Przejdź do treści strony
  • Rozmiar czcionki
  • Brak kategorii

Wacława Lignowska, Pamiętniki 1897-1918

Przyjechałam do Drozdowa 1897 roku, 1-go kwietnia, na trzy tygodnie przed Wielkanocą. Był to okres, gdy browar drozdowski słynął nie […]

Wacława Lignowska, Pamiętniki 1897-1918

Przyjechałam do Drozdowa 1897 roku, 1-go kwietnia, na trzy tygodnie przed Wielkanocą. Był to okres, gdy browar drozdowski słynął nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami, szczególniej piwo Marcowe zdobywało sławę i złote medale na wystawach wszechświatowych: w Paryżu, w Filadelfii, w Wiedniu i Moskwie. U nas w Łomży nikt innego nie pijał tylko drozdowskie, a na niedzielne wycieczki i majówki nigdzie się nie jeździło z taką przyjemnością, jak do ślicznego lasu drozdowskiego, którego część tak zwanych Górek była urządzona jako park. Tam palić ogniska nie było wolno, ale tuż obok w lesie Kalinowskim, koło leśniczówki, rozkładało się obóz. Panowie jechali po piwo, panie po kwiaty i owoce do starego ogrodnika, którego znało się z targów łomżyńskich.

My, z moim mężem, mieliśmy znajomego proboszcza, więc, o ile był w domu, zabieraliśmy go do lasu.

I właśnie przez tego proboszcza, przyjaciela mojej matki i mego dziadka jeszcze, po śmierci męża, gdy zamierzałam opuścić Łomżę – przyjęłam obowiązek towarzyszki i wyręczycielki w zajęciach domowych u pani Pauliny Lutosławskiej, wdowy po właścicielu i twórcy owego słynnego browaru i cudnego Drozdowa.

Naprawdę był to wspaniały majątek, jak mówiono mlekiem i miodem płynący. Należały do niego jeszcze trzy duże folwarki; dwa donacyjne, dzierżawione: Piątnica, przedmieście Łomży i tuż za nią Elżbiecin z dużym lasem, oprócz tego Wiktorzyn również z  lasem bardzo ładnym, który kupił pan Lutosławski dla zaokrąglenia własnego doń przylegającego Drozdowa.

W samym Drozdowie było dwa dwory i dwie wsie: Górne Drozdowo i Dolne. W Górnym mieszkała pani Paulina, wdowa po Franciszku, który był żonaty z jej starszą siostrą, a gdy umarła i zostawiła mu dwóch małych chłopców – Wincentego i Stanisława – zawiózł ich do rodziców żony – państwa Szczygielskich, którzy mieszkali tuż przy Warszawie w Izabelinie. Opowiadała mi pani Paulina, że starszy chłopiec tak ją pokochał, iż bez niej nie chciał jechać z powrotem do Drozdowa i on był pierwszym ich swatem.

W Dolnym Drozdowie mieszkał pan Stanisław, który już był żonaty za życia ojca, a po śmierci jego objął zarząd majątku i browaru.

Oba dwory miały prześliczne ogrody, cieplarnie, inspekty, doskonałych ogrodników, rywalizujących ze sobą. Młoda pani Stanisławowa nie miała dzieci, więc dużo miała czasu na zajmowanie się upiększaniem domu i ogrodu, ale często chorowała i oboje wyjeżdżali  na kurację. On cierpiał na febrę siewną i jak tylko trawy i zboża zaczęły plonować – uciekał w góry lub na jaką wyspę, gdzie nie było traw i zboża, na przykład Helgoland. Dziwiłam się, że z takim defektem został gospodarzem.

Synowie pani Pauliny, gdy z nią zamieszkałam, byli jeszcze zupełnie młodzi. Najstarszy pan Marian ukończył właśnie Politechnikę w Rydze i podróżował; pisywał listy pełne ciekawych opowiadań, co zwiedza, a wszystko przeplatał zabawnymi przygodami, dowcipami i humorystycznymi postaciami. Pani Paulina czytała je często głośno młodszym dwóm synom – Józefowi i Kazimierzowi, którzy chorowali na koklusz i dlatego bawili w domu. Obaj kończyli wtedy gimnazjum w Rydze. Józef ślicznie grał na fortepianie i często uprzyjemniał szare godziny swoją muzyką. Najlepiej lubiłam, gdy grał sonaty Beethovena lub akompaniował matce, która czasem śpiewała cudne stare piosenki pięknym jeszcze głosem z doskonałą dykcją. Kazimierz wtedy jeszcze nie zdradzał talentu do śpiewu, chociaż później śpiewał po całych dniach. Był niezmiernie żywego usposobienia, bardzo dobrego serca, ruchliwy w domu, wścibski, pełno go było wszędzie. Zaprzyjaźnił się ze mną w przeciągu paru dni. Byłam mu wdzięczna, bo mi dopomagał niezmiernie do prędszego oswojenia się w zupełnie obcym środowisku oraz do obcowania z jego matką, która przy wielkiej dobroci i nieposzlakowanej szlachetności nie miała jednak łatwego obejścia się z ludźmi.

Gdy przy umowie ze mną prosiłam, aby mi powiedziała, co będę obowiązana robić, powiedziała mi: „Chcę, by mi Pani była córką w domu”. Tym powiedzeniem chwyciła mnie za serce. Ale gdy przyjechałam była ceremonialna. Mówiła mi: „Pani będzie łaskawa zrobi to lub owo, może pójdzie Pani ze mną do ogrodu itp.” Doprowadzało mnie to do rozpaczy nieraz. Wielu rzeczy trzeba się było domyślać.

Zabawne były sceny z powodu moich domysłów. Raz wieczorem obydwaj – Kazimierz i Józef przynieśli do stołowego pokoju wieczorem książkę przysłów Adalberga i zaczęli dopytywać się, jakie znam. Wyszukiwaliśmy najzabawniejsze i przypominaliśmy sobie na wyścigi, które umiemy, nawet pani Paulina opowiadała, że jej ojciec często używał rozmaitych, na przykład, gdy mu żona lub córki coś doradzały: „Baba w radzie – koza w sadzie”, a jak synowie za prędko wydali swoje miesięczne pensje na drobne wydatki: „Kto grosza nie szanuje, ten grosza nie wart”. Wtem wszedł pan Stanisław i ledwie się przywitał, zaraz zaczął oglądać książkę i pytać: „Skąd ją macie?” Pani Paulina powiedziała: „Kupiłam ją dla nich właśnie”. „No, wie Mama, że to zbytek doprawdy, trzy ruble za takie bzdury jak przysłowia, smyki mają już tyle do czytania i pism, i książek, a byle czego im się zachciało, to się zaraz kupuje”. Zaległa cisza; pani Paulina zarumienia się, Kazimierz aż się zatrząsł, ja wyszłam z pokoju i pomyślałam, że pewno pani Paulina jest zależna majątkowo od synów z pierwszej żony pana Franciszka i szczerze jej żałowałam.

Drugim fałszywym domysłem było powiedzenie Kazimierza, gdy matka żaliła się, że najstarszy syn pan Marian dawno nie pisał i przypuszczała, że może chory: „Niech się Mama nie martwi: „Unkraut vergeht nicht”. „Boże drogi” – pomyślałam – dlaczego nazwał go „Unkraut”, czy on dostał się w jakie złe towarzystwo, czy jest hulaką, czy lekkomyślny – a tak sympatyczne i tkliwe listy do matki pisuje. Chciałam nawet pana Kazimierza zapytać, ale obawiałam się, aby mojej ciekawości nie opowiedział matce, bo to był taki gaduła kochany, nawet matka go o to strofowała, a młodszy brat Józef bez ceremonii wołał: „Czy ty nie możesz być cicho?”. Obydwaj mieli pokój obok mojego – drzwi wprawdzie zastawione były szafą, ale słyszałam głośniejsze rozmowy. Józef mało się odzywał, uczył się po cichu. Kazimierz pisząc podśpiewywał albo coś sobie mruczał. Czasem sprzeczali się gwałtownie, jeden z nich wychodził trzasnąwszy drzwiami, a za parę chwil już znowu byli razem w najlepszej zgodzie. Kochali się tak, że myślałam, iż są bliźniakami.

Wreszcie nadeszła Wielkanoc, na którą przygotowania trwały cały tydzień, bo pani Paulina oprócz święconego dla siebie i gości z rodziny, i sąsiedztwa, przygotowywała jeszcze tak zwaną święconkę na trzydziestu miskach dla ubogich we wsi i emerytów ze służby. Na każdą miskę własnoręcznie nakładała po kawałku szynki wieprzowej, kiełbasy, schabu i wołowej pieczeni, kiszki kaszanej, sera, galarety z nóg wołowych z wieprzowymi, cztery jaja, kawałek duży słodkiej babki i podłużną bułkę pytlowego chleba. Miski ustawiało się na długim stole; mięso było ułożone na spodzie, ser, galareta i jaja na wierzchu, ciasto i chleb obok misek – wszystko przyozdobione gałązkami borowiny. Gdy ten stół został już przygotowany w obecności pani, zwróciła się do mnie i powiedziała: „Teraz proszę o reszcie dla nas pomyśleć” – i odeszła, zostawiwszy mi tylko prababkowski olbrzymi obrus do nakrycia, lokaja, kucharza, ogrodnika i pannę służącą do pomocy. Cały czas asystował nam pan Kazimierz; zapytałam go, jak matka lubi, żeby było ustawione i przybrane święcone. Powiedział mi, że jej to wszystko jedno, bo głównie interesuje się tylko miskami. Nietrudno było zrobić coś ładnego z masą licznych kwiatów, wspaniałych roślin oranżeryjnych, doskonale upieczonych ciast. Ogrodnik popisywał się przepysznie przechowanymi jabłkami, kucharz olbrzymim sękaczem, ja sześcioma gatunkami mazurków, które oryginalnie, według własnego pomysłu, lukrowałam i przyozdabiałam, mając do rozporządzenia różne konfitury i cukry.

Wszystko o godzinie pierwszej już było gotowe. O drugiej mieliśmy już siadać do stołu. Pan Stanisław przywiózł nam pocztę, pani Paulina przerzucała z pośpiechem listy, szukając upragnionego od pana Mariana i ze smutkiem powiedziała: „Nie ma”.

Wtem otworzyły się drzwi i, zamiast listu, on sam wbiegł, i zaczął ręce matki całować, zrobiło się zamieszanie, lokaj przybiegł znosić rzeczy, oprócz pana Mariana bowiem przyjechało jeszcze czterech jego kolegów. Ja kazałam służącej zabrać wazę, aby nie ostygła zupa, powiedziałam kucharzowi, że się obiad opóźnia, a w pół godziny już przyszli wszyscy do stołu.

Pani Paulina przedstawiła mi swego najstarszego syna, pan Kazimierz powiedział: „Wiesz, pani Lignowska przybyła do nas na Prima Aprilis”. „A to tak jak ja, życzę, aby się tu z Pani tak jak ze mnie cieszyli” – mówił serdecznie, potrząsając mi rękę. Ale pan Stanisław dodał mrukliwie: „Aby tylko z Panią nie było tyle kłopotu co z tobą”. I znów widziałam, że pani Paulinie było przykro. A pan Marian nie robił sobie z tego nic, tylko powiedział, że na Wielkanoc nie robi się nikomu kłopotu, bo jest zwykle dość wszystkiego.

„A czy aby mazurki będą smaczne?” Pani Paulina spojrzała na mnie z uśmiechem i powiedziała: „No, w tym roku to nie tylko smaczne, ale nawet bardzo ładne”.

Pan Marian był z braci najwyższy, bardzo przystojny, elegancki, wesoły, wszystkich rozruszał, cały dom ożywił, młodsi bracia patrzyli w niego jak w tęczę, matka była uradowana jego przybyciem. Na pierwszy dzień świąt byliśmy wszyscy w Dolnym Dworze u państwa Stanisławów, gdzie był duży zjazd rodziny pani Stanisławowej. Przyjęcie było wspaniałe. Ale pierwsze moje wrażenie było przykre, bo gdy weszłam przy pani Paulinie podeszła ją witać pani senatorowa Jabłońska monstrualnie tłusta, a za nią jej brat niewidomy, a drugi głuchy i trzeci kulawy. Doprawdy wydało mi się to niesłychanie dziwne. Przy bliższym poznaniu panią senatorową bardzo polubiłam, niewidomy pan Woyczyński Stefan był miłym człowiekiem, rozumnym i wykształconym; głuchy zaś pan Jan niezmiernie wesołym, miał dużą trąbkę akustyczną, przez którą mógł słyszeć, co się doń mówiło.

Obiad  przeciągnął się cokolwiek dłużej. Pani Paulina poszła odpocząć. Podwieczorku tego dnia nie było, a o piątej wszyscy prawie poszli do kościoła do Grobu, tonącego w kwiatach i świetle. Z kościoła cała rodzina poszła na cmentarz złożyć wieńce na rodzinnym grobie oprócz wieńca od pani Lutosławskiej, który już tam był położony. Ja powróciłam do domu, było mi smutno na myśl, że groby moich najbliższych, tj. matki i męża są opuszczone przeze mnie.

O pół do ósmej zjawił się ksiądz proboszcz po ukończeniu święcenia w całej swej parafii i Dolnym Dworze, mówiąc, że Górny Dwór zostawił sobie na deser. Gdy wszedł święcić, zawołał: „Ależ tu przedsionek niebieski, wszystko wspaniałe!” „Ale gdzież tam, Księże Proboszczu, moje ulubione baby nie udały się w tym roku”. „Niech się Pani Dziedziczka tym nie przejmuje, przecież Panu Bogu nawet baba się nie udała!” Księdza dowcip tak się podobał, że wszyscy po nim z trudem przybierali poważne miny przy święceniu. Zaraz podano kolację, złożoną już z dań rybnych i mięsa. Popijali wino. Pan Marian żartował i opowiadał księdzu proboszczowi, że jako syn marnotrawny powrócił specjalnie w Wielką Sobotę, by nie tylko mieć cielca, ale szynkę i mazurki, że przywiózł ze sobą kolegów, by na wypadek gniewu braci mieć obronę. Pana Józefa nazywał beniaminkiem. Proboszcz zapytał, czy też ktokolwiek z towarzystwa potrafi wyliczyć dwunastu synów Jakuba. Pani Paulina naliczyła pięciu po kolei, ja dojechałam do siedmiu, a pan Kazimierz wyrecytował bez zająknienia wszystkich po starszeństwie.

Rozeszli się wszyscy dość wcześnie. Podobno w Dolnym Dworze byli jeszcze po naszej kolacji starsi, tylko pan Kazimierz i Józef zostali w domu.

Rezurekcja o szóstej z rana odbyła się uroczyście jak zwykle. Zabawne były stroje straży przy Grobie, chłopcy porobili sobie hełmy z tektury z pióropuszami różnokolorowymi, a zamiast mundurów mieli napierśniki z deseniowych materiałów meblowych, kretonów, paru z nich miało jakieś chińskie rysunki z figurami, odwróconymi do góry nogami, co zauważyli młodzi panowie. Mówili o tym przy śniadaniu ku wielkiemu zgorszeniu pani Lutosławskiej.

Cały pierwszy dzień świąt był chyba najpracowitszy w moim życiu. Pomagałam pani Paulinie w rozdawaniu owych darów na miskach i talerzach, dodając do każdej miski chleb i piwo, w końcu biegałam parę razy do śpiżarni, by napełnić miski nadliczbowe; w ciżbie znanych i obliczonych znalazły się bowiem trzy babiny, które zapytane skąd się wzięły powiedziały nieśmiało: „My, biedne bardzo i chore, dowiedziałyśmy się, że tu jest taka dobra Pani, co daje ubogim i przeniosłyśmy się do Drozdowa; dwie z Piątnicy, a jedna z Łomży.” Ta z Łomży była bardzo stara, miała brudną na sobie koszulę i podarty kaftan. Pani Lutosławska zapytała, czy nie miała nic lepszego do włożenia w dzień święta. Okazało się, że ją jakaś jej koleżanka okradła, choć i to, co zabrała, było już podarte. Pani Paulina kazała zawołać pannę Wandę i powiedziała: „Proszę tu przynieść ze skrzyni ubogich koszulę, kaftan i spódnicę z tych dłuższych i większych, tylko prędko”, a babie dała zawartość miski, chleb i piwo zawinięte w fartuch pokojówki, mówiąc: „Dostaniesz inny”. Byłam do głębi wzruszona patrząc na to wszystko.

I znowu pani Lutosławska zostawiła mnie przy krajaniu przez kucharza na pański stół święconego, każdego gatunku po kilka półmisków i talerzy. Przerażona zapytałam, po co tyle. „A Pani myśli, że to tylko państwo będą na obiedzie? ” i zaczął mi wyliczać: „Z Dolnego Dworu przyjdzie co najmniej dziesięć osób, państwa z księdzem proboszczem także dziesięć, kasjer, rządca, piwowar, nadleśny jeden i drugi, rządca z Piątnicy, z Elżbiecina, z Wiktorzyna, nauczycielka z córką, buchalter z synem i mechanik Lewiński, taki jeszcze pana dziedzica wychowanek, to i czternaście, a kto wie, czy jeszcze się kto nie zjawi niespodzianie.” Przy stole siedziałam obok pana Kazimierza. Był niezmiernie zadowolony, że matka była zadowolona. Powiedział mi, że nie spodziewał się, bym ja, mieszkając w Łomży, będąc żoną urzędnika, mogła tak łatwo dostosować się do otoczenia życia na wsi w dużym dworze. Widziałam, że dobiera słów, by mi nie powiedzieć po prostu: „Sądziłem, że taka drobna mieszczanka z Łomży wszystkiemu będzie się dziwić”. Powiedziałam mu: „Spodziewał się Pan, że ze mną będzie coś jak z wołem i apteką. Otóż mnie nie dziwi u Państwa ani wasz dobrobyt, ani wasza wiedza i zdolności, bo miałam sposobność, będąc nauczycielką, widzieć ludzi bardzo bogatych, paru nawet mądrych i znanych. U Państwa podziwiam jeszcze coś ważniejszego, dobroć i skromność, by się z majątku swego nie pysznić i nie żyć zbytkownie. Bo pomimo, że jest tu wszystkiego tak dużo, tu nie ma zbytku. Matka Pańska woli dzielić się tym, co posiada, niżeli kupować stylowe meble, obrazy i perskie dywany.” Czujne oko pani Lutosławskiej zauważyło, że dłuższą chwilę zajęci byliśmy gawędą i odezwała się: „Kaziu, pan Żukowski nie wypił wina, a ja pełnym kieliszkiem wznoszę zdrowie naszych gości i pracowników, którzy mężowi memu pomagali tworzyć to, z czego korzystamy”. Pani Lutosławska z kieliszkiem w ręku powstała. Najstarszy z pracowników kasjer Bombiński, pierwszy podszedł, a po jego różowej, pogodnej twarzy spływały łzy i nie mówiąc ani słowa, całował tylko jej rękę, za nim Harasimowicz wypowiedział kilka słów, dziękując najpierw w swoim i Bombińskiego imieniu i przypominając, że dzięki pracy w Drozdowie u dziedziców mieli i mają nie tylko chleb, ale możność kształcenia dzieci, bo oto jego synowie już skończyli studia; najstarszy jest księdzem, drugi adwokatem, a najmłodszy aptekarzem. Tu jeden z panów Woyczyńskich, wuj pani Stanisławowej, chcąc przerwać przeciągającą się ceremonię wzruszonych pracowników, zawołał: „Panie Harasimowicz, trzeba było zamiast na aptekarza pokierować go na piwowara, Drozdowo miałoby z tego więcej pożytku.” Harasimowicz odpowiedział, że pan Szpikowski ma również trzech synów, a pewno choć jeden z nich zechce fachu swego ojca nauczyć się, by sławę drozdowskiego browaru w dalszym ciągu popierać. Szpikowski coś tam odpowiedział, że jego dzieci jeszcze za młode, by mógł decydować, który do czego będzie zdolny. Mocne wino i piwo już podniecało, głosy podnosiły się. Ksiądz proboszcz na podziękowanie za miłe i smaczne przyjęcie zręcznie, i zabawnie dziękował, życzył wszystkim, by jeszcze setną ucztę wielkanocną drozdowskim Marcowym zapijali, a zwróciwszy się do pani Lutosławskiej poprosił o pozwolenie opuszczenia już towarzystwa, bo idzie odprawić nieszpory. To dało hasło do powstania od stołu. Oficjaliści wyszli razem z księdzem, goście i domownicy na chwilę jeszcze przeszli do salonu, kto miał ochotę, popijał czarną kawę lub herbatę z cytryną.

Wreszcie rozeszli się wszyscy, nasi młodzi panowie odprowadzili gości z Dolnego Dworu do furtki ogrodowej. Zostałyśmy tylko z panią Lutosławską. Sądziłam, że to już koniec i że będzie miała chwilę odpoczynku, ale przyszli gospodarze starsi ze wsi, więc wyszła do nich i pogawędziła, dziękując za pamięć. Lokaj miał przygotowane na ten cel wino i małe szklaneczki specjalne, i częstował ich, a każdy pijąc, mówił: „Zdrowie Dziedziczki, daj Boże za rok w dobrym zdrowiu.” Każdemu odpowiadała „Dziękuję, daj wam Boże.” Potem przed gankiem rozległ się śpiew, byli to fornale browarni w liczbie dwudziestu czterech. Oni dostali kwity na piwo i pieniądze na muzykę z zastrzeżeniem, by nie tańczyli pierwszego dnia, tylko dopiero na drugie święto po południu. To już był koniec. Pani Paulina powiedziała, że czuje się zmęczona, że jutro u nas nikogo nie będzie, bo wszyscy pójdziemy do państwa Stanisławostwa na obiad i na kolację, a dziś wieczór spędzimy same, bo młodzi pójdą do Stasiów. Co prawda była już siódma, więc raptem dwie godziny tego odpoczynku. O dziewiątej zeszłyśmy do stołowego na herbatę, do której było trochę mięsiwa dla mnie, dla pani Lutosławskiej kaszka na maśle, ciasto, mazurki. Przyszedł pan Kazimierz z Józefem i razem posiedzieli do dziesiątej, bo to była uprzywilejowana godzina; pomimo zmęczenia nigdy nawet o pięć minut przed dziesiątą nie opuszczałyśmy posiedzenia w stołowym pokoju, przy bocznym owalnym stole, ostawionym staroświecką kanapą i fotelami. Było to posiedzenie wieczorne w zimowym stołowym. Latem na dole był drugi stołowy, obok salonu, i wyjście na ganek, ocieniony dwoma ślicznymi lipami. Używanie letniego stołowego i salonu zaczynało się 1-go czerwca, zimowego od 1-go września. Mebli nie przenosiło się – stołowy na górze miał swój kredens, krzesła, szafy, nawet zegary były w każdym inne. Tylko stół składany przenoszono oraz z owalnego stołu zimowego przenoszono na dół do salonu różne gry i parę książek, które zawsze na nim leżały. Były to staroświeckie wydania humorystyczne oraz ilustrowane przez Dorego „Pismo Święte”. Pani Lutosławska nie lubiła zmian; meble przeznaczone były do każdego pokoju i nawet dla wygody rzadko przenoszone z jednego do drugiego. Zarówno gościnne, jak i domowego użytku. Z tym trudno mi było oswoić się, bo niektóre były ustawione niedogodnie, ale gdy to zauważyłam powiedziała mi: „O ile ktoś przyjedzie na dłużej, a zechce coś sobie zmienić według swego gustu, to sam zmieni”. Pomyślałam, że gdybym była gościem, to bym tego nie zrobiła…

Wracam do owej pierwszej Wielkanocy. Doczekawszy się dziesiątej poszłyśmy w końcu na zasłużony odpoczynek. Drugie święto u nas było znowu od rana dość ruchliwe, bo młodzi panowie pobiegli rano do Dolnego Dworu by tam oblać parę młodych pań, a powróciwszy sami również oblani, zmieniali ubranie i pani Lutosławska była niezadowolona. Na domiar jej złego humoru pan Marian słuchając napomnienia, nie okazał skruchy, ale i mnie oblał, gdy mu podawałam cukier do kawy, a matce tłomaczył, że to przecież tradycyjny zwyczaj, że ojciec sam ich kiedyś oblewał, że on pamięta dobrze te czasy, gdy był jeszcze mały, jak cały stołowy był zalany wodą w drugie święto i z pokorą całując matkę w rękę, prysnął jej na drugą z gumowej żabki trochę wody. Skutek był ten, że tą mokrą ręką, śmiejąc się, wzięła go za ucho i kazała uspokoić się. Uważałam, że ten najstarszy syn miał dużo humoru i wdzięku i umiał matkę rozbroić.

Panowie zostali na wieczór, my z panią Pauliną powróciłyśmy do domu wcześnie, odprowadził nas pan Marian. Ja poszłam do siebie, oni rozmawiali z sobą bardzo długo, aż zatelefonowali z Dolnego Dworu po pana Mariana. Potem na wieczorną herbatę wrócili Kazimierz i Józef i przyprowadzili księdza proboszcza, bo tam – jak powiedzieli – nie mieli co robić, wszyscy grali w karty. Wreszcie proboszcz uważał, że po tak rannym wstaniu należy się wczesny spoczynek jemu i całej parafii. Żartował z tego, że na Rezurekcji miał w tym roku innowierców: byli to dwaj koledzy pana Mariana, Rothertowie, którzy z ciekawością przyglądali się całej uroczystości. Dwaj drudzy, katolicy, Karpiński i Lepert.

W trzecie święto wszyscy z Dolnego Dworu byli u nas na obiedzie. Wielkanoc była późna, kwitły już przelaszczki. U państwa Stanisławów stół był ubrany hjacyntami, chciałam, żeby tu było inaczej. Zapytałam pana Kazimierza, czy matka nie weźmie za złe, gdy własnym gustem nasz stół zupełnie inaczej ozdobię. Obydwaj z panem Józefem bardzo mi przyklasnęli, radzi byli i pomogli w wykonaniu.

Posłali do lasu paru chłopców po przelaszczki. Miałam płaskie kwadratowe i podłużne żardinierki, które specjalnie do drobnych kwiatów obstalowałam u zduna w Łomży. Ułożyliśmy w nich przelaszczki. Gałązkami borówek gdzieniegdzie ubrany był obrus i tylko klosze z owocami i mazurkami były wysokie. Całość była naprawdę bardzo ładna i wszystkim się podobało. Ubranie stołu i mazurki były moim tryumfem, bo było parę gatunków innych aniżeli corocznie, na co zwrócił uwagę pan Marian, któremu najwięcej smakowały właśnie te inne.

Cały obiad przeszedł wesoło. Potem przy czarnej kawie zaczęto się bawić w dewinetki i ekiwoki, starsze towarzystwo w salonie, młodsi w stołowym trochę się oblewali ku rozpaczy lokaja i pokojówki. Wreszcie wybrali się na poszukiwanie pierwszych fijołków do ogrodu. Wtem nadszedł posłaniec z Łomży i przyniósł telegram z wiadomością, że matka pani Pauliny uległa atakowi paraliżu i siostra wzywa do natychmiastowego przyjazdu panią Paulinę. Telegram przeczytał pan Józef, poszedł z nim do matki. W godzinę potem zostałam do niej wezwana. Siedziała przy biurku, oczy miała zapłakane, ale z całym spokojem objaśniała mi książki rachunkowe, w których zapisywało się bardzo szczegółowo rozchód każdodzienny; ilość osób, wydatki na prowadzenie domu, wydatki na utrzymanie ogrodu, robocizna, przychód, kwitariusze na mięso, na ryby. Słowem była tego cała gromada. Zadrżałam z przerażenia, jak się z tym uporam. Pomyślałam, że na każdym kroku mogę się pomylić, obawiałam się, czy służba nie będzie słuchać, czy nie będą wyzyskiwać mojej nieświadomości. Cóż jednak było do powiedzenia w takiej chwili? Panna służąca jechała z panią, jej obowiązkiem było przyjmowanie mleka i wydawanie go służbie, oficjalistom i dla państwa do śniadania. Nie miałam o tym pojęcia, ile komu się należy. Widziałam, że przychodziło parę kobiet z garnuszkami i dostawały po litrze. Jedne brały zbierane wieczorowe, inne zaś świeżo udojone. Dwór był pełen służby różnej hierarchii. Gotowało się zwykle na trzy stoły: państwa, oficjalistów i służby folwarcznej. Pierwszy stół miał osób, jak się zdarzyło, mniej lub więcej, natomiast oficjalistów było stale ośmiu, a raz na tydzień dwunastu, bo przyjeżdżali akcyźnicy. Folwarcznej służby było: chłopaków ogrodowych dwóch, przy furmanie i stróżu dwóch, dziewczyn przy kucharzu jedna, do pomocy kucharce folwarcznej dwie. Kucharka folwarczna miała nadzór nad trzodą świń, drobiem i była obowiązana do pieczenia chleba razowego i pytlowego na dwa stoły. Oprócz tego była stała praczka i jej pomocnica, która opierała państwa oraz oficjalistów nieżonatych, fartuchy kucharza, lokaja i pokojówki.

Ze śpiżarni wydawało się również do browaru: oliwę do maszyn, świece łojowe, tudzież smar do beczek tzw. pech. Śpiżarnia wydawała się dla mnie niezmiernie trudnym obiektem. Były tam: skrzynie dwie ogromne, beczki, faski, półki wiszące u sufitu trzy, na ścianach półki, szafki i duża tablica z całą masą haczyków, a na nich mniejsze i większe woreczki z napisami. Oprócz tej ogólnej śpiżarni były jeszcze dwa, tak zwane zachowanka i olbrzymia szafa do konfitur, a na strychu oddzielny skład na mąkę różnych gatunków i kaszę. W lodowni były aż trzy zamykane zagrody: na mięso, mleczywo, na beczułki z zapasami potrzebującymi chłodu. Piwnic było pięć: do kartofli duża, do owoców dwie, do włoszczyzny i podręczne dla kucharza, który miał również jeszcze przy kuchni małą komóreczkę oraz ciepłą stancyjkę za piecem do wyrabiania ciast.

Ponieważ pani Paulina Lutosławska nie wiedziała, kiedy wróci, a wyjeżdżała śpiesznie, była zmartwiona bardzo, więc oddała mi książki i klucze mówiąc: „ W Imię Boże, niech tam Pani sobie z tym radzi”. Po jej odjeździe przydźwigałam książki, zeszyty i cały koszyk kluczy do swoich pokoików, a chociaż było późno, zaczęłam odczytywać rozchód dzienny, wagi i miary wydawane, zapasy mięsa, jakie pozostały i popłakiwałam z obawy, aby wszystkiemu podołać i nie narobić błędów w tych książkach tak akuratnie prowadzonych. Przy tym nie chciałam stracić powagi wobec służby i nie zdradzić się z brakiem swej świadomości.

W domu już wszyscy spali, tylko pan Marian był w Dolnym Dworze i wracał do domu o pół do drugiej. Zauważył u mnie światło, zapukał, a wszedłszy zapytał: „Co Pani tak markuje po nocy?” Powiedziałam mu, że muszę się przygotować do jutrzejszej kampanii dyspozycyjnej, bo bez jego matki jestem jeszcze jak tabaka w rogu. „Jak mi Pani da szklaneczkę piwa, to pomogę na jutro zadysponować obiad”. Poszłam z nim po piwo, zabrał szklankę i butelkę, wrócił do mnie i naprawdę pomógł mi dużo. Podziwiał przy tym, że matka tak systematycznie prowadziła rachunki i że tym sposobem oszczędzała dużo wydatków, jakie by browar ponosił, stołując akcyźników i pomocników, a co do gospodarstwa uważał, że tylko brak zdrowia pani Stanisławowej usprawiedliwia ją, że na barkach pani Pauliny zostawia wszystkich nawet rzemieślników przygodnych i niespodziewanych interesantów, którym wypadało dać posiłek. Całą godzinę przesiedział. Był tak serdeczny, pocieszał mnie, że wszystko będzie dobrze, wypisał mi kwity na wszelki wypadek do kancelarii na ospę, poślad i drzewo, bo uważał, że tego może zabraknąć. Tak się łatwo orientował. Odchodząc żartował, że jak jutro Rothertowie zobaczą moje czerwone oczy, to pomyślą, że żałuję ich odjazdu, więc radzi wyspać się i być dobrej  myśli.

Takie było moje pierwsze spotkanie się z panem Marianem. A potem każdy jego przyjazd do Drozdowa był bardzo miły, wnosił tyle życia i wesołości.

Jakoś wszystko szło nieźle; ogrodnik miał targi dobre, rosyjskie święta przyniosły duży dochód, inspektowe ogórki, sałata i rzodkiewka, szczypior, i pierwsze szparagi rozchwytano. W okolicy wtedy tylko Drozdowo i Jeziorko przysyłały na targ owoce, warzywa, i kwiaty. Reszta dworów miała ogrody prowadzone tylko na swój użytek.

Gdy młodzi panowie wyjechali prawie równocześnie z panem Marianem, zostałam sama i pierwszy stół skasowałam, uważając, że ten drugi jest zupełnie dobry, tym bardziej, że pani Stanisławowa i ksiądz proboszcz zabierali mnie na obiady prawie co dzień. Po dwóch tygodniach wróciła pani Lutosławska. Matka jej została przy życiu, ale władzy w nogach nie odzyskała. Była również zdziecinniała; ale wyglądała bardzo dobrze, bawiła się różnymi łamigłówkami, oglądała obrazki, grała w loteryjkę. Przeniosła się do starszej córki na stałe. Przy niej miała pozostać panna Wanda, gdy pani Lutosławska znajdzie dla siebie inną pannę służącą, tymczasem przy matce zostawiła dawną ich szwaczkę, która jeszcze wyprawę szyła dla „panny Pauliny”. Była to zacna staruszka, przywiązana do dwóch rodzin w Warszawie: Szczygielskich, rodziców pani Pauliny i pierwszej żony pana Lutosławskiego, Marii, oraz Chmielewskich, z wnuczką których ożenił się pan Marian.

Bardzo ciche i spokojne płynęło życie w Drozdowie. Trochę pomagałam w gospodarstwie, trochę czytałam głośno. Najnowszą powieścią Prusa był wtedy „Faraon”, Sienkiewicza „Krzyżacy”. „Tygodnik Ilustrowany”, „Bluszcz”, „Biblioteka Warszawska” oraz „Kurjer Codzienny”, to były ulubione pisma, oprócz tego parę miesięczników francuskich. Ja prenumerowałam niemiecki tygodnik „Rundschau in der Welt” oraz „Frauenfleiss” oraz „Robótki Kościelne” – to były zajęcia i rozrywki. Ja nazywałam to, że pracowicie się próżnuje i często się nudziłam w cichości ducha. Bardzo rzadko wyjeżdżałyśmy w sąsiedztwo. Pierwszym domem, który poznałam w okolicy, było Jeziorko państwa Rzętkowskich. Kiedyś na równi z drozdowskim bogaty i uprzemysłowiony. W czasie, gdy go widziałam był już ruiną dawnej wielkości i zamożności, której ślady pomieszane z nędzą robiły przesmutne wrażenie. Dwór, kiedyś ładny, stylowy, z oranżerią ozdobnie połączoną z salonem, dziś już służył jako skład, w którym stały worki ze zbożem, jakieś paki i uprząż, parę nadłamanych mahoniowych foteli, stylowa staroświecka kanapa z resztkami tłoczonej pozłacanej skóry, ze ścian zwieszały się strzępy kosztownego obicia. W pokoju, do którego wprowadzono nas, właścicielka majątku leżała sparaliżowana. Tam zgromadzone były najwspanialsze resztki zbytku, stylu i piękności: prześliczne łóżko, adamaszkowo jedwabna, ale podarta kołdra, poduszki powleczone webą cieniutką z haftami dość brudne, a na stolikach i etażerkach pełno ślicznych kryształów, filigranów, porcelanowych bibelotów różnych marek i gatunków, mocno zakurzonych i ustawionych niedbale. Podwieczorek podano doskonały: na srebrnych koszykach kilka gatunków ciastek, filiżanki z najpiękniejszej porcelany ponadtłukiwane, na niedobranych spodkach, łyżeczki inkrustowane złotem, pogięte, obrus holenderski o cudnym wzorze, wypalony w paru miejscach, kawa i herbata w najlepszym gatunku, słowem połączenie ubóstwa z przepychem na każdym kroku. Córka, panna Maria, już starsza osoba i syn, stary kawaler, powłóczący nogami diabetyk z miną smakosza i sybaryty. Pannę Marię poznałam bliżej w parę lat. Była to bardzo dobra i miła osoba, ale ta pierwsza wizyta była dla mnie taka smutna i przygniatająca, że z ulgą wyjeżdżałam. Panią Paulinę także zauważyłam zasępioną, a gdy mijałyśmy za bramą zabudowania dworskie i mieszkania służby z dachami dziurawymi, z oknami pozatykanymi słomą i szmatami, powiedziała: „No, tego bym już nie zniosła”. Pomyślałam: pewno, że ona by nie zniosła. Wolałaby chyba ulubioną kawę wypić w gorszym gatunku, a służbie kazałaby szyby powprawiać. Sama widziałam, jak kazała przywieźć z Łomży całą furę gomółek glinki i wydawała kobietom z czworaków, by sobie pobieliły izby. Pan Stanisław irytował się mówiąc, że raz na rok wydaje całej służbie wapno do bielenia, a specjalnemu mularzowi płaci za poprawianie pieców i kominów. „Mama uczy ich zbytku i niedługo może zacznie sprowadzać tapety”. Pani Lutosławska z całym spokojem odpowiedziała: „Tego się nie obawiaj, bo ja nie lubię pluskiew ani u siebie, ani u mojej służby!”

Po paru tygodniach wybrała się pani Paulina do Boguszyc do państwa Wierzbickich. W drodze pani Lutosławska powiedziała mi, że bardzo ten dom lubi, a szczególnie panią Bronisławę, którą zna od dziecka prawie. Jest to siostra pana Jabłońskiego z Pniewa, ale przyrodnia, że była to jedynaczka, której właściwie należało się Pniewo, jako majątek jej matki, że po śmierci ojca brat ją spłacił, gdy wyszła za mąż, że przy tym były nieporozumienia rodzinne ze szwagrem, więc nie utrzymują obecnie stosunków serdecznych ze sobą. Boguszyce zrobiły na mnie wrażenie bardzo miłe – ani śladu zbytków, ani śladu zaniedbania i nieporządku: piękny dwór staropolski, dostatni i gościnny, wesoły, spotkałam tam nauczycielkę pannę Włodek, córkę obywatela z Ciechanowskiego, którą znałam jako dziecko, a z ojcem jej tańczyłam, bo był to zawołany tancerz i pysznie prowadził mazura. Bez pana Włodka bale się nie udawały, wszyscy w okolicy całej go zapraszali. Złośliwi twierdzili, że przetańcowuje swój majątek, byli jednak i tacy, którzy nie tańcząc go tracili w owych czasach.

Oboje państwo Wierzbiccy na pozór tworzyli niedobraną parę: on wysoki, bardzo przystojny, gdyby miał podgoloną czuprynę i kontusz mógłby pozować na Kmicica w czasie gdy już się ustatkował i gospodarzył z Oleńką; ona małego wzrostu, wybitnie mądrej i myślącej twarzy, nie była ładna, ale niezmiernie interesująca, swobodna w obejściu z gośćmi, serdeczna, umiejąca z każdym porozmawiać ciekawie. Bawiłyśmy parę godzin, które upłynęły szybko. Żałowałam, że Boguszyce nie były tuż pod Drozdowem, tak jak Kalinowo, które leżało tuż za laskiem, nazwanym Górkami i rządzonym jak park. Górki te znałam z czasów, gdy mieszkałam w Łomży i jeździłam z mężem na majówki, z czasem zabronione, ponieważ nie każde towarzystwo umiało uszanować zasadzone w parku piękne gatunki drzew i krzewów. Sama widziałam, jak łamano gałęzie młodych kolorowych klonów i srebrnoiglastych świerków do majenia wozów. Raz nawet majówka oficerska, dla zabawy, szablami pościnała wierzchy młodych świerków w długiej alei. To widocznie przebrało miarę cierpliwości właścicieli i skargę wnieśli do gubernatora, który wydał rozporządzenie, by przeznaczono na miejsce wycieczek zamiejskich las rządowy po drugiej stronie Łomży.

Coraz ciszej, coraz spokojniej płynęło życie. W końcu czerwca przyjechać mieli obydwaj młodsi synowie po ukończeniu gimnazjum w Rydze, mieli wstąpić do uniwersytetu w Zurichu lub w Krakowie. Pan Stanisław uciekł z Drozdowa, bo gdy zaczynały kwitnąć trawy i zboża, dostawał febry siennej. Pani Lutosławska wybierała się na kuracje do Marjenbadu z panią Stanisławową i jej matką, otyłą panią senatorową, z którą się lubiły bardzo, chociaż powierzchownie stanowiły niezmiernie różne typy. Jedna szczupła, prawie chuda, poważna, mało mówiąca – druga zamaszysta, ruchliwa, śmiejąca się i gadająca, ciekawa. Jedna jadła powoli, mało i była wybredna, druga nawet na noc stawiała sobie filiżankę śmietanki i owoce lub ciastka. Patrząc na obydwie myślałam, że łączy je obie tylko duchowe pokrewieństwo. Obie były bardzo dobre, uczynne i religijne. Pani Lutosławska mówiła o niej „Kochana Senatorusiowa”, ona zaś zalecała mi, bym dbała o panią Paulinę i namawiała, by lepiej się odżywiała i mniej pracowała. Pani senatorowa lubiła bardzo ubierać się strojnie, pani Lutosławska w najlepszym gatunku, ale bardzo skromnie. Senatorowa przerabiała często i zmieniała swoje toalety, pani Paulina najlepiej czuła się w sukniach, do których przywykła.

Martwiłam się tym, że znowu parę tygodni będę sama gospodarować, ale już byłam pewniejsza siebie, bo ten wyjazd nie był taki niespodziewany. Zapisywałam sobie różne rozporządzenia, na przykład: ilość różnych przetworów z owoców, jakie będą dojrzewały, zalewanie jaj na użytek zimowy, przetapianie miodu, niektóre nadprogramowe zajęcia domowe w tym sezonie, na przykład okurzanie i sprzątanie strychów do mąk, wieszania bielizny, wykadzanie piwnic owocowych i mycie w nich półek. Nie potrzebowałam tego robić sama, ale musiałam pamiętać, by to zostało dobrze wykonane.

Pomocą i pociechą podczas nieobecności pani  Lutosławskiej miał być dla mnie przyjazd państwa Szumańskich, rejentostwa z Łomży, których znałam. Przyjechali z rodziną, pani Szumańska bardzo miła, pobożna niezmiernie, pragnęła, by córki zostały zakonnicami, synowie księżmi, on dobrotliwie podkpiwał z żony, bo właśnie najstarsza córka wyszła za mąż, a synowie starsi nie zdradzali najmniejszego powołania do szczytnego stanu kapłaństwa. Pierwszy tydzień po wyjeździe pani Lutosławskiej było doskonale. Obiady dysponowała pani Szumańska, on ze starszymi synami chodził do lasu, do kąpieli, na ryby, jeździli konno, z proboszczem grali w szachy lub krokieta. Jak miałam czas, przyłączałam się do towarzystwa, lub też z dwojgiem ich najmłodszych dzieci pilnowałam rozmaitych robót gospodarskich. Pani Szumańska chodziła zwykle po obiedzie do kościoła. Po tygodniu oboje wyjechali, on miał pilne akty w swojej kancelarii, ona tygodniowe rekolekcje, które prowadził u OO. Kapucynów ksiądz Kazimierz Siedlecki, paulin z Częstochowy. No, i wtedy miałam w domu urwanie głowy, zaczęły się skargi całej służby; na dzieci skarżył się ogrodnik, że mu psocą w inspektach i przy gołębiach, które miał nad budynkami szklarni; średni oberwał jakieś wpół dojrzałe gruszki, kucharzowi zrzucił półkę, na której obsuszał gomółki do piwa i powpadały w piasek. Najgorszą zaś sprawą było to, że wieczorem przyszła do mnie praczka, stara głucha Sokołosia, która wraz z córką i dwoma pomocnicami zamieszkiwała pokój nad sutereną. Z tajemniczą miną oświadczyła, że ma ze mną do pomówienia, bo na takie „zberezieństwa” ona nie może zezwolić. Przez to mogłaby u pani dziedziczki stracić kawałek  chleba – a i mnie byłoby wstyd, kiedy ja teraz panią zastępuję. Oto te oba studenty z Warszawy wieczorami przychodzą pod okno i namawiają dziewuchy na spacery, że ich przewiozą łódką na Narwicy, że im zagrają, że potańcują – wiadomo, jak to chłopaki kuszą. Struchlałam na myśl, co by powiedziała pani Lutosławska, która przestrzegała bardzo zachowania się służby i nie pozwalała na żadne nocne spacery, a parę razy do roku urządzała im zabawy od godziny szóstej  do dziesiątej, na których kucharz Franciszek wcale dobrze na skrzypcach przygrywał. Dostawali wtedy piwo, ser i chleb z miodem, odchodząc dziękowali, przygrywając jaśnie pani na dobranoc. Poradziłam Sokołowskiej, by nie mówiła nikomu, że się skarżyła, a że w pralni nigdy mydlin nie brakuje, niech naszykuje ze dwa kubełki przy oknach w swoim pokoju i jak panowie przyjdą, wylała na nich, to im się odechce spacerów. Tylko musi mi dać słowo, że nie powie ani słowa, że ze mną o tym mówiła. Projekt ten przypadł jej do gustu, wykonała go doskonale, na drugi dzień do śniadania studenci się nie zjawili, a lokaj powiedział mi, że wcale w domu nie nocowali. W parę dni potem przyjechała pani Szumańska i opowiadała, że się przestraszyła, bo w nocy obydwaj wrócili do domu przemoczeni do nitki, że mieli wypadek gdy ich przewozili łódką z Kalinowa do Łomży. Wkrótce przyjechali z panem Szumańskim i ojcem paulinem na parę dni. Spoglądali  na mnie badawczo, lecz ani słówkiem nie zdradził nikt w domu tego wypadku, a pani Paulina dowiedziała się o tym w parę lat dopiero.

Pomimo że miałam dużo zajęcia, byłam zadowolona z pobytu państwa Szumańskich. Czas szybko schodził, szczególnie miłe były długie posiedzenia wieczorne w ogrodzie. Przychodził zwykle na kolację ksiądz proboszcz, zaczynały się dysputy o najbardziej żywotnych sprawach na dobie, o możliwości wojny na wschodzie, o wzroście potęgi japońskiej, o niedołężnym rządzie w Rosji, o masonerii, o Żydach, słowem, jak pani Szumańska twierdziła: przebudowywali świat, a głównie Europę. Pan Szumański twierdził, że Polacy w połączeniu z Francją będą jeszcze kiedyś przodować, bo mają najbystrzejsze umysły. Ojciec paulin z księdzem proboszczem byli zdania, że Polska musi powstać o własnych siłach, że prócz Pana Boga nikt inny jej nie dopomoże. Tu zaczynali się trochę gorączkować. Zbyt wielka pobożność żony i przesiadywanie jej długie w kościele drażniła pana Szumańskiego, więc często pokpiwał i różne anegdotki zabawne o dewotkach opowiadał, nie szczędząc przykładów z własnych przeżyć domowych. Księża trochę bronili, trochę śmieli się. Proboszcz mówił, że pierwszą gospodynię miał tercjarkę, która tak mu się dała we znaki, iż obecnie gospodaruje z siostrą i woli mieć na głowie ją wraz ze szwagrem i trojgiem siostrzeńców. Pod wpływem pani Szumańskiej skorzystałam z bytności ojca paulina i odbyłam u niego spowiedź z całego życia. Namówił mnie, bym po powrocie pani Lutosławskiej przyjechała do Częstochowy na rekolekcje. Po jego wyjeździe przyszła do mnie nieprzejednana moja nieprzyjaciółka panna Wanda i powiedziała mi, że niesłusznie miała do mnie żal za przyjazd do Drozdowa, że ona starała się, jak się wyraziła, mnie „wygryźć”. Że umyślnie nie robiła niekiedy tego, co do niej należało, żebym ja miała więcej zajęcia. Widocznie zrobiła to pod wpływem spowiedzi u ojca.

Po powrocie pani Lutosławskiej wszystko w domu wróciło do dawnego porządku. Państwo Szumańscy pozostali do końca wakacji; ona mnie ofiarowała się zastąpić, bym mogła jechać do Częstochowy. Tam odbyłam rekolekcje razem z sześcioma paniami mniej więcej jednego ze mną wieku. Osoby wykształcone, niezależne, dwie bardzo bogate wdowy, reszta nauczycielki. Po skończonych rekolekcjach zapoznałyśmy się wszystkie w refektarzu na przyjęciu u ojca przeora, który wraz z ojcem Siedleckim projektował założenie stowarzyszenia domu wychowawczego pod hasłem: „Bogu i Ojczyźnie”, na ten cel zbierali fundusze i członków do pracy. Byłam zachwycona, że chcieli mnie zaliczyć do swego grona.

Wróciłam do Drozdowa i miałam zamiar prosić o zwolnienie z obowiązku za parę miesięcy, a pani Szumańska miała wyszukać następczynię. Tymczasem pani Lutosławska rozchorowała się. Synowie młodsi i pan Jan wyjechali na studia. I znowu cały dom był pusty, a ze służbą i oficjalistami roboty dużo. Choroba żołądkowa przeciągała się. Pani Paulina zdrowa jadła mało, wystrzegała się różnych potraw i bardzo często grymasiła, a cóż dopiero w chorobie! Doktór przyjeżdżał co dzień, obie z panią Stanisławową starałyśmy się dogodzić wszelkimi sposobami. W końcu zaczęłam na własną rękę ryzykować, dla smaku rosół z kurczęcia gotować z dodatkiem przetartego kawałka mięsa, do kleiku z ryżu dodawałam parę łyżek smaku z wygotowanych jarzyn, do kawy ubite żółtko itp. Najwięcej jednak pomógł list pana Mariana, w którym doniósł matce, że ma zamiar starać się, a raczej już się stara o pannę Marię Zielińską, wnuczkę państwa Chmielewskich, których znała jeszcze będąc panną. Ucieszyła się niezmiernie. Dnia tego jadła z apetytem, nie grymasiła biorąc lekarstwo. Bardzo pragnęła, by pan Marian ożenił się młodo i mówiła do księdza proboszcza, że wtedy byłaby pewna, że będzie pracował tak jak ojciec i nie goniłby za rozrywkami i podróżami. Jeszcze miała czas jakiś poleżeć, ale już siadała w łóżku i wyszywała na kanwie pas do dzwonka kościelnego na moje utrapienie, myląc się często, a ja musiałam wyszukiwać brak lub nadmiar krzyżyka, pruć i nadrabiać. Roboty na kanwie były ulubione przez panią Lutosławską, ciągle wyszywała coś do kościoła, a że była bardzo akuratna i nie znosiła żadnej niedokładności, więc często wypruwała jakieś całe listki – widząc to, proboszcz mówił, że zapisze w inwentarzu kościelnym zamiast jednego antepedium dwa, bo drugie sprute. Z wielkim pośpiechem miała skończyć pas, by zaraz zacząć stułę. Proboszcz radził, żeby nie czekając, jak skończy robotę na intencję pana Mariana, zaczęła inną dla pana Jana.

Wkrótce nadszedł telegram od pana Mariana, że przyjeżdża, podpisany: „Szczęśliwy!” Przyjemnie było patrzeć na rozradowane twarze matki i syna. Ona cieszyła się, że szczęśliwym trafem wybór jego padł na panienkę ze znanej jej rodziny, młodą i zamożną, a bardziej jeszcze cieszył ją stosunek syna, który pospieszył do niej, by swym szczęściem się dzielić. Mówiła mi, że gdy pierwszy syn zaręczył się w Hiszpanii i napisał o tym, byli przerażeni i martwili się, że cudzoziemka. Bóg łaskaw jest to kobieta wyjątkowa, wielkich zdolności, poetka, z rodziny arystokratycznej, przyjmowana na królewskim dworze, a mimo to miła, łatwa w obejściu, idealna żona i matka. My jednak dowiedzieliśmy się o tym dopiero po poznaniu jej … Co do Mani Stasiowej, to ojciec chciał, by Staś jeszcze przy nim pracował i uczył się zarządu browaru, a on czym prędzej pragnął samodzielnej gospodarki, ożenił się z młodziutką jedynaczką, warszawianką – wprawdzie i Marian bierze miejską pannę bardzo młodą, ale on będzie mieszkał również w mieście, a ojciec jej jest przedsiębiorcą budowlanym i Marian przy nim będzie miał zaraz pracę, radę i przykład. Żałowała, patrząc na portret męża, że tego nie doczekał. Że dotąd z synami miał kłopot: „Pociechę zostawił mnie”. Witek właśnie pisze mi z Hiszpanii, że spodziewa się powiększenia rodziny. Pragnie syna, zamierza po powrocie przyjąć wykłady w uniwersytecie w Krakowie. Ma obecnie dwie przemiłe dziewczynki. O tych przemiłych córeczkach już dużo słyszałam, bo ich dziecinne listy przychodziły z Hiszpanii, a o panu Wincentym słyszałam po raz pierwszy w dość komiczny sposób w sklepie z obuwiem u szewca w Łomży. Szewc był dość zarozumiały, miał pretensję do elegancji, żonę warszawiankę, która zawsze wystrojona celebrowała za kontuarem, malowanym w kwiaty i owoce, a chłopak do zdejmowania z półek obuwia i przymierzania kupującym ubrany był w dość krzyczącą liberię. Na zażydzoną Łomżę magazyn państwa Narolewskich robił imponujące wrażenie. Przyszłam raz z mężem, by obstalować sobie półbuciki i prosiłam o szybkie ich wykonanie. Pani Narolewska pompatycznie oświadczyła: „Nie mogę prędzej aniżeli za tydzień, bo mamy pilną wysyłkę obuwia do Londynu”. „Do Londynu?” – powtórzyłam zdziwionym głosem. „Tak, proszę Pani, jeden z synów państwa Lutosławskich dla siebie i całej rodziny swojej zawsze u nas obstalowuje”. Wyszedłszy ze sklepu, pytałam męża, czy to może być prawda. „To najstarszy z synów, podobno uczony filozof i trochę dziwak”. „Ale Narolewski to chyba jego to zamówienie w złoconej ramie zawiesi w swoim sklepie” – pomyślałam. Wszystko związane z Drozdowem, jego browarem, jego właścicielami, w Łomży otoczone było jakąś glorią. Gdy się wybierało w jatce mięso, rzeźnik „cmokając” zachwalał: „Co to za smak, przecie ten wół tuczony w Drozdowie!”

Wkrótce po telegramie zjawił się pan Marian, by omówić z matką wszystko co do obchodu jego zaręczyn, kiedy będzie mogła wybrać się do Warszawy, do rodziców panny młodej z podziękowaniem za przyjęcie syna. Właśnie tego dnia był doktór. Pani Lutosławska czuła się doskonale, kazała przynieść z dużej piwnicy w ogrodzie starego miodu, by przy podwieczorku wypito zdrowie mającej zaręczyć się pary. Pan Marian w nocy odjeżdżał, więc nad zachodem słońca oboje biegaliśmy po całym ogrodzie, by z każdych, jakie w tej porze kwitną kwiaty, narzeczona jego mogła układać bukiety. Pan Marian sam je ścinał, chciał nawet ściąć kiść rycynusa, na co oburzył się ogrodnik Izydor mówiąc, że to nawet nie pasuje, żeby kawaler takie ziele pannie przywoził, co innego róże, lewkonie. Ja powiedziałam o tym pani Lutosławskiej i śmiałyśmy się, że Izydor jako bukiety uznawał tylko takie na drutach z papierową sztywną podstawką, które co rok ofiarowywał swej pani na imieniny i dostawał dziesięć rubli i szklankę dobrego wina. Bardziej jeszcze niżeli kwiaty były w tym czasie owoce; takich wspaniałych brzoskwiń, jakie w tym roku były w Górnym Dworze, ku wielkiemu strapieniu ogrodu Dolnego, podobno nie było w Warszawie.

Gdy już wszystko było zapakowane, pani Lutosławska zaniepokoiła się, czy aby nie było między kwiatami skabjozy, bo to nieodpowiedni kwiat dla panny młodej. Ja nie pamiętałam, czy je cięłam. Wtedy dopiero dowiedziałam się, że kwiaty te mają ludową nazwę „wdówka”.

Po wyjeździe pana Mariana pani Paulina szybko się ze zdrowiem poprawiała, była daleko weselsza, zaczęła zaraz szykować wyprawę dla syna. Do jego gabinetu przeznaczyła dwa fotele po ojcu, które postanowiła ozdobić pasami roboty krzyżykowej na kanwie, wybierała desenie, sprowadzała włóczki i jedwabie, wyszywałyśmy na próbę po parę listków i kwiatków; zanim się coś zdecydowało, pani Stanisławowa wróciła z zagranicy, projekt roboty na kanwie skrytykowała jako niemodny i odpowiedni tylko do kościoła. Pasy zostały odłożone. Pani Szumańska z tego skorzystała, bo właśnie przyjechała, by panią Lutosławską odwiedzić, a gdy się dowiedziała, że już przygotowana jest kanwa i jedwabie, zaczęła usilnie namawiać panią Paulinę i mnie, by zużytkować ten materiał na cztery kwadraty do wielkiego dywanu, który zamierzają panie jej znajome wykonać i ofiarować OO. Kapucynom w Łomży. Ponieważ obydwie spowiadałyśmy się u ojca gwardjana, staruszka, zgodziłyśmy się chętnie.

Siadałyśmy właśnie do podwieczorku, gdy nadszedł ksiądz proboszcz Mioduszewski, który lubił podżartowywać ze zbytecznej już, jego zdaniem, pobożności pani Szumańskiej. Sądzę, że jej mąż pewno żalił się przed nim na pewne opuszczenia obowiązków domowych. Pani Szumańska lubiła też czasami skrytykować pośpieszne odprawianie czytanej codziennej Mszy przez naszego proboszcza; gdy była w Drozdowie chodziła do kościoła bardzo wcześnie, po Mszy zostawała jeszcze długo. Ksiądz proboszcz żywego usposobienia, nie lubił marudzić, a często nie miał czasu; kiedyś powiedział, że gdyby zamiast swego brewiarza musiał odmawiać wszystkie koronki i nowenny pani Szumańskiej, to pół parafii miałby na sumieniu, że jej w porę obsłużyć nie zdołał. Nie wiem już dokładnie, ale na tym podwieczorku dowiedział się o dywanie tak dużym, by całe prezbiterium u Kapucynów zakrywał i powiedział, że on rad by mieć chociaż tylko na ćwierć tego, widocznie jednak z powodu, że ojciec Łukasz długą zwykle Mszę miewa, więc i dywan dostanie długi. Wtedy pani Lutosławska przyrzekła kupić dywan równie długi i szeroki jak ten, co będzie kupować dla syna, bo zamiast foteli ofiaruje mu dywan. Proboszcz bardzo się ucieszył, zadowolony dowodził, że raz w życiu jego maleńka złośliwość zamiast ukarania przyniosła mu nagrodę, że opowie to ojcu Łukaszowi i na odpuście u nich powie długie kazanie.

We wrześniu przyjechał znowu pan Marian i oboje z matką pojechali na zaręczyny, pierścionek razem z matką wybierali, a oprócz tego pani Lutosławska zabrała od siebie jakąś bransoletkę do przerobienia.

Po dziesięciu dniach pobytu w Warszawie powróciła, zadowolona niezmiernie, bo oboje rodziców przyszłej synowej znała z opowiadania, podobali się jej bardzo. Mówiła mi, że z ojcem rozmawiała dużo o przyszłej pracy syna, że państwo Zielińscy oboje nie wydaliby córki, gdyby nie mogła mieszkać w Warszawie i gdyby oni nie mieli jej pod swoją opieką, oboje są tak młodzi, niech sobie urządzą życie swobodne, beztroskie tymczasem. Po ślubie wyjadą na jakiś czas, a jak wrócą, obie matki zaopatrzą ich w nowo wynajętym mieszkaniu we wszystko. Ślub naznaczono w lutym, aby oboje bawili się przez karnawał, na resztę czasu do początku wiosny mieli wyjechać do Włoch i do Paryża, na Wielkanoc przyjechać wraz z rodzicami do Drozdowa. Przed tym jednak cała rodzina, tj. bracia z matką oraz państwo Stanisławowie zapraszali koniecznie, by państwo Zielińscy z córką, jako narzeczoną, przyjechali na parę dni w październiku i obejrzeli drozdowskie ogrody i park na Górkach w jesiennych szatach. Jesień w Drozdowie wyjątkowo uwydatniała różnorodne zabarwienie drzew i krzewów tak, że pięknością prawie przewyższała wiosnę, a ogrody pełne najwspanialszych gatunków jabłek i grusz, jesiennych kwiatów, niezmiernie starannie utrzymane, jeszcze nie robiły smutnego wrażenia.

Zaraz po powrocie pani Lutosławskiej ogrodnik dostał dyspozycję starannego jeszcze bardziej pilnowania porządku w ogrodzie, nadleśny miał nakazane oczyszczenie ścieżek, powtórne gracowanie głównych dróg. Zwykle w końcu września przenoszono stołowy i salon na górę, w tym jednak roku było tak ciepło, że postanowiono tylko śniadania podawać w górnym stołowym. Obiady, podwieczorki i kolacje przeplatane były posiedzeniami przed domem w ogrodzie.

Przyjazd państwa Zielińskich był dla nich całą podróżą. Z Warszawy musieli wyjechać bardzo rano; w Czyżewie oczekiwał ich pan Marian ze śniadaniem, przywiezionym z Drozdowa, w połowie drogi, w Zambrowie, przeprzężono konie i na czwartą przyjechali na obiad, który podano o pół do piątej. Na obiad pani Lutosławska nie chciała zapraszać nikogo, żeby po zmęczeniu podróżą gości nie męczyć, a po chwilowym odpoczynku, już szarą godziną, młodzi pobiegli obejrzeć szpaler, a starsi przeszli się główną aleją do furtki. Pani Zielińska obawiała się nietoperzy i sów, które zabawnie się odzywały w dziuplach starych orzechów na krokiecie, więc zwołano młodych i wszyscy wrócili do salonu. Państwo Stanisławowie przyszli na kolację. Wszystko, co było najpiękniejszego w nakryciu, najsmaczniejszego w śpiżarni, ogrodzie i cieplarni – zostało zużytkowane dla uczczenia młodej pary. Co do cieplarni, to więcej dała zapachu i piękna aniżeli smaku, bo dwa granaty i pięć fig, z którymi wystąpił stary Izydor były niezupełnie dojrzałe.

Wieczorem trochę grali, pani Lutosławska zaśpiewała Moniuszki „Słowika”, pan Marian z narzeczoną mieli grać na cztery ręce, ale pomylili się, a panienka tak wyglądała tym zmartwiona i zawstydzona, jak pensjonarka. Młodziutka też była bardzo jeszcze. Pan Jan zaczął grać i przytem ślicznie gwizdać. Wreszcie rozeszli się. Na dobranoc pani Paulina sama odprowadziła gości do przeznaczonych dla nich pokoi na górze. Panna Maria zajmowała pokój obok mego. Miałam drzwi zastawione szafą u siebie, a z tamtej strony były tylko zamknięte. Z początku dochodziły mnie głosy z pokoju rodziców, następnie matka z córką przeszły do jej pokoju i słyszałam niechcący rozmowę: „Mamusiu, ja się tutaj boję, te okna takie duże bez okiennic”. „Ależ Marychno, nie bądź dzieckiem!” „Mamusiu, a te drzwi mogą się w nocy otworzyć”. „Patrz, przecie klucz jest z tej strony i są zamknięte. Kładź się prędko, otworzę drzwi do naszego pokoju.” Po chwili słyszę popłakiwanie, otwierają się drzwi od pokoju rodziców i głos ojca: „Idź do matki, ja będę spał tutaj, kiedy się boisz!” Śmiać mi się chciało serdecznie, gdy pomyślałam, że starszy pan z popielniczką i papierosami przenosi się do pokoju, który obie z panią Lutosławską chciałyśmy ozdobić najbardziej po panieńsku, nawet toaleta była przybrana muślinem, kokardami z różowej wstążki, kwiaty wszędzie i najmniejsze jakie były mebelki. Biedny pan Zieliński z miłości dla jedynaczki pozbawił się bardziej solidnie urządzonego dla siebie mieszkania!

Na drugi dzień sam zadysponował lokajowi, by mu zmienił łóżko, ale nie kazał mówić pani Lutosławskiej.

Cały pobyt państwa Zielińskich i narzeczonej pary był urozmaicany wyjazdami na spacery do dużego lasu, do sąsiednich folwarków; pan Jan na wycieczce do Elżbiecina urządził w polu podwieczorek z pieczeniem kartofli świeżo wykopanych. Na tym podwieczorku było już sporo gości z rodziny pani Stanisławowej, bo wieczorem u nich w Dolnym Dworze odbyła się uroczysta kolacja z szampanem, z przemówieniami, składaniem życzeń zaręczonym i gwałtownym trzaskaniem z batów przez miejscowych furmanów i fornali. Była tego cała armia; nie uspokoili się, aż pan Marian wyszedł z narzeczoną na ganek i stangret Jagodziński ucałował ich ręce składając życzenia. Był to zasłużony sługa, przyjęty jeszcze przez pana Lutosławskiego jako chłopiec stajenny, a następnie stangret pierwszorzędny. Jedyny woźnica, z którym pani Lutosławska nie obawiała się jazdy, nawet podczas złej drogi, przy większych jednak kałużach wychylała się przez okno karety i pytała: „Janie, czy my tu aby przejedziemy?” Z powagą odpowiadał: „Przejadziem, proszę Jaśnie Pani.” Był ze swego stanowiska niezmiernie dumny i z wysokości kozła lekceważąco spoglądał na przechodniów. Nie cierpiał, gdy ktoś go chciał wyprzedzić i niezmiernie wzbraniał się od zabrania kogoś po drodze. Pani Paulina, jadąc do Łomży, czasem spotykała którą z kobiet staruszek ze służby lub ze wsi i wtedy zatrzymywała go, by ją zabrać na kozioł albo na przednią ławeczkę. Zauważyłam, że starał się spiesznie mijać takie pasażerki, a czasem udawał, że nie dosłyszał rozkazu lub nie zdążył od razu przystanąć. Konie zawsze u niego były tłuste i zdrowe, podejrzewano, że dawał im jakieś zioła na apetyt.

U państwa Stanisławostwa był zjazd sąsiedztwa całego, bardzo wystawne przyjęcie. Pani Stanisławowa bardzo wspaniale przybrała stół do kolacji różnokolorowymi liśćmi jesiennymi i kwiatami. Przy talerzach stały kieliszki do różnych gatunków win odpowiednie i karty odręcznie malowane ze spisem potraw przy kolacji i okolicznościowymi wierszykami. Była to niespodzianka, karty miały stanowić pamiątkę uroczystości. Tymczasem na jednej z nich, zdaje się u pana Stanisława, był rysunek i wierszyk jakiś, który wzbudził nieukontentowanie, on był wymalowany jakby na tronie, a pięciu braci w szeregu i napis jakiś, że on ich wszystkich zna, kłopoty z nimi ma, że wszyscy coś studiują i forsy potrzebują. Coś tam jeszcze o jego dla nich pracy – powtarzam to mniej więcej, bo tylko to pamiętam, że pośród odczytywania, gdy przyszła na tę kartę kolej, zapanowało chwilowe milczenie, pan Zieliński odezwał się, że jednego z braci zabiera mu jego córka, a on postara się, by mu w kłopotach ulżyć, pan Marian podniósł kieliszek i wzniósł zdrowie gospodarza, przemówił coś żartobliwie, ale widziałam, że pani Lutosławska była niezadowolona i kieliszka nie podniosła z miejsca.

Po kolacji były tańce. Nawet grajka niewidomego sprowadzono z Warszawy, aby nikt się nie męczył z muzykalnych, parę razy tylko wyręczały go pani Wierzbicka i Lasocka, gdy był zmęczony. Tańczono do rana. Oboje narzeczeni tańczyli ślicznie i stanowili bardzo dobraną parę: prawie jednego wzrostu, młodzi, przystojni, wyglądali – jak ksiądz proboszcz twierdził – stworzeni dla siebie. Obie matki cieszyły się: jedna synem, druga córką, podchodzili do nich zebrani, winszowali, a pani Zielińska bardzo ładna, usłyszała niejeden komplement nie tylko dla córki, bo była wtedy od niej jeszcze ładniejsza. Tadeusz Woyczyński, który uchodził za wielkiego znawcę urody kobiecej, dowodził, że za dziesięć lat panna Maria dopiero dorówna matce.

Pan Zieliński ofiarował się odprowadzić panią Lutosławską do domu, a jak mówił i sam rad był się wcześniej położyć. Mnie proponowano, bym pozostała, ale byłam jeszcze w żałobie, a po wtóre wiedziałam, że pani Paulina woli, bym z nią razem poszła, lubiła czasami wieczorem jeszcze coś ze mną pomówić albo jaką zapomnianą wydać dyspozycję. Nigdy jednak nie pozwalała, bym jej pomogła przy rozebraniu się, a gdy panna służąca spała, nie kazała jej budzić. Tym razem jednak zdobyłam się na odwagę i powiedziałam: „Czy gdybym była córką Pani, również nie miałabym prawa, widząc zmęczoną matkę, pomóc do prędszego pozbycia się wizytowego stroju i włożenia szlafroczka?” Pocałowałam ją po raz pierwszy w rękę, a ona pierwszy raz ucałowała mnie i serdecznie przytuliła do siebie. Taki to był skutek radości, jakiej doznawała, patrząc na szczęście syna. A od tej pory między nami obiema pękły obręcze etykiety wzajemnej i stosunek był o wiele milszy. Wyniosłam z sypialni suknię i okrycie, zagrzałam na maszynce wodę, która była zimna, namówiłam na krople, które miała przepisane. Rozmawiałyśmy o kolacji i pani Lutosławska przyznała się, że była bardzo niezadowolona, bo wszystko było zbyt przesadne i po co szampan i tyle dań i gatunków win, wódek, zakąsek. Wszystko po miejsku: homary, kawior, ananasy, bażanty, jesiotr. Po co, gdy mamy tyle ryb własnych, drobiu, zwierzyny, jarzyn, owoców, węgrzyna, burgunda, miód i piwo. A już te karty ze spisem i sentencjami to już szczyt małpowania magnaterii miejskiej. U mnie będzie obiad dobry, ale odpowiedni do dworu szlacheckiego.

Ten szlachecki obiad w naszym starym dworze był jednak tak doskonały, że nawet pan Stanisław nie znalazł nic do zganienia i zaznaczył, że ten mamy stary kucharz to jednak lepszy od nowoprzyjętego u nich, który potrawy po francusku nazywa, a smacznie po polsku gotować nie umie.

U nas zakąski były domowej roboty: majonez ze szczupaka narwiańskiego, pasztet z zająca drozdowskiego, szynka domowego wędzenia, grzybki z własnego lasu, śliwowica, pomarańczówka, chlebówka i starka własnej roboty pani Lutosławskiej. Kupione były tylko sery i śledzie.

Stół dla odmiany przybrałam tylko owocami, na środku taca pełna śliwek dobranych w różnych kolorach, pośrodku melon rozcięty w formie kwiatu wpół rozwiniętego, a że mieliśmy melony w dwóch kolorach, żółtym i zielonym, wyglądało to bardzo ładnie. Dwa klosze pełne gruszek, jabłek i winogron, a obrus przybrałam rajskimi jabłuszkami na długich ogonkach jak wiśnie, z wieloma listkami barwinku, rozrzuconymi koło serwisu na dwóch końcach stołu, talerze z przekąskami przybrane były fryzowaną sałatą i gronkami berberysu bez pestek. Niestety, krzak tego wspaniałego berberysu – jedyny, który przypadkiem znalazłam w zaroślach ogrodu, został nazajutrz wycięty, bo jego kwiaty były rozsadnikami rdzy na pszenicy. Oburzona byłam tym wyrokiem, bo to był berberys bezpestkowy, niezmiernie rzadki i konfitura z niego prześliczna.

Nasi goście jednogłośnie chwalili obiad i zajadali ze smakiem, podany był o trzeciej, po powrocie wszystkich z długiego spaceru w parku w Górkach.

Niestety, wieczorem pan Zieliński otrzymał telefon z Warszawy. Wzywano go z powrotem z powodu jakiegoś nieodpowiedniego transportu materiałów, które nadeszły do budowy wielkiego gmachu pod wezwaniem „Rosja”. Na owe czasy był to jeden z okazalszych budynków Warszawy, przy którym jako inżynier i pan Marian był zajęty. Skrócili więc swój pobyt i następnego dnia wyjechali razem z panem Janem. Ponieważ było już chłodno, pani Lutosławska kazała kucharzowi upiec sporo kurcząt i kuropatw, zrobić pasztet i cały kosz upakowałyśmy, żeby mieli przekąski w domu gotowe.

Po wyjeździe miłych gości zostałyśmy same i pierwszy obiad już odbył się na górze, bo dół wydawał się ciemny i chłodny. Zaczęły się jesienne mgły i długie wieczory. Państwo Stanisławowie w początku listopada wyjechali do Warszawy. Pani Lutosławska w ogóle nie lubiła wyjazdów, nawet w najpiękniejszą pogodę, a cóż dopiero w listopadzie! Ten miesiąc był więc dla mnie wtedy pierwszym tak monotonnie spędzonym, bo i roboty domowe zupełnie ustały, w ogrodzie nawet żwirowane ścieżki rozmiękły, do kościoła jeździłyśmy zamkniętym powozem. Proboszcz rzadziej bywał. Najmilszą rozrywką było czytanie i przybycie wieczorem poczty. O godzinie ósmej zwykle przywoził ją mleczarz do kancelarii browarnej, a tam segregował ją pan Bombiński i odsyłał lub czasem sam przynosił w specjalnie na to przeznaczonej teczce. Do pani starszej był całą duszą przywiązany i wszystko, co jej dotyczyło, wykonywał uroczyście, z przejęciem i pietyzmem. Również stary buchalter, gdy przychodził ze sprawozdaniem jakim lub wynikiem ogólnego budżetu kwartalnego, czynił to z atencją, wydawał się uszczęśliwiony i rozradowany, że panią starszą widzi, że z nią rozmawia i przestępuje próg domu, który był kiedyś zarówno mieszkaniem, jak też i biurem założyciela, i twórcy tego pierwszego ośrodka wielkiego przemysłowego majątku. Gdy ich bliżej poznałam opowiadali mi, że obaj jako młodzi chłopcy, gdy śp. Franciszek był jeszcze kawalerem, pracowali u niego w kancelarii jako pomocnicy i że on ich głównie wykształcił. „Bo to, proszę Pani, był gienjusz!”- twierdził buchalter Harasimowicz. „Co tam jeńjusz, to był rachmistrz, to był kupiec, to był wielki pan i dobry pan, opiekun i znawca ludzi!” – wołał pan Bombiński. Tych dwóch ludzi o niczym nie umiało tak dobrze i z taką radością opowiadać, jak o czynach i życiu pana Franciszka Lutosławskiego. Rozumiałam ich, przeżyli młodość pod okiem mądrego człowieka, który ich wychował, sobie i im na pożytek. Oni również chcieli synom swoim wpoić te same zasady i zamiłowanie pracy. Pani Lutosławska ceniła ich przywiązanie do jej męża i do siebie; zawsze miała jakieś miłe zapytania o dzieci, o powodzenie gospodarki, żonie kasjera posyłała kwiaty i nowalie, trzymała do chrztu ich córkę. Buchalterowi dopomagała kształcić synów, bo dwóch uczyło się razem z jej synami. Buchalter był wdowcem, mieszkał cały tydzień i stołował się u nas – na niedzielę jeździł do Łomży, gdzie mieszkała jakaś jego kuzynka, a córka chodziła do gimnazjum. Kasjer miał wygodne mieszkanie i całe gospodarstwo domowe, ogródek z drzewami owocowymi i kwiatami blisko starego dworu. Obydwaj z buchalterem przechodzili przez ogród pani starszej, główną aleją, przez furtkę do Dolnego Dworu. Aleja ta prowadziła przez park i była najbliższa, druga dalsza, poza szpalerem, ciągnęła się do drugiej furtki, tzw. kościelnej. Kasjer i buchalter, gdy przy dalszej alei dojrzały pyszne renklody, lubili, po obiedzie wracając do kancelarii, tamtędy przechodzić i parę czasem zerwać, co doprowadzało do pasji starego również jak oni ogrodnika Izydora. Dziwiłam się, bo naprawdę powinni byli uważać się za kolegów. Tak samo bowiem z ogrodowego chłopaka pan Lutosławski wykształcił go na ogrodnika, posławszy na parę lat do Ulricha. Izydor miał dwóch synów, obaj zostali ogrodnikami; starszy po skończeniu nauki u Ulricha był w wojsku i dostał się do cesarskich ogrodów w Krasnym Siole, młodszy zaś był po ojcu czas długi w Drozdowie.

Oprócz kasjera i buchaltera poznałam również mechanika Lewińskiego, także dawnego wychowanka i ulubieńca pana Franciszka; ten był młodszy, najinteligentniejszy. Lubił czytać, pracował gorliwie nie tylko mechanicznie, ale i umysłowo. Był bardzo skromny, nie narzucał się nigdy, niezmiernie delikatny w obejściu. Piwowara, rządcę i nadleśnego najmniej znałam, bo z nimi nie miałam bliższych stosunków: mieszkali dalej, widywałam ich czasem na przyjęciu odpustowym u księdza proboszcza. Zauważyłam, że między paniami były stosunki dość naprężone, że pani kasjerowa miała się za coś wyższego od piwowarowej, piwowarowa zaś imponowała strojem i wyjazdami na kuracje do Ciechocinka, a nawet do Szczawnicy, z przesadą wypytywano ją, co tam poza zabiegami cały dzień robiła. Odpowiadała: „Jakby Panią tak kąpali, a potem wygnietli i wypłukali, to do żadnego zajęcia nie byłoby ochoty, aby co dobrego zjeść, wypić i w chłodzie posiedzieć albo się przespać.” Znać było, że wszystkim powodziło się doskonale i dostatnio. Zapraszali mnie do siebie, ale nie bywałam nigdy na przyjęciach, czasem zachodziłam tylko dlatego, by nie posądzali mnie o jakąś niechęć czy pyszałkowatość.

Zaręczyny pana Mariana były dla jego matki taką radością, że w domu wszyscy to odczuwali: była daleko zdrowsza, krzątała się wesoło koło wyprawy dla syna, chodziła do cieplarni, oglądała kwiaty przeznaczone do przyszłego mieszkania państwa młodych, odczytywała listy, w których pan Marian opisywał z radością i coraz większym zachwytem swoją wybraną i jej dom.

Zabrałam się wtedy do haftowania dla pani Pauliny sukni na uroczystość wesela. Hafty wtedy były bardzo modne, szczególnie na sukniach balowych. Barwnych kwiatów pani Lutosławska nie nosiła, więc wybrałyśmy z panią Stanisławową szarotki, cały deseń układałyśmy wspólnie. Ponieważ chciałam, żeby pani Lutosławska łatwiej się zdecydowała, zrobiłam akwarelą szarotki na tle lila, drugie znowu na popielatym, bo te dwa kolory projektowała na suknię. Zwyciężył kolor liliowy. Szarotki haftowałam cienką sznelką białą i szarą do cieniu, wyszły jak żywe, łudząco naśladowane. Suknia była robiona u Herzego, wzbudziła ogólne pochwały i przyniosła mi duże obstalunki haftów, których tylko parę mogłam przyjąć i zarobiłam sobie na ładną suknię gotową również u Herzego.

W drugiej połowie listopada zaczęłyśmy szykować gwiazdkę dla służby i ubogich. Pomimo złej drogi pojechałyśmy do Łomży. Pani Lutosławska wybrała: barchany w różnych kolorach, odpowiednich dla starych, młodych i dzieci, dwie sztuki półpłótna, sztukę perkalu, gotowe fartuchy, pończochy ciepłe, chusteczki wełniane, całą masę różnych pierników i zabawek. A po powrocie czuła się tak zadowolona przez parę dni rozmierzając i układając, co dla kogo przeznacza, co rozda zaraz, co pójdzie do skrzyni dla ubogich, co trzeba uszyć. W garderobie panna służąca szyła na maszynie, ja z panią Lutosławską fastrygowałyśmy, krawiec miejscowy przykroił dla chłopców bluzki, spodenki zabrał do uszycia, a dla reszty kobiet i dzieci szyło się w domu. Nigdy nie widziałam, by coś bardziej radowało panią Paulinę, jak szykowanie święconego na miskach i nakładanie torebek gwiazdkowych. Powiedziała mi, że nawet to jej sprawia ulgę, bo uważa się za dłużną biedakom i chce się z nimi choć trochę dzielić tym, co ma.

Jednego wieczoru przyszedł list z Hiszpanii od najstarszego syna, synowej i dwóch małych wnuczek. W liście była fotografia amatorska pani Wincentowej z najmłodszą córeczką na ręku i dwoma starszemi przy sobie. Zdjęcie było zrobione w ogrodzie pod wysoką juką rosnącą wprost z ziemi oraz jakimś kwitnącym kaktusem. Dziewczynki w białych sukienkach, cała grupa w słońcu robiła pośród zimowego wieczoru wrażenie ciepłego lata, a w liście przesłane kwiatki pnącego jaśminu jeszcze nie były zupełnie suche i cudnie pachnące. Listy wnuczek czytała pani Lutosławska głośno; pełne były zachwytu nad małą siostrzyczką, nad morzem, muszelkami, kamuszkami, które wyglądają jak najsmaczniejsze cukierki i nad gniazdem jaskółek, ulepionym na ganku, gdzie właśnie siedzą, pisząc do babuni, a jaskółki poćwierkują, karmiąc swoje malutkie, jeszcze zupełnie brzydkie dzieci.

Pani Lutosławska opowiadała z zachwytem o tych wnuczkach i o synowej i dodała: „Pozna je Pani, bo może zdecydują się latem przyjechać do mnie na dłużej, bo ojciec ma zamiar osiedlić się w Krakowie, chociaż jeszcze nie jest zdecydowany i myśli również o Ameryce”. Westchnęła, dodając: „Niech Bóg ma je w opiece!” Ucałowała fotografię i poszła do siebie. Widziałam, że była wzruszona. Panna służąca mówiła, że często po odebraniu listów od synów modli się na ich intencję.

Pani Lutosławska w ogóle była bardzo religijna, co dzień odbywała rozmyślania, zawsze z tych samych książek św. Ignacego Lojoli i „Naśladowania Chrystusa”. Przed wyjściem z domu, nawet na spacer lub do zajęć gospodarskich, żegnała się, w sypialni miała śliczną kropielnicę, zawieszoną pod dużą fotografią siostry i rodziców. Wodę nalewało się do niej tylko w Wielką Sobotę i w sobotę przed Zielonymi Świątkami, ale chociaż kropielnica była sucha, pani Lutosławska idąc na spoczynek dotykała jej, żegnała się, modląc się na dobranoc za ojca i siostrę. Miała również uprzywilejowany ołtarzyk. Była to wąska, filigranowa półeczka z czarnego dębu, zrobiona przez pana Jana, gdy był jeszcze dziesięcioletnim chłopcem. Na tej półeczce stały dwie figurki Matki Boskiej; jedna z Lourdes gipsowa, druga jeszcze mniejsza ze złoconego brązu, przywieziona z Hiszpanii, dwa wazoniki z cieniutkiej porcelany, w które własnoręcznie zerwane wkładała kwiatki. Latem przynosiła je z ogrodu, w zimie z cieplarni lub z pokojowych kwitnących kwiatów. Do tej półeczki była specjalna szczoteczka, którą chowała do pudełka w swojej toalecie. Jeżeli wyjeżdżała gdzie, to zapowiadała, żeby półeczkę przy sprzątaniu zasłonić, ale nic na niej nie poruszać. Dla zmarłych miała kult wielki, zapisane rocznice śmierci, imienin, urodzin, i to nie tylko rodziny, ale przyjaciół i paru starych sług. Ofiary na Msze św. składała, oprócz własnej parafii, u Kapucynów w Łomży i u Św. Krzyża w Warszawie. Ksiądz proboszcz miał u siebie wynotowane dnie i gdy mu wypadł pogrzeb lub ślub w tym dniu, zwykle zapraszał z sąsiedztwa jakiegoś kolegę lub emeryta z Łomży, bo kapucynom nie wolno wtedy wyjeżdżać, a nawet wychodzić poza mury klasztornego ogrodu. Domownicy co kwartał mieli swoje dni, w których powinni byli iść do spowiedzi. Czy chodzili, pani Lutosławska nie sprawdzała. Mówiła, że to już należy do ich sumienia, a jej obowiązkiem jest przypomnienie i danie czasu.

Komunikowanie codzienne w owe czasy nie było jeszcze dozwolone tak, jak dziś. Kto komunikował, nie czynił tego bez uprzedniej spowiedzi, do której pani Paulina przygotowywała się przez parę dni i w tym czasie nie czytywała ani gazet, ani powieści, słowem odbywała rekolekcje, bo i mówiła bardzo mało. Uważałam, że nawet ulubioną kawę mniej słodziła i wystrzegała się drobnych grymasów przy jedzeniu i narzekania na dolegliwości lub niewygody.

Kucharz i lokaj dowodzili, że jakby pani dziedziczka jeździła co tydzień do spowiedzi, to byłoby to dla nich bardzo pożądane, bo trzy dni przed Komunią i trzy dni potem dobra jest jak anioł, a choć się co przytrafi przesolić albo kurzu trochę zostawić – nic człowiekowi nie powie. Tego, że się człowiekowi nie powie, dla mnie było nieznośne. Często chciałam zrobić jej jaką przyjemność lub dogodność i wychodziło całkiem na opak. I nie mnie jednej to się przytrafiało. Często państwo Stanisławowie przywozili jej z zagranicy jakąś porcelanę kosztowną lub wazon do kwiatów, za który bardzo serdecznie dziękowała i chwaliła, a w gruncie rzeczy nie lubiła, na przykład żardynierki z saskiej porcelany bardzo ładnej, ale dużej, wolała zwykłą białą, a wspaniałą schowała do dużego oszklonego kredensu, który synowie nazywali „szafą z kosztownościami”. Było w niej pełno różnych naprawdę pięknych pamiątek, a obok chińskiej filiżanki i filigranowej hiszpańskiej tacki, stała figurka Matki Boskiej, przywiezionej przez starą Jasię, pannę służącą matki pani Lutosławskiej. Gdy raz któryś z synów powiedział: „Jakim sposobem to wspaniałe dzieło sztuki dostało się do tego przybytku?” – odpowiedziała, że jest to dar, pochodzący również jak inne z dobroci serca, a że nie jest tak artystyczny, ze względu jednak na to, iż wyobraża sobie Najświętszą Matkę Boską, nie można chować jej w kąt. Figurka stała jeszcze dość długo, wreszcie przyszła mi myśl, aby zapytać, czy nie pozwoliłaby pani postawić jej u praczki, która miała półkę z krzyżem, stawiała tam kwiaty, ja podarowałam jej serwetę, ale brakło tam figurki Matki Boskiej i stawia na maj papierowy obrazek. Pani Stanisławowa żartowała, że oni wszyscy, którzy cierpieli z powodu pietyzmu matki dla poświęconej brzydoty, powinni mi ofiarować piękną Madonnę. Rzeczywiście z różnych podróży dostałam aż trzy ładne reprodukcje: Rafaela, Michała Anioła i Velasqueza.

Do połowy grudnia wszystkie przygotowania świąteczne zostały skończone, bo wyjeżdżałyśmy obie na święta do Warszawy. Wobec tego dary dla dzieci, dla służby i ubogich były zapakowane z napisami co, i dla kogo. Pan Bombiński w dzień Wigilii miał wszystko rozdać. Rybak dostał kwit, ile ma dostarczyć ryby, rzeźnik – mięsa, ogrodnik – jabłek. Kucharz na drugi stół, kucharka na trzeci – co mają gotować, a na Nowy Rok obie miałyśmy powrócić. Byłam bardzo uradowana tym wyjazdem, bo w Warszawie miałam znajomych i przyjaciół, a pani Lutosławska coraz więcej ze mną rozmawiała i okazywała mi, że jest zadowolona z mego pobytu u niej i usług.

Z panem Kazimierzem i Józefem razem zatrzymałyśmy się u pana Mariana na Smolnej, gdzie miał wynajęte mieszkanie i już zaczynał je meblować. Obaj z panem Janem byli niezmiernie gościnnymi gospodarzami, ja z panem Kazimierzem objęliśmy dział kuchenny i szykowaliśmy co dzień śniadania. Do posługi był chłopiec zręczny i sprytny, słowem wszystko jak najdogodniej i jak najweselej. Dla pani Pauliny w salonie, dla mnie w sypialni przyszłych państwa młodych, nawet kwiatów nie brakło. Stołowy był punktem zebrań towarzystwa domowników i gości, którzy odwiedzali panią Lutosławską.

Tak pracowitego dnia jak wigilia 1897 roku w całym życiu dotychczas nie miałam: rano z panią Pauliną pojechałam do kościoła, wróciłyśmy na śniadanie, zaraz potem pojechałyśmy z wieńcem na Powązki, razem z młodszymi panami, na grób jej ojca i braci. Następnie załatwiałyśmy parę sprawunków, pani Paulina dla swojej matki kupiła kilka zabawek i książek obrazkowych, a u Wedla dużą piękną kurę, która przy naciśnięciu znosiła białe cukrowe jaja i gdakała. Tak wszędzie było pełno w sklepach, że już o szarej godzinie wróciłyśmy się przebrać jak najspieszniej. Pani Lutosławska była zmęczona, namówiłam ją, by trochę odpoczęła, naparzyłam kwiatu pomarańczowego, dałam kropli, które co dzień zażywała, pół godziny leżała po nich.

Pan Marian podzielił się z nami opłatkiem i na Wigilię poszedł do narzeczonej, pani Paulina z panami, we czworo pojechali do siostry – pani Smolikowskiej. Poleciła mi, bym tam również przyjechała na godzinę ósmą koniecznie, bo powracając, mamy jeszcze wstąpić na chwilę do państwa Zielińskich. U pani Smolikowskiej mieszkała matka, pani Szczygielska, która po paraliżu zupełnie zdziecinniała i razem z prawnukami cieszyła się zabawkami. To dla córek było przykre, bo prawnuki śmiały się ze staruszki, odbierały jej zabawki i drażniły. Widziałam, że to było dla pani Lutosławskiej bolesne.

Zaledwie zdążyłam się ubrać, przyjechał po mnie pan Kazimierz, pani Lutosławska obawiała się, że nie dostanę dorożki, że się spóźnię itp. Wigilia u państwa Smolikowskich była liczna. Jeszcze wtedy pani Smolikowska miała wyższe kursa dla panienek po ukończeniu pensji. Oprócz całej rodziny, tj. zamężnej córki pani Kurtzowej z mężem i dwojgiem dzieci, i nauczycielką, był jeszcze siostrzeniec pana Smolikowskiego, Röhr, który starał się o rękę młodszej córki, ku wielkiemu niezadowoleniu rodziców, którzy nie życzyli sobie tego związku.

Ponieważ tak dużo słyszałam o pani Smolikowskiej od jej dawnej pomocnicy w prowadzeniu i założeniu pensji p. Jakackiej, byłam niezmiernie ciekawa i pragnęłam ją poznać. Wyobrażałam sobie, że jest podobna do siostry. Tymczasem podobieństwa nie było ani śladu, ani zewnętrznego wyglądu, ani charakteru i usposobienia. Panią Lutosławską otaczał zawsze dziwny spokój i jej dom, choć duży, był prowadzony systematycznie jak zegarek o jednej nakręcany godzinie, służba wytresowana; u pani Smolikowskiej Wilia spóźniona, stół wspaniale nakryty, a jednak przy kolacji okazały się braki jakieś i to gniewało pana domu: syn się spóźnił z przybyciem, matka gorączkowo obawiała się jakiegoś wypadku, wysłała jednego z lokai, który wrócił po przybyciu syna mocno podniecony. Kolacja trwała długo, dań było dużo, przywiezione szczupaki narwiańskie, o smaku których dużo mówiono, okazały się niedosmażone…

Po Wigilii przeszło całe towarzystwo do sali rekreacyjnej, ładnie udekorowanej na choinkę olbrzymią. Tu narobiły dzieci państwa Kurtz dużo kłopotu, bo z niczego nie były zadowolone. Chłopiec dostał fortepianik mały, ale bardzo kosztowny, na którym mógł wygrać parę melodii, ale to mu nie dogadzało, że nie mógł przy nim usiąść jak przy prawdziwym. Miał już osiem lat i skarżył się do mnie dziwnie starym głosem: „Babcia myśli, że jestem smarkacz, ja tego fortepianu nie zabiorę, niech się sama nim bawi!” Dziewczynka dostała maszynkę do szycia, ucieszyła się bardzo, czym prędzej zaczęła szyć jakąś szmatkę i przekłuła sobie paluszek. Wrzasku było co nie miara, obaw, bieganiny po środki opatrunkowe. Wreszcie prababcia w swoim fotelu przy osobnym stoliku założonym podarkami, zaczęła bawić się kurą i wydawać okrzyki serdecznej radości. Do niej przybiegły dzieci, wnuki i prawnuki. Był to jedyny moment prawdziwie rozrzewniający i śliczny. Staruszka otoczona miłością, dostatkiem, pogodzona ze swoim bezwładem starości i nieodczuwająca już żadnych trosk życiowych.

Pani Paulina czuła się zmęczona, ale zaraz po wieczerzy przyjechał pan Marian, wniósł dużo ruchu i wesołości i koniecznie prosił, żeby na chwilkę wstąpiła do państwa Zielińskich; głównie chciał, by zobaczyła choinkę, a raczej dwie choinki, bo jedną miała panna Maria ubraną przez matkę zabawkami i ozdobami z lat jeszcze dziecinnych, a drugą mniejszą od narzeczonego, istne cudo: osnute złoconemi przewodnikami elektrycznymi, ośnieżoną, iskrzącą się soplami lodu, w których tkwiły lampeczki i obwieszoną ślicznymi cukrowymi owocami i mnóstwem u dołu niespodzianek, przy rozdawaniu których było śmiechu niemało, tak były dowcipnie dobrane i zupełnie ładne. Tak pięknej choinki jeszcze nigdy nie widziałam, było to śliczne cacko i wywołało wielki zachwyt. Szkoda, że nie było trwałe, bo bateria, urządzona w oprawie drzewka, wyczerpała się dość szybko. Panna Marychna wyglądała cudnie, sama śliczna i ślicznie ubrana, promienna radością i szczęściem.

Bawiliśmy krótko, bo narzeczeni z matką pojechali jeszcze do kogoś z rodziny, a my z panią Lutosławską, chociaż już było dość późno, wstąpiliśmy na Warecką do rodziny pani Stanisławowej, senatorostwa Jabłońskich. I tam zastałyśmy jeszcze całe towarzystwo przy choince i bakaliach. Pani Lutosławska została zaproszona na obiad pierwszego dnia świąt z obydwoma młodszymi synami, ja prosiłam o parogodzinny urlop, by móc odwiedzić swoich znajomych i dawną swą uczennicę, która z matką mieszkała w Warszawie.

Do kościoła pojechałyśmy do Wizytek, stamtąd zabrano panią Lutosławską do senatorostwa, a mnie do moich przyjaciół, bo i oni czekali również przed kościołem.

Tu muszę wspomnieć, jak pan Marian był niesłychanie uprzejmy i uważający. Ponieważ przypuszczał, że mogę wcześniej wrócić do domu, wręczył mi klucz od zatrzasku, a gdyby to było później, powiedział, żeby drzwi nie zakładano łańcuchem. Byłam wdzięczna za to i mówiłam pani Lutosławskiej, a ona z rozrzewnieniem powiedziała: „On najpodobniejszy do ojca swego we wszystkim!”

Reszta świąt do Nowego Roku przeszła niezmiernie szybko. Pani Lutosławska parę razy zwolniła mnie na cały dzień, bym mogła odwiedzać swoich znajomych. Towarzyszyłam jej rano do kościoła, robiła przy powrocie sprawunki, odwoziłam ją do domu. Odpoczywałyśmy, przebierały, a następnie razem z synami jeździła do siostry i matki, do przyszłej synowej. Czasami wieczorami zostawałyśmy w domu, a wtedy wcześnie kładła się na spoczynek. Najczęściej wtedy przychodziła pani Majkowska, bliska kuzynka, a ja z panami Józefem i Kazimierzem raz pojechałam do teatru, drugi raz pani Stanisławowa zabrała mnie do filharmonii.

Wracałyśmy do domu przed Nowym Rokiem, bo było to konieczne z powodu różnych rozrachunków ze służbą, z dostawcami i kancelarią browarną. Młodzi panowie wyjeżdżali, a pani Lutosławska była tak we wszystkim akuratna i drobiazgowa, że nie pozwoliłaby sobie na najmniejszą niedokładność w czymkolwiek. Pan Kazimierz żartował trochę z tego, bo sam nie był zbyt dokładny, a młodszy brat Józef oburzał się na niego i mówił: „Żeby ciebie mama nie obszywała, to chodziłbyś obdarty!”.

Powrót był wesoły, bo jechaliśmy razem z państwem Stanisławami i młodszymi panami. W domu dużo zajęcia. Różne obliczania remanentów w śpiżami, piwnicach, na strychach. Co najmniej tydzień po parę godzin dziennie byłyśmy zajęte. Miałam zabawną przygodę raz z liczydłami. Pani Lutosławska poleciła mi zrachować i zsumować kwitariusz mięsny. Zabrałam się do tego u siebie przy pomocy liczydeł, które miałam po mężu. Zliczyłam wszystko dość prędko. Paru Lutosławska weszła do mnie, gdy ostatnią pozycję z brzękiem przesuwałam po drutach – nie chciała wierzyć, że rachunek jest dokładny, bo to narzędzie służy tylko do nauki dla dzieci – i sprawdziła sama, podpisując akuratnie liczbę pod liczbą. Chwała Bogu omyłki nie było, a odtąd obliczanie targowe z Izydorem robiło się daleko prędzej na liczydle, a brak zaufania do tego narzędzia wywołany był pewno tym, że to podobno rosyjski wynalazek i wtedy nazywano go „szczoty”.

Jak tylko noworoczne zajęcia skończyły się, znowu nastąpiło wybieranie się do Warszawy na ślub pana Mariana. Wysyłano niektóre rzeczy jak twierdzili państwo Stanisławowie bez potrzeby, ale pani Lutosławska uważała, że nie tylko umeblowanie, poza sypialnią, należy do pana młodego, ale i pokój gościnny, a przynajmniej pościel gościnna, więc jechały: dwa materace z nowego włosia, kołdry i kapy, poduszki, dywaniki, bielizna na dwie zmiany, ręczniki. Pani Stanisławowa ubolewała, że w mieście z tym będzie tylko ambaras, niepotrzebny. Pani Paulina, uwzględniając to, kazała zrobić stolarzowi odpowiednią lekką skrzynię z suchych desek, zamykaną na zamek. Mając na strychu olbrzymie trzy skrzynie i różne kufry, pudła, zapasowe łóżka i różne sprzęty, uważała, że w każdym domu —gospodarstwie trzeba mieć odpowiednie miejsce do przechowywania na lato zimowych ubrań, zimowych kołder; oddawanie takich rzeczy do przechowywania w mieście było dla niej wstrętne z powodu, że nie lubiła by: „Kto wie, czyje razem wisiały”. Pod względem porządku we wszystkim była do przesady akuratna i tak systematyczna, że nie trzeba było nigdy niczego szukać. Od lat całych wszystko miało swoje miejsce, zarówno w pokojach, jak też w składach i kuchni. Strych był sprzątany dwa razy do roku, w kuchni co miesiąc szczegółowy przegląd wszystkich naczyń, począwszy od haczyka do fajerek, aż do foremek do wycinania ciastek. Każdą rzecz uszkodzoną odkładało się do naprawy lub zastępowało nową. Ścierki w różnych gatunkach, numerowane nie kolejno lecz ilościami, różniły się gatunkami płótna i rozmiarami; było ich całe stosy. Za kuchenne odpowiadał kucharz i kucharka, kredensowe do talerzy, szkła, kurzu i obuwia – lokaj i pokojowa. Do tego należały jeszcze fartuchy i czapeczki: kucharza, lokaja i pokojowej oraz grube worki i płachty do suszenia mąki, do przykrywania chleba przy pieczeniu. Wszystko to zajmowało dwie skrzynie – jedną z czystymi, drugą do brudnych. Czyste dostawali po oddaniu zużytych. Prano je osobno, nigdy przy bieliźnie osobistej, tylko przy stołowej.

Wszystkie zajęcia gospodarskie były traktowane w domu pani Lutosławskiej poważnie i pedantycznie, ale utrzymanie bielizny stołowej w śnieżnej białości, całości i świeżości – to było coś obrzędowego. Osobno się prało każdy gatunek serwet, serwetek, obrusów, układano każdy tuzin związany wstążeczką własnoręcznie i obliczony w oddzielnej szafce w stołowym pokoju pod zegarem.

Praczka i jej dwie pomocnice właściwie rzadko pomagały w ogrodzie, bo przy tym systemie prania oddzielnie wciąż były zajęte, tym bardziej, że praktykanci browarni i akcyźnicy korzystali również z pościeli, ręczników i stołowizny dworskiej. Obowiązkiem praczki przy składaniu do magla było przeglądanie uszkodzonej bielizny. Przynosiła ją do garderoby, a pani przeglądała i dawała pannie służącej do cerowania lub wycofywała z użytku. Pani Lutosławska łatania nie znosiła, więc o ile zacerować już było trudno, to szło na pieluszki dla biednych noworodków i chusteczki do nosa dla dzieci szkolnych, którym rozdawało się przy wydawaniu książek w sobotę. Sprytniejsi chłopcy umyślnie głośno pociągali nosem i mówili, że chusteczka się podarła lub, że ją zgubili. Często również, gdy kto z uboższych umarł – przychodzono prosić o pończochy lub koszulę. Raz, gdy wychodziłyśmy na spacer, dwie żebraczki z Łomży zastąpiły nam drogę i prosiły ze łzami o bieliznę dla zmarłego brata, bo umarł w szpitalu i nagi leży w kostnicy. Szarytek jeszcze wtedy nie było, a szpital był bardzo zaniedbany. Wzruszona pani Lutosławska czym prędzej kazała przynieść kosz ze starzyzną, wybrała parę sztuk, a między tymi dała również poszewkę ładnie znaczoną i podpinkę mówiąc: „To macie na wysłanie trumny”. Wspominam o tym, bo w parę miesięcy, ku najwyższemu zdumieniu, pani Paulina została wezwana do sądu. Pana Stanisława nie było, ksiądz proboszcz radził, by dała upoważnienie panu Harasimowiczowi z powodu swej choroby. Tymczasem w sądzie okazało się, że to chodzi o rozpoznanie skradzionych rzeczy osobistych. Skończyło się na tym, że ja pojechałam na powtórnie naznaczoną sprawę. Pierwszy raz byłam w życiu w sądzie, musiałam oglądać między innymi skradzionymi rzeczami, znalezionymi u żebraczek, poszewkę i prześcieradło ze znakami pani Pauliny Lutosławskiej. Zeznałam, że to są rzeczywiście podarowane przy mnie rzeczy, co mogę nawet stwierdzić pod przysięgą. Nie żądano tego. Odtąd do kosza starzyzny kładziono ze znakami powycinanymi.

Z Warszawy nadchodziły listy od panów Jana i Mariana w rozmaitych drobnych sprawach: co do mebli i sprzętów, jakie matka uważa za potrzebne, podziękowania za przesłane, wszystko pisane było z humorem i dowcipem, widocznie chcieli obaj zabawiać i zajmować panią Lutosławską. Z Rygi panowie Kazimierz i Józef, przejęci swymi pierwszymi po bluzkach i kurtkach wizytowymi smokingami, w których mieli wystąpić na weselu brata, pisywali również często i z niecierpliwością oczekiwali rezultatu, czy aby władza gimnazjalna zgodzi się na dodatkowy urlop tygodniowy w roku kończenia ósmej klasy. Byli pierwszorzędnymi uczniami, więc nie było obawy, by im to mogło przeszkodzić, przeciwnie, pani Lutosławska otrzymała list od dyrektora, że synowie jej są tak celujący w nauce i sprawowaniu się, iż z zadowoleniem może jej prośbie zadość uczynić. „Mógłby, co prawda, napisać „życzeniu” – mruknął pan Bombiński, który był przy czytaniu tego zawiadomienia.

Wszystko było gotowe, wybrałyśmy się na parę dni wcześniej do Warszawy, aby jeszcze pani Lutosławska mogła załatwić resztę sprawunków i wybrać dywan do salonu dla pana Mariana, jako podarunek od siebie, oraz dopomóc mu w dozorowaniu ostatnich przygotowań w mieszkaniu. Dozorowałyśmy obie tapicerów, zawieszających firanki i portiery, przyjmowałyśmy nadchodzące wciąż paczki z podarunkami od rodziny i kolegów. Układałyśmy w bibliotecznej szafie książki z panem Janem, dużo pięknych bibelotów, sprzętów i sprzęcików. Pani Paulina jeździła co dzień do matki swojej i cieszyła się, że ją poznaje. Prawie zawsze towarzyszyłam jej, gdy składała wizyty u państwa Zielińskich i ich rodziny.

Poznałam wtedy przemiłą panią Chmielewską, babkę pani Marii, u której zbierała się co tydzień cała rodzina. Tam również poznałam siostrę pani Zielińskiej z córkami i synem, panią Bojasińską. Córki dwie były jeszcze młodziutkie panienki, ale syn podobał mi się bardzo. Był już wtedy profesorem, niezmiernie dowcipny i miły, przy tym roztargniony niezwykle. Przyznam się, że później ile razy byłam w Warszawie, odwiedzałam panią Chmielewską zarówno dla niej, jaki dla pana Józia, który u niej mieszkał. Raz na ulicy spotkałam go w jednym półbuciku czarnym, a drugim żółtym. Innym razem, gdy przyszłam do pani Chmielewskiej, zatrzymała mnie na obiad, siedziałyśmy z robótkami w jej pokoju, gdy ozwał się dzwonek, a służąca była zajęta w kuchni, więc poszłam otworzyć. Wchodzi pan Józef z teczką prosto ze szkoły, gdzie wykładał, ponieważ nie miał krawata przy stojącym kołnierzyku, wydało mi się to śmieszne i roześmiałam się z nim razem. „No, Józiu – powiedziała babcia – a może dokończysz toalety przed obiadem?”. Podszedł do lustra gładząc włosy i spostrzegł brak krawata, śmiał się wtedy i dowcipkował, że tyle uśmiechów zebrał, myśląc, że to sobie zawdzięcza. Pewne podobieństwo widziałam w nim do pana Kazimierza; obydwaj mili, wesołego usposobienia, wykształceni, na swój sposób dowcipni i zaniedbani w ubraniu; obydwaj lubili dzielić się z mniej mającymi kolegami. Jednemu babka, drugiemu matka przypominały niedokładności w ubraniu.

Kilka te dni, jakie ślub pana Mariana poprzedzały, były niezmiernie wesołe i nastrój domów jednej i drugiej rodziny robił dziwnie miłe wrażenie. Oboje młodzi wizytowali wszystkich, wszędzie się nimi cieszono, wszędzie się podobali i robili wrażenie dobranej pary. To nawet w dzień ślubu słyszałam w kościele od tych, co do orszaku nie należeli.

Kościół wyjątkowo pięknie przybrany (OO. Karmelitów), cały tonący w zieleni i świetle. Proboszcz drozdowski pełen zadowolenia, w asyście dwóch miejscowych księży dawał ślub i z przejęciem udzielał błogosławieństwa. Cały orszak, niezbyt liczny, ale niezmiernie strojny, robił wrażenie gustowne – bogate stroje starszych pań, śliczne twarzyczki młodych druhen, a szczególniej młoda para, gdy odchodziła od ołtarza. Żałowałam, że nie było wtedy zwyczaju fotografowania się w ślubnym stroju, bo oni oboje stanowili obraz do upamiętnienia.

Na przyjęciu weselnym nie byłam. Pani Lutosławska wróciła z młodszymi synami po odprowadzeniu państwa młodych na kolej. Była zmęczona i wracać do państwa Zielińskich nie chciała już, a reszta towarzystwa bawiła się tam jeszcze i pan Kazimierz wrócił o drugiej. Pan Józef żartował, że się zakochał w pannie Zofii Bojasińskiej, a pani Paulina była zadowolona i mówiła mi, że ta panienka bardzo jej się podobała.

Na drugi dzień pan Zieliński zabrał panią Lutosławską i mimie na obiad, żeby jego żona nie czuła się tak osamotniona po odjeździe swej jedynaczki, ale sam podobno żałował, że tak prędko opuściła rodziców i tym się tylko pocieszał, że zostaje w Warszawie. Podczas obiadu nadszedł telegram z jakiejś zagranicznej stacji z pozdrowieniami i ucałowaniami rączek rodzicom, podpisany Marian i Maria Lutosławska. Pito ich zdrowie, zdrowie pani Lutosławskiej, ksiądz proboszcz życzył, by za rok mógł im ochrzcić wnuka, pani Zielińska protestowała: „Nie, Księże Proboszczu, niech chociaż dopiero za dwa lata”. Umówili się, że na Wielkanoc, jak młodzi wrócą z poślubnej podróży, wszyscy przyjadą do Drozdowa na święta.

Wróciłyśmy do Drozdowa same, pan Jan wyjechał przed nami, bo państwo Stanisławowie zostali w Warszawie i mieli wyjechać na Rywierę, panowie młodsi towarzyszyli nam tylko do Czyżewa. Droga już się psuła, pomimo dobrych koni i wygodnego powozu pani Lutosławska umęczyła się jazdą tak, że przyjechawszy, natychmiast się położyła do łóżka i dwa dni odpoczywała. Był to koniec karnawału i gdyby nie Popielec pani Paulina leżałaby dłużej.

Cały okres postu do świąt przeszedł zupełnie bez żadnych zmian i wydarzeń w domu, jak dobry zegarek regularnie nakręcany. Wieczorami pan Jan wyręczał mnie w czytaniu, ja zaś wyrabiałam stosy paciorkowych błyszczących profitek do wszystkich świec w kościele, na ołtarze i do Grobu. Paciorki były złote i srebrne, długie i okrągłe, szklane i metalowe. Robiło się te profitki na cienkim druciku i na bawełnie, wyglądały bardzo ozdobnie i strojnie, ale ja tej roboty nie cierpiałam, jak również papierowych kwiatów. Robiłam to jednak chętnie, bo się podobały bardzo i księdzu, i pani Lutosławskiej. Nie wiem jednak czy Panu Bogu.

Prócz Listów i pism nie było żadnej rozmaitości, nawet w „Bibliotece Warszawskiej” wychodziła nudna jakaś powieść. Do głośnego czytania wybrała pani Paulina Kraszewskiego „Perełkę”, zupełnie niezajmującą. Pan Jan, gdy ją czytał, ziewał, a ja pytałam go: „Kto zacznie ją rozsypywać mamie, Pan czy ja?”. Pomimo, że i panią Lutosławską nie bawiło to czytanie, jednakże skoro się zaczęło, trzeba było skończyć. Tak samo do godziny dziesiątej trzeba było zawsze w stołowym dosiedzieć, chociaż się ziewało i spoglądało na zegar, przywieziony kiedyś przez pana Lutosławskiego z Londynu, nakręcany raz na tydzień o jednej porze. Gdy pani Lutosławska wyjeżdżała na dłużej, nakręcał go pan Bombiński, który również był punktualny i posiadał nieograniczone zaufanie pani Pauliny. Raz jednak przyznał się przede mną i „Niech Pani sobie wyobrazi, psiakrew, zapomniałem nakręcić go w sobotę i przypomniałem sobie dopiero w poniedziałek, a pani dziedziczka mówiła, że jak stanie, to potem trzeba go posyłać do zegarmistrza. Zmartwiłem się, lecę, aż tu patrzę, chodzi i dobrze pokazuje, poczciwy!”. Poczciwy był naprawdę. Miał tylko przykrą wadę, bo wydawał jakiś cichutki smętny dźwięk, który czasami w długie wieczory i ciszę doprowadzał mnie do melancholii i bezgranicznego smutku, z którego trudno było się otrząsnąć. Ale przekonałam się, że chodził dużo dłużej niżeli dziesięć dni.

Były niekiedy wieczory nasze urozmaicone przez poczciwego psiaka, faworyta młodych panów. Wychował go ich nauczyciel, Niemiec; nazywał Frycem i nauczył różnych sztuczek. Fryc rozumiał tylko po niemiecku. Miał w stołowym pokoju swój siennik, co tydzień był kąpany i czesany przez praczkę Sokołowską, która otrzymywała za to czterdzieści groszy, a stary stolarz Prejs za konwersację z Frycem po niemiecku podczas tych zabiegów był częstowany kolacją i piwem. Fryc, zawinięty w flanelowe specjalne prześcieradło, gdy było zimno, spokojnie leżał przy piecu w pralni, a gdy wysechł pędził do stołowego i jakby rozumiał, że jest czysty, wskakiwał na fotel przy naszym stoliku i siadał, czekając aż dostanie ciastko lub cukierek. Z chęcią zjadał również suszone owoce i figi. Był tak wrażliwy na wszelką naganę słowną, że dziwnie się krzywił i spuszczał łepek, gdy usłyszał: „Pfuj, schäm dich!”. Jak się znudził, przynosił jaką zabawkę, kładł ją na kolana lub do ręki i czekał, pomrukując, by mu ją rzucać. Na spacerach szalał z radości, szczególnie na Górkach i w ogrodzie. Żadnych innych stworzeń domowych nie było, nawet kot kucharza poza kuchnią nigdzie nie miał wstępu.

W tym czasie nie zaszło nic ciekawego ani w Drozdowie, ani w Łomży, a nawet listy były rzadsze i do pani Lutosławskiej, i do mnie. Miałam wielką chęć jechać sama do Warszawy i zobaczyć się ze swemi znajomemi paniami, należącymi do kola tajnej oświaty, do której również należałam, ale gdy powiedziałam o tym pani Paulinie, była przerażona i wykrzyknęła, że to nawet w dzisiejszych czasach niemożliwe, że to, co się robi dla oświaty ludu na wsi, grozi wielkiemi karami, więc muszę poprzestać na uczeniu paru ze służby czytania i pisania oraz pomocy jej w wydawaniu książek co sobota dzieciom szkolnym. Było mi przykro, ale i ksiądz Mioduszewski odradzał i dowodził, że przeszło kilka ich do socjalistów, że tu na miejscu jest dość dla mnie pola do pracy itp. Czasem jednak byłam zdania, że mam zbyt wiele dobrobytu i nudy.

W Dolnym Dworze od Bożego Narodzenia nie było nikogo, bo państwo bawili w Warszawie przez jakiś czas, potem wyjechali do Włoch, gdzie się spotkali z państwem Marianami. Pani Stanisławowa pisała do pani Pauliny, podziwiając ich, że są tak sobą zajęci i mało bywają w teatrach i muzeach, że: „Marychna nie zmienia często toalet, bo nie lubi mieć ze sobą bagaży. Niech sobie Mama wyobrazi, że wzięła ze sobą tylko trzy suknie, kostium podróżny, wizytową i wieczorową, a szlafroczek jeden!”. Pani Paulina przeczytała mi ten ustęp listu i śmiejąc się spytała: „Co Pani na to powie, czy to wystarcza, by być dobrze ubraną?”. Odpowiedziałam, że pewno mając dość pieniędzy, kupi sobie drugie tyle w Paryżu i przywiezie coś modnego i tańszego aniżeli u nas.

Dziwiłam się upodobaniu pani Stanisławowej do posiadania dużej ilości różnorodnych toalet, które zapełniały jej szafy całymi latarni, jako wyszłe z mody zabytki. Pani Paulina tłomaczyła, że nieprzyjemnie jest darowywać rzeczy niewłaściwe dla służby, ale ona ma dwie stare kobiety, którym oddaje z siebie wszystko, co zmienia, gdy już dla niej jest niepotrzebne z powodu małych uszkodzeń lub fasonu. Zadowolona była nawet, że widziała swój kapelusz i okrycie na dawnej pannie służącej, która prowadziła mleczarnię w Łomży. Była to Karolinka, która służyła u pierwszej żony pana Franciszka, a po jej śmierci opiekowała się synami i przywiozła ich do państwa Szczygielskich. Pani Paulina kochała bardzo swoją starszą siostrę i z Karolinką dużo o niej rozmawiała. Jak jeździłyśmy do Łomży do spowiedzi, Karolinka przyjmowała nas śniadaniem u siebie w pokoju. Stolik nakryty był pamiątkowymi serwetami i również pamiątkowym naczyniem: były tam talerzyki – co pan jej podarował, jak powrócił z Drezna, imbryk z Berlina, a cukierniczka aż z Paryża. Karolinka był to zabytek ceniony równie jak Bombinio, Zakrzesio, Prejs i Szczepan. Ceniono ich, podśmiewano się z nich i pamiętano o nich. Zakrzesio staruszek już był emerytem, ale nie mógł się z tym pogodzić i szwędał się w gospodarskim podwórzu. Raz, zmęczony, usiadł w południe pod śpichrzem i usnął. Panowie Kazio i Józio z nauczycielem zobaczyli to wracając ze spaceru, a że mieli ze sobą długą papierową tubę, której używali do jakiejś zabawy w Górkach, skierowali ją ku Zakrzesiowi i zawołali tubalnie: „Zakrzesiu!”. Starowina obudził się, rozejrzał, a nie widząc nikogo, przeżegnał się i odmawiając pacierze, przyszedł do domu. Obiadu nie jadł i położył się do łóżka. Dano znać do dworu, że Zakrzesio chory i powiada, że pewno umiera, bo go już zawołano. Żył potem jeszcze kilka lat. Bombinio lubił z nim gawędzić, ale ponieważ Zakrzesio trochę był głuchy, krzyczał jeden do drugiego. Sama kiedyś słyszałam przez parkan i drogę około ogrodu, jak Zakrzesio pytał: „Czy Pan kasjer miał list od Dziedzica?”. „Ale – jaki tam list psiakrew telegram – tysiąc rubli do Mediolanu zaraz”. Bombinio był zirytowany, Zakrzesio zmartwiony.

Szczepan – dawny furman emeryt, mieszkał na wsi, a do dworu przychodził latem kosić trawniki, bo umiał to doskonale. Podczas nieobecności dziedzica tylko stara, przywiązana jeszcze do ojca służba martwiła się i wzdychała. Cały miody personel nic sobie z tego nie robił, co dzień kogoś ze stołowników brakowało, czasem kucharz meldował, że nie był nadleśny i buchalter przez parę dni z rzędu. Uważałam, że pani Lutosławska była tym zaniepokojona, wieczorem zapytała Bombinia: „Co tam u was słychać z kancelarią?”. „Kiepsko, z przeproszeniem Pani Dziedziczki. Szkoda, że i pan Jan wyjechał, bo to proszę Pani myszy tańcują, jak w domu kota nie czują”. I zaczął opowiadać, że kucharz i lokaj w Dolnym Dworze wyprawili zabawę jako w dzień św. Józefa i przywieźli z Łomży gości na kolację, a stara niania pani Stanisławowej nie mogła nic na to poradzić, bo jej nie posłuchali i w stołowym bawili się do białego dnia.

Pani Lutosławska wysłała list do państwa Stanisławów, a lokaja i kucharza poleciła rządcy wydalić, sprawdziwszy z nianią, czy wszystko oddają w porządku, co mieli w swoim zarządzie.

Oto jedyny ważniejszy wypadek w owym długim, samotnym naszym pobycie, drugi zaś dla pani Pauliny bardzo miły to ten, że w Łomży miejsce rejenta otrzymał mąż jej siostrzenicy Heleny, córki pani Smolikowskiej, która po długich korowodach z rodzicami, głównie z matką, wyszła za swego ciotecznego brata pana Röhra. Było z tego powodu u nas trochę w domu nadprogramowych, nieprzewidzianych zajęć i parę wyjazdów do Łomży, i zaopatrzenia na początek gospodarstwa, i wyszukanie z pomocą Karolinki kucharki i pokojowej. Nadchodziły święta, minął rok mego pobytu. Nie miałam żadnej przykrości, żebym jednak w głębi duszy była zadowolona – nie czułam tego. Brakło mi często trochę wesela, trochę swobody, trochę mniej akuratności – słowem wciąż trochę czegoś.

Nadchodziły znowu świąteczne zajęcia domowe, już mi znane, mogłam wiele więcej pomagać pani Lutosławskiej, a przygotowań dla gości proszonych było jeszcze daleko więcej. Państwo Marianowie przyjeżdżali w Wielką Sobotę i państwo Röhrowie również, pan Jan i dwaj młodsi z Rygi. Rodzice pani Marianowej z synami w drugie święto. Państwo Stanisławowie wracali dopiero na przewody. Służba u nas z tego powodu była niezadowolona, bo lokaj i kucharz żonaci mieli zawsze wolny dzień, gdy oba dwory zapraszały się wzajemnie, czasami tylko lokaje chodzili.

I znowu stawiało się stoły, miski dla ubogich, jeszcze więcej kwiatów, jeszcze wspanialsze ciasta i mięsiwo. Pani Lutosławska bardziej interesowała się wszystkim, pan Kazimierz ani na krok nas nie odstępował, ściągał rodzynki i migdały, dowcipkował. Śmiać mi się chciało i miałam ochotę pokazać mu mazurek z odciskiem jego stopy, bo przypadkiem, gdy już całą serię gotowych do pieczenia ustawiono przy piecu na ławce i koło ławki na podłodze, pan Kazimierz wdepnął w blachę i nie zauważył wcale. Kucharz po upieczeniu najstaranniej całą stopę ugarnirował białym lukrem w różne zakrętasy. Nie chciałam wcale pokazywać tego mazurka, ale na drugi dzień rano słyszę na schodach, już świeżo poprzedniego dnia froterowanych, żałosny głos Antosi pokojowej do lokaja: „O żeby to Józef sam te schody froterował, to by swoje kulasy wycierał i nie nanosił tu jakiegoś czarciego łajna, co teraz ani oddrapać nie mogę”. „O la Boga! Co ty tam wygadujesz, toć ja się pilnuję mało zelówek nie zetrę, tak nogi wycieram. To pewno kucharzysko lazło tu po dyspozycje z kuchni i cościć przyklapło!”. Do kucharza gdy doszło, zapytał: „A czy Józef już paniczom buty dziś czyścił?”. „Nie, czyścił z grubszego Stefek, a ja tylko glancuję na fest”. Stefek przyniósł buty, oglądają, a on się skarży, że to „cosik” takie, co odskrobać się nie dało, aże mokrom ścierkom szorował. Stary kucharz prosił, żeby koniecznie ten mazurek figurował pomiędzy innymi przez niego ozdobionymi, a z odpowiednią przemową zwrócił nań uwagę pani Lutosławskiej. Była w dobrym humorze, bo wszystko się udało, zadowolona z ilości, jakości, wyglądu całych stosów święconego, zabrała ten mazurek do stołowego, w żartobliwy sposób ofiarowała go panu Kazimierzowi, mówiąc: „Za karę twego wścibstwa możesz go sam spożyć!”. Mazurek w smaku był pierwszorzędny, okroili go dookoła odbicia stopy i zajadali ze smakiem. Poszło to prawie w przysłowie – jak się piekło jakieś ciasto, które miało być podawane dopiero przy gościach, pan Marian albo Józef wołali: „Kaziu, przydepnij tam jedną blachę, ale wytrzyj najprzód dobrze but!”.

Pani Marianowa chciała być przy rozdawaniu święconego, przyglądała się i starała pomagać. Wyglądała tak ładnie w pąsowym fartuszku i z wielką zręcznością krzątała się koło teściowej, radując jej oczy i serce. Przy dzieleniu się jajkiem z oficjalistami pani Paulina specjalnie wzięła za rękę panią Marianową i przedstawiała swoją synową, a Bambinio, nie namyślając się, życzył młodziutkiej pani Marychnie, żeby na przyszłą Wielkanoc przywiozła pierwszego wnuka. To wywołało gorący rumieniec na twarzyczce i pewne zażenowanie. Pani Paulina zwolniła jej rękę i dalszą kolejkę chodziła już tylko z synem. Pani Marychna cofnęła się do swojej matki, a tam siedziała senatorowa z mężem i powtórzyli jej również życzenia Bombińskiego, dodając jeszcze, że oni oboje czują się nieszczęśliwi z powodu, że państwo Stanisławostwo są bezdzietni. Pani Marianowa była bliska płaczu, tak ją to żenowało.

Pogoda nie dopisała w owym roku. Po obiedzie, który się ciągnął długo, było dość nudnawo, salon letni był za chłodny, zimowy za ciemny, towarzystwo rozdzieliło się na grupy, młodsi poszli do pokoju przy święconym i wymyślili sobie jakieś gry, starsi odpoczywali. Na siódmą wszyscy wybrali się do Dolnego Dworu, pozostała tylko pani Lutosławska z panem Zielińskim, siostrą panią Smolikowską i ze mną, nawet proboszcz nie dotrzymał nam towarzystwa. Pani Smolikowska była już cokolwiek cierpiąca, sprzeczała się z panią Pauliną, była niezadowolona, że córka wyszła za mąż za bliskiego kuzyna, słowem, pomimo kulinarnych przysmaków i dobrego wina, humory były zupełnie nieświąteczne.

Resztę świątecznego tygodnia już swobodnie spędziłam razem ze wszystkimi u nas i w Dolnym Dworze. Omawiano wyjazdy kuracyjne na czerwiec i połowę lipca, następnie do pierwszego września mieli bawić w domu trzej synowie pani Lutosławskiej po skończeniu nauki; Kazimierz i Józef w Rydze w gimnazjum, pan Jan w Jenie czy też Lipsku. Pan Stanisław oponował, by od razu gospodarstwo objął w Drozdowie. Wszystko toczyło się przy nich, obserwowałam, że słuchają w milczeniu, z pobłażliwymi uśmiechami. O projekcie pana Józefa, że pojedzie na wakacje do swego kolegi Kiersnowskiego wiedziałam, bo pytał mnie, czy to są moi krewni. Pan Kazimierz zdradził brata, że on w siostrze kolegi zakochany i pewno wróci zaręczony, a co do siebie to – jeżeli przyjadą z Hiszpanii Wickowie, zostanie w Drozdowie, bo bardzo lubi Sofitynę i jej córki. „A brata najstarszego czy Pan nie kocha?”. „Kochaliśmy go jak ojca, ale się teraz tak zmienił pod każdym względem, a mama boi się jego wpływu na nasze przekonania, ponieważ stał się bezwyznaniowcem”. „Może został masonem – pomyślałam – oni zawsze mądrych ludzi chcą sobie zdobywać”. „Zobaczy Pani, jak Wicek przyjedzie, to mama będzie chciała nas gdzie wysłać – mówił dalej kochany pan Kazio – tylko o mnie to niech będzie spokojna, gorzej z Józiem i z Janiem”. „Boże drogi – pomyślałam – jakie to są w rodzinach różne komplikacje i różnice charakterów, a wszyscy jednakowo byli wychowani. Ci dwaj najmłodsi wyłącznie mieli nauczycieli wybieranych przez pana Wincentego. O panu Wincentym powiedziała pani Stanisławowa: „Sofityna powinna zostać świętą za życia, że jeszcze z Wickiem może wytrzymać”. Ciekawa byłam tych ludzi zobaczyć, bo pani Lutosławska o nim prawie nie mówiła, o niej zaś z wielkim uznaniem i jak najmilej się odzywała.

Wszystko wróciło do zegarowego trybu naszego życia, jak zwykle po wyjeździe ostatniego gościa, po wyprawieniu młodszych synów, obejrzeniu ich garderoby, bielizny, obuwia, po przekonaniu się, że już nie wiem który raz: Kazio jest nieporządny, chusteczką od nosa wyciera pióro i co kwartał parę chustek gubi, a parę sztuk innej bielizny rozdaje, ubrania niemożliwie plami i nie zwraca na to uwagi. Gdy odjeżdżali, dałam im butelkę mydliku wygotowanego ze spirytusem, małą szczoteczkę i gąbkę jako radykalny środek bezwonny do czyszczenia. Józef śmiał się i mówił, że się to na wiele nie przyda, bo Kazio sam nie czyści ubrania nigdy, a lokaj państwa Rothertów lubi sobie trynknąć nienajgorzej i poczuwszy taki tentujący zapach, do licha jeszcze się struje.

Bardzo mi zawsze było pusto i smutno bez tych dwóch młodych, dobrych i miłych chłopców, z którymi mieszkałam przez ścianę o zastawionych dwoma szafami drzwiach. Czasami, gdy późno wrócili z Dolnego Dworu i było coś zabawnego albo ważnego do powiedzenia, pan Kazimierz wchodził do szafy po swojej stronie i pytał: „Czy Pani śpi?”. Jeżeli się odezwałam, opowiadał nowinę, a pan Józef gderał na brata, że nie może do rana wytrzymać.

Czułam się zawsze więcej obca, chociaż wiedziałam, że pani Lutosławska bardzo mnie polubiła, bo nawet Józef mi powiedział: „Mama boi się, że Pani może jeszcze wyjść za mąż”. Wyjść za mąż nie zamierzałam, ale w Drozdowie było mi często duszno i nudno. Uznawałam całą dobroć, szlachetność i wszystkie cnoty pani Lutosławskiej, ale to zegarowe ułożenie nie tylko zajęć, ale całego życia, nieraz było przyczyną zabawnych przypadków, na przykład: jest pochmurno i podobnie do deszczu, przed podwieczorkiem mamy wyjść na spacer; proponuję na pół godziny wcześniej: „Może teraz Pani wyjdzie”. – „Nie, bo jeszcze nie czwarta”. A za pół godziny w kaloszach, z parasolem, poszłyśmy, by dwa razy przejść po szpalerze. Takich przykładów było wiele.

W dodatku od państwa Goszczyńskich otrzymałam listy, że wszyscy tam, nawet bliżsi sąsiedzi, dziwią się, że u starszej osoby zgodziłam się być towarzyszką zamiast wrócić w ich strony, bawić się w kółku znajomych, wesołych ludzi. Żartowali, że Łomżyńskie to deskami zabity kąt, że jeden dwór od drugiego daleko, że sąsiedzkie stosunki etykietalne, że Lutosławscy to ludzie mądrzy, ale dumni, a cała ich rodzina jest do mnie przywiązana itp.

Ksiądz Mioduszewski w tym czasie był niezmiernie zadowolony, bo założyli z panem Stanisławem sklep wiejski udziałowy z oficjalistami i starszą służbą. Pan Stanisław i pani Stanisławowa przeznaczyli doskonały lokal na sklep, na skład i mieszkanie sklepowej. Ksiądz proboszcz sprowadził sklepową uczciwą i dobrze wychowaną osobę, znaną mu od dawna. Niestety, była to stara panna dawnego autoramentu, przesadna i egzaltowana, obawiała się wciąż wszystkiego, co jej może ubliżyć, obawiała się, czy jej kto nie oszuka, czy wszystko jest estetycznie ułożone, czy dość czysto posprzątane. W niedziele po sumie biedny proboszcz musiał być w sklepie, bo inaczej panna Kownacka płakała rzewnymi łzami. Pieniądze wieczorem co dzień odnosiła do księdza, żeby kto nie ukradł. Słowem, zaczęły się różne nieprzewidziane zajęcia dla państwa Stanisławów i proboszcza. Pani starsza trzymała się na uboczu, dala pieniądze na udział, ale kupowała wszystko w dużych ilościach na zapas. Wieś nie miała wielkiego zaufania do pańskiego sklepu, ale powoli coraz dogodniej było kupić niejedno na miejscu, niedzielne zaś targi były bardzo duże i nawet do kościoła ludzie się liczniej zjeżdżali. Do pomocy pannie Kownackiej przyjęto pomocnicę, panna służąca pani Stanisławowej w niedziele również przychodziła, lecz i tego nie wystarczało, bo jakiś gospodarz z Kosaków, który spieszył się do domu, zwymyślał samą panią Kownacką za to, że w przódy zważyła komuś z Niewodowa i nazwał ją starą pomiotłą. Biedaczka dostała histerycznego ataku. Proboszcz i oboje państwo Stanisławowie byli u nas w Górnym Dworze na obiedzie, wpadł służący z plebanii, po proboszcza, że sklepowa umiera. Biedny proboszcz porzucił obiad w połowie, pani Stanisławowa wyrzekła się deseru, pan Stanisław posłał Józefa lokaja i pozostał, czekając na wiadomość, czy posyłać po doktora. W dwadzieścia minut wpada zadyszany Józef i melduje: „Proszę Jaśnie Pana, już się skończyło. Ksiądz proboszcz z jaśnie panią wraca dokończyć obiadu”. „A panna Kownacka? Ośle jeden!” – woła pan Stanisław; na to otwierają się drzwi i wchodzi pani Stanisławowa z księdzem proboszczem, oboje śmieją się wesoło, opowiadają, że od razu przeszło, pozostała tylko złość na tego chama. I tylko za to, że prawdę powiedział – zakończył proboszcz. Pani Paulina była niezadowolona, obiad z przerwami, bieganina, odpoczynek poobiedni o godzinę skrócony – obliczałam w duchu złośliwie…

A jednak, gdy wieczorem zostałyśmy same, powiedziała mi, że zupełnie na serio to zajęcie się tym sklepem jest nową zabawką Manieczki, a dla proboszcza niepotrzebnym i niewłaściwym obowiązkiem, nadanym sobie samowolnie. Według mnie proboszcz ma dosyć pracy, o ile chce naprawdę czuwać i rządzić parafią, a szukanie go do posług kościelnych przy zajęciu w sklepie jest zupełnie nieodpowiednie.

W parę dni potem na kolację zaprosiła nas pani Stanisławowa. Był piątek, ja robiłam rachunek z ogrodnikiem, pani Lutosławska poszła wcześniej, zaraz po podwieczorku. Było już dobrze szaro, gdy biegłam i nagle obiema nogami wpadłam do dość głębokiego dołka przy drodze. Wyskoczyłam zdziwiona i wszedłszy do przedpokoju szukałam miotełki, mówiąc do służącego: „Proszę mnie oczyścić z piasku, bo wpadłam w jakiś dołek przy drodze”. Pan Stanisław wyszedł i witając się ze mną, opowiadał, że sprowadził śliczne wielkokwiatowe lipy i dziś sadzili, ale gałgany widać nie dokończyli. Obie panie dopytywały się, czy się nie stłukłam, ale ja zamiast o sobie, powiedziałam o sukni, że całe szczęście, że w dołku było sucho i nie pobrudziłam się. To rozśmieszyło wszystkich. Już mieliśmy siadać do stołu, gdy rozległ się głos proboszcza: „Co to za wilcze doły pokopaliście przy drodze?”. Pan Stanisław zaśmiewał się, oczyszczając sutannę proboszczowską. Pani Paulina zaczęła syna strofować: „Jak można na noc zostawiać dołki tak blisko drogi, przecież mógłby kto nogę złamać”. ,,No, mam szczęście —mówił pan Stanisław – pani Lignowska w dołku to tragikomedia, ksiądz proboszcz to melodramat, no, ale żeby panna Kownacka – to już byłaby tragedia!”.

Ponieważ pan Marian napisał, że oboje z żoną zrobią matce niespodziankę i wpadną w słoneczne popołudnie na kwiaty do jej ogrodu, Pani Lutosławska czym prędzej wysłała list, żeby koniecznie telegrafował o konie, bo może w Czyżewie nie dostać wygodnej dorożki. W owe czasy był tylko jeden dorożkarz Polak, Łukasz, który miał dobre konie i wygodny powóz. Reszta to byli Żydzi, brudni, obszarpani, zarówno sami, jak i ich wehikuły, z nieszczęśliwymi końmi, smaganymi wciąż podczas jazdy. Niestety, list z przestrogami nie zdążył w porę i na drugi dzień po jego wysłaniu, gdy piłyśmy podwieczorek w ogrodzie, zajechała dorożka z rudym Żydkiem na koźle i obojgiem roześmianych i wesołych gości. Zabawny był powitalny okrzyk matki: „Bój się Boga, Marianie, jak ty ją wiozłeś?”. „A wie Mama, ot, przeważnie na kolanach, bo siedzenie z jej strony było djablo niewygodne!”. I dopiero po tym dialogu nastąpiły radosne powitania i troskliwe wypytywania, czy bardzo zmęczeni, głodni itp. Z prawdziwą przyjemnością patrzałam na tych dwoje tak ładnych i wesołych ludzi, wnosili z sobą do naszego klasztornego życia i ciszy tyle prawdziwej wiosennej radości, harmonizując swym wyglądem z całym przepychem kwiatów, zieleni, blasku słońca i rozśpiewanych ptaków.

Bawili całe trzy dni, jeździli do lasu sami we dwoje małą bryczuszką, żeby móc objechać wszystkie drożyny leśne, któremi kiedyś jako młody chłopak biegał pan Marian. Chodziliśmy wszyscy razem na Górki; państwo Stanisławowie wtedy byli jeszcze na kuracji i wrócili w parę dni po wyjeździe młodej pary. Tak się złożyło, że i z sąsiedztwa nikt nie przyjechał, ale to nie przeszkadzało, a nawet dogadzało matce i dzieciom. Ostatniego dnia ich pobytu, podczas spaceru w ogrodzie pani Marianowa z matką szła ścieżką na górnym tarasie, a pan Marian w dole wracał z browaru, rozstawił ręce i zawołał: „Marychno! Hop!”. Zbiegła pędem i on ją chwycił w powietrzu. Ten skok jednak podobno był przyczyną, że wnuka doczekała się pani Lutosławska dopiero w trzecim roku po ślubie państwa Marianów. Często o tym mówiono i przypominano, nawet ową bryczuszkę do jeżdżenia po lesie zupełnie z wozowni usunięto.

Coraz łatwiej było przy domowych zajęciach tak systematycznie prowadzonych, coraz dla mnie monotonniej. Chciałam coś robić poza tym, co było moim obowiązkiem, bo obowiązkowe zajęcie nie wystarczało mi. Pani Paulina przy gospodarstwie często lubiła zająć się sama, a zajęcie to polegało głównie na dyspozycji. Służba liczna, wyćwiczona, spełniała wszystko akuratnie. Chciałam koniecznie pomagać nauczycielce – godziny były nieodpowiednie, bo wtedy miałam głośne czytanie. Chciałam uczyć parę dziewczynek robótek, okazało się, że tylko córka ogrodnika mogła mieć czas na to. Słowem były przeszkody i obawa, bo w tym czasie wszelkie stosunki wsi ze dworem i księdzem były strzeżone przez tzw. straż ziemską. Miałam wprawdzie swój patent, podpisany przez słynnego Apuchtina, lecz powiedziano mi, że zanim pani pozwolenia przeczytają, to ja zapłacę co najmniej dziesięć tysięcy rubli. Tak twierdził pan Stanisław i proboszcz. W sobotę wydawano w sekrecie dzieciom książki do czytania, biblioteczka była zaopatrzona dla pozoru nawet w rosyjskie książki i to stanowiło jedyne moje zetknięcie się ze wsią. Należałam do tajnej oświaty i moja kierowniczka od czasu do czasu pisała, bym koniecznie coś starała się działać. Miałam często wyrzuty sumienia, że nie pracuję społecznie. Pani Lutosławska była dla mnie bardzo dobra, ale onieśmielała mnie, bo zawsze była ceremonialna, nie tylko ze mną, ale ze wszystkimi i dużo się trzeba było domyślać, jak zrobić. Rodzeni synowie nieraz narzekali.

Pani Stanisławowa powiedziała mi kiedyś, bym od mamuni nigdy nie oczekiwała żadnej pochwały lub wyraźnego znaku niezadowolenia. Kto ją znał jednak, łatwo spostrzeże zmianę wyrazu twarzy i leciuchny uśmiech. Tym uśmiechem witała mnie co dzień przy śniadaniu. Bardziej jednak niż uśmiech lubiłam jej oczy, które wyraźnie błękitniały, gdy się z czego cieszyła lub patrzała na coś pięknego. Rumieniła się często z różnych powodów, nawet gdy usłyszała lub przeczytała coś niezupełnie przyzwoitego albo zbyt rubasznego.
Pod wielu względami nie mogłam jej zrozumieć. Przy wielkiej pobożności i dobroci serca nie była wyrozumiała na błędy młodych, dziewcząt szczególnie. Lubiła mieć ładne pokojówki i panny służące, a nie znosiła, gdy do nich lgnęli chłopcy ze wsi lub oficjaliści. Na niewinne nawet rozmowy lub żarty oburzała się, a zawsze przypisywała winę kobiecie: „że upoważnia”. Z tego powodu były u nas zabawne sceny. Do pomocy kucharza była niejaka Tereska, naprawdę wyjątkowej urody szatynka, nieposzlakowanego sprawowania, a na pokojową, znając upodobanie do ładnych twarzy, nastręczono dziewczynę równie ładną, ale zupełnie nieobytą i nic nieumiejącą. Praczka Sokołosia uczyła ją zachowania się przy pani dziedziczce i tego, by nie pozwalała na żadne zalecanki do siebie. Otóż raz przed samym obiadem Zośka z lokajem pobili się na schodach tak dokładnie, że oboje pokaleczeni nie śmieli stawić się przez dwa dni przed obliczem pani. Skończyło się jednak, że lokaj został, a Zośka została wydalona – bo – lokaj miał zonę i dzieci. Byłam tym sądem oburzona, ale pani Lutosławska i proboszcz dowodzili, że zrobiono sprawiedliwie.

Nie rozumiałam również, jak można po zmarłych zachowywać całe szafy i skrzynie pamiątek, w postaci ich odzieży, pościeli, a nawet sprzętów. U pani Lutosławskiej po siostrze, po mężu, po rodzicach – zajęte były dwie szafy i duża skrzynia, a po maleńkiej wnuczce, córce państwa Wincentostwa nawet pokój, w którym umarła. Zamknięty, z zapuszczoną roletą, intrygował mnie swą tajemniczością, a równie dziwił, gdy dowiedziałam się, że już parę lat zamknięty. To się nawet nie godziło z pojęciem moim o porządku i walce z molami. Nie odzywałam się jednak, by nie być posądzoną o ciekawość spraw rodzinnych lub krytykę zwyczajów.

Aż tu raz pani Lutosławska, po skończonych rannych zajęciach i rachunkach, gdy miałam już odejść do swego pokoju, zatrzymała mnie ze słowami: „Muszę Panią prosić o spełnienie przykrej rzeczy, nie chcę, by to robiła służba, a dla mnie osobiście to bolesne wspomnienie. Oto jest klucz od pokoju, w którym umarła moja mała wnuczka, zamknęłam go po pogrzebie i wyjeździe rodziców i nikt tam nie wchodził. Proszę samej wejść, zabrać wszystko, co może przypominać zmarłą, a potem kazać służbie sprzątnąć i obedrzeć obicie. Przyjeżdżają z Hiszpanii Wicusiowie. Umieszczę ich na górze, by Sofityna nie miała wspomnienia, a Pani i chłopcy zajmą te pokoje na dole”.

Z dziwnym uczuciem otworzyłam drzwi pokoju, w którym zgasło takie młode życie. Widocznie pokój zaraz zaniknięto, bo łóżeczko stało z nietkniętą pościelą, a na poduszeczce był ślad odcisku główki. Na stoliczku przy nim filiżanka z łyżeczką, przyschłą w jakimś płynie, poza tym na podłodze zmięta chusteczka, zapewne zmoczona łzami matki. A wszystko pokryte warstwą kurzu, śladami pająków, które w tym spokoju objęły w posiadanie cały pokój i rozpostarły swe siatki; musiały chyba zjadać się wzajemnie, bo muchy tam nie wlatywały, tak było wszystko szczelnie zamknięte. Dwa pokoiki obok miały więcej sprzętów, trochę zabawek, łóżeczko dla lalek, foteliki, jakieś klosze. Wszystko to zebrałam do koszyka, jako też chusteczkę i poduszkę, a resztę sprzątała służba. Poduszeczkę, zabawki, jakieś rysunki dziecinne – wszystko to na życzenie pani Lutosławskiej własnoręcznie spaliłam; meble dla pani Sofityny zostały pokryte innym materiałem, dywan zmieniony, wszystko przeniesione, zmienione nawet wazoniki do kwiatów, aby nic nie przypominało poprzedniego mieszkania. Lecz w sercu matki chyba tylko córeczka, którą Bóg dał jej znowu, mogła jedynie pocieszyć trochę, ale i to nie było dla mnie pewne.

Pani Paulina o synowej mówiła zawsze z wielkim przywiązaniem, zupełnie tak, jakby dla niej czuła wdzięczność. Pani Stanisławowa zachwycała się, ale często wyczuwałam, że to małżeństwo nie było z sobą szczęśliwe. Pokój sypialny urządziła pani Lutosławska dla każdego osobno i na ten cel kazała dla syna znieść i odnowić pamiątkowe łóżko męża swego, z dawnego gabinetu również szezlong zanieść do jego pokoju na drugim piętrze o przepięknym rozległym widoku. Przy tych urządzeniach zdobyłam się na odwagę i powiedziałam, że powinno się poruszyć rzeczy w szafach i w skrzyni, bo są siedliskiem moli, a przecież pościel można by oddać do szpitala dla chorych, którzy w Łomży często nawet siana lub słomy mieli zbyt mało do leżenia. Właśnie w tym czasie przyjechały szarytki i zaczęły się starania o wprowadzenie porządku i wygody w szpitalu. W tym projekcie poparł mnie pan Stanisław w swój zwykły, nieco burkliwy sposób, a po paru dniach dostałam znowu klucze i wolno mi było wziąć pościel i bieliznę po panu Lutosławskim: frak podarować lokajowi, garnitur marynarkowy ogrodnikowi, tużurek furmanowi, ale szlafrok koniecznie spalić, bo go najczęściej używał, bo to byłaby profanacja, gdyby się komu oddało… Tu dopiero wyszło na jaw, że szafa była sprofanowana od dawna i przez ludzi, i przez myszy. Poprzedni lokaj podobno zabrał frak i część bielizny, krawaty i garnitur myszy pogryzły w strzępy, cudem ocalała pościel i szlafrok, naprawdę śliczny, przytulny, na edredonowej wacie. Spaliłam go z bólem serca i ocaliłam tylko sznur jedwabny, który oddałam do kościoła i długi czas służył do dzwonka. Wstyd mi było tak piękną rzecz palić, owinęłam to w pogryzione papiery, zawiązałam i pod kocioł w pralni włożyłam, czekając aż się spali, wysłuchałam uwag Sokołosi, że to pańskie zberezieństwa takie cudeńka wyprawiać. Wiadomo, że po śmierci dusza potrzebuje modlitwy, ale nie chowania tego, co w doczesności używała…

Dziwnie niemiłe uczucie miałam przy poruszaniu tych rzeczy, które przechowywano jako pamiątki zaniknięte, a jednak sponiewierane, drogie dla tych, którzy kochali ich właścicieli, a niszczone przez czas, mole, myszy i brutalne ręce tych, co je wykradali bez skrupułu. Była to godzina odpoczynku pani Lutosławskiej po obiedzie i mojej zupełnej swobody, wyszłam więc przejść się po ogrodzie, popatrzeć na kwiaty, pozbyć się zapachu stęchlizny i myśli smutnych, że tak samo jak zamknięte szczelnie szafy nie ochronią pamiątek po najdroższych nam istotach, tak samo zamknięte i zamurowane ich ciała truchleją, giną i stają się równie przykre dla oczu naszych. Trochę zmęczona przysiadłam na ławce w szpalerze. I znowu przyszło zniechęcenie i wyrzuty: czego tu siedzisz, powinnaś wyjechać, znaleźć sobie zajęcie inne prócz dogadzania jednej bogatej osobie. A tuż za szpalerem okopywały truskawki dwie biedne staruszki – Pogroszewska i Krajewska, które budziły we mnie wielkie współczucie, bo były obie tak chude, tak miały ręce spracowane, nogi powykrzywiane, a mimo to od najwcześniejszej wiosny do późnej jesieni dzień w dzień pracowały w ogrodzie za trzydzieści groszy. Dostawały wprawdzie od pani Lutosławskiej co tydzień zamiast sześćdziesiąt kopiejek całego rubla, ale mnie wydawało się to bardzo mało….

Raptem usłyszałam rozmowę, która przy moim usposobieniu była ostatnią kroplą w pełnym kielichu gorzkich rozmyślań. Ponieważ Krajewska miała obowiązek przynoszenia kucharzowi do kuchni owoców i warzyw codziennie do obiadu, więc już więcej wiedziała, co się dzieje we dworze i Pogroszewska ją pytała: „A co to za jedna, co tak teraz z panią dziedziczką chadza?”. „A to pani Legnowska, ta od kompanii”. „To co ona ma do roboty przy jaśnie pani?”. „A nic, tak sobie jadą do kościoła, siedzom, czytajom, chodzom na spacer, czasem jadom w gości”. „A czy taka razem z jaśnie paniom jada?”. „Wiadomo, razem wszyściuchno i do tego pensyje duże bierze!”. „O la Boga, to ci takiej dobrze!”. „Jużci, że dobrze, nie to, co biednemu jak my człowiekowi!”. Wysłuchałam tego z sercem ściśniętym, przyszłam do siebie i nie namyślając się ani minuty, napisałam do dyrektora cukrowni w Ciechanowie pana Łebkowskiego, którego poznałam, będąc nauczycielką u państwa Goszczyńskich, by o ile od wakacji będzie posada nauczycielki szkoły fabrycznej, zatrzymał ją dla mnie. Byłam zupełnie pewna, że tą posadę otrzymam, bo pan Łebkowski często bywał na zabawach plantatorów buraków, to jest u wszystkich ziemian w okolicy. Był to bardzo mile widziany na wszystkich zabawach tancerz i sam organizował w Ciechanowie zabawy, jako jedyny łącznik ziemiaństwa z miasteczkiem. List natychmiast wysłałam, a dopiero po tym poszłam na plebanię, by porozmawiać z księdzem Mioduszewskim, który głównie mnie tu wprowadził.

Boże drogi! Co za burzę sprowadziłam na swoją głowę. Ksiądz był całym sercem zadowolony, że byłam odpowiednią dla pani Lutosławskiej. Obrzucił mnie srogimi wyrzutami, że nie umiem cenić ani jego rady, ani własnego powodzenia. Że powinnam być zadowolona, bo posada u pani Lutosławskiej i jej ze mnie zadowolenie stanowi moją przyszłość! I spokojne życie w dostatku! Na to ja wytoczyłam swoje argumenty, że oprócz materialnych wygód potrzebuję pracy, która byłaby naprawdę pracą, dawała mi zadowolenie i rozrywkę, że przy takim zegarowo spokojnym życiu człowiek z dobrobytu i nudy może zemrzeć przed czasem – a z tymi słowami, spojrzawszy na zegarek, opuściłam rozgniewanego proboszcza i pędem wróciłam na podwieczorek. Zastałam państwa Stanisławostwa, zdążających właśnie do matki, ucieszyłam się, że się nie spóźniłam i że nie będę sama z moją chlebodawczynią, której bądź co bądź sprzeniewierzyłam się swoją decyzją bez jej wiedzy. A gdy mi powiedziała, że już się wybierała mnie szukać, bo chciała mi pokazać nowe jakieś w „Bluszczu” desenie, zrobiło mi się miękko w sercu, bo ją w gruncie już bardzo lubiłam…

Zasiedliśmy do podwieczorku, zjawił się ksiądz proboszcz i byłam w strachu, by nie wygarnął mojej całej sprawy natychmiast.

Długo tego wieczoru zasnąć nie mogłam. Zaczęłam już żałować tak szybkiego postanowienia. W Drozdowie było tak pięknie, cała okolica pełna cudnych zakątków: w lesie, na łąkach, na Górkach, na cmentarzu widoki śliczne, gdyby tu była jakaś  inna praca, niżeli to, co robiłam. Przecie to było wprost śmieszne, co się nazywało moją pracą: służba wyćwiczona spełniała wzorowo swe obowiązki, pani Paulina nie była jeszcze staruszką potrzebującą opieki. Słowem męczyłam się tym, że nie umiałam jeszcze stworzyć sobie zajęcia poza obrębem mechanicznego wykonywania rzeczy, jak sądziłam małej wagi. Pogodziłam się z księdzem proboszczem, który radził mi czekać cierpliwie; dowodził, że widać taka jest wola Boża, bym to robiła, skoro tu jestem i basta! Przyrzekł jednak, że tak jak przeprowadził założenie sklepu, powoli doprowadzi do założenia żłobka i ochronki, a skoro w Ciechanowie jest szkółka fabryczna, to browar w Drozdowie może mieć ochronkę, tym bardziej że szkoła wiejska jest przepełniona, a nauczycielka jest jedna. W owych czasach do szkółki przyjmowano dzieci dopiero po skończeniu dziewięciu lat, język polski był raz w tygodniu, ksiądz w szkółce religii nie udzielał.

No, i znowu wszystko szło po dawnemu, a pewną rozmaitością codziennego życia były przenosiny moje na dół i szykowanie pokoi dla gości z Hiszpanii. Nie przeczuwałam, że przyjazd ich zmieni dla mnie wszystko, co tylko było dotąd przykre i niedogodne w prawdziwe zadowolenie i przyjemność.

Pamiętam żywo ten dzień ciepły, słoneczny, gdy zajechali o trzeciej po południu. Pani Paulina była chora na zęby, czekała niecierpliwie telegramu by wysłać konie, tymczasem przyjechali z Czyżewa dorożką, na szczęście wygodną, z Łukaszem. Pierwszy wyskoczył pan Wincenty, a nie zastawszy matki, pędem pobiegł do jej pokoju. Za nim wysiadła niańka Hiszpanka, głośno mówiąc ze swoją panią i dwoma dziewczynkami. Pierwszy raz słyszałam język hiszpański i pierwszy raz zobaczyłam równie piękne dziecko, jakim była najmłodsza córka państwa Wincentostwa. Pani Sofityna również z dziećmi i niańką poszła śpiesznie do matki i zawoławszy: „Matula kochana!” padły sobie w objęcia, obie były zapłakane. Starsze dziewczynki cichutko czekały na kolej powitania, a malutka Hala również była cicha, tylko niańka wciąż coś z niepokojem mówiła, z czego rozumiałam tylko „Hasus i Maria”, a domyśliłam się, że pewno dziecko potrzebuje rozwinięcia z otulających ją okryć, więc zabrałam starsze obie dziewczynki i powiedziałam, że zaprowadzę je do ich pokoju razem z niańką. One powiedziały to po hiszpańsku, wtedy niańka chciała zejść do powozu po jakieś rzeczy, a ja wyciągnęłam ręce do maleńkiej i byłam ucieszona, że bez oporu wyciągnęła do mnie rączki.

Znajomość zawarłyśmy natychmiast. Obie dziewczynki były niezmiernie grzeczne, roztropne, śliczne i mądre. Byłam uszczęśliwiona, że mogłam się zająć, by jak najprędzej miały dzieci i rodzice wszystko, by po podróży mogli się posilić i odpocząć. Pani Sofityna mówiła po polsku zabawnie, ale była dla mnie serdeczna; obie dziewczynki wciąż tłomaczyły wszystko niańce, która dziwiła się, że robotnice w ogrodzie chodzą boso, że chustki noszą na głowie zawiązane pod brodą, że wszyscy mówią do siebie z cicha itp.

O ile dzieci i pani Sofityna wniosły ze sobą radość i dom cały wydał się przy nich rozjaśniony jakąś atmosferą, w której swobodniej się oddychało niżeli zwykle, o tyle pan Wincenty obecnością swoją zupełnie inaczej oddziaływał, a szczególnie na matkę, która patrzyła na niego jakby wylękła, pomimo że starała się ukryć to. Już samo przebieganie szybkie z jednego miejsca w drugie i spojrzenie jakby poszukujące czegoś, było niepokojące. W dodatku uśmiech z wyrazem szyderczo-ironicznym na ustach i oczami patrzącymi tak przenikliwie, że to spojrzenie zdawało się szpik w kościach człowiekowi przeglądać, było wprost przykre. Z jedzeniem również był kłopot – nie jadł tego, co było na stole. Zażądał ogórków, były dopiero inspektowe przyniesione trzy, zjadł je nie obierając niezmiernie szybko i pobiegł sam do ogrodu po więcej. Zapowiedział, że chleb będzie jadał niesolony. Gdy nadmieniłam, że dopiero jutro można upiec bez soli, bo dziś już za późno, kazał by kucharz upiekł podpłomyk z owsianej mąki. Jak się dowiedział, że u nas zupełnie owsianej kaszy ani mąki nie ma, dowodził, że cała ludzkość źle się odżywia. Matka była tym zniecierpliwiona i powiedziała dość oschle: „Jedz sam, co chcesz, jak chcesz, ale żona twoja i dzieci będą memi gośćmi, pozwól, bym sama o nich pamiętała”. Lokajowi i kucharzowi zapowiedziała, by zapytywali co dzień, co mają panu przygotować. Były z tego powodu rozmaite domysły między służbą, a gdy pan Wincenty osobiście z lokajem poszedł na strych poszukiwać łóżka z dawnego pokoju, który zajmował z żoną i zmieniać przygotowany dla niej pokój, wnet kredens i kuchnia orzekły, że pan Wincenty albo chory na ciele, albo na umyśle. Ja osobiście, zachwycona dziewczynkami i serdecznym obejściem się ze mną pani Sofityny, o niczym innym nie myślałam, tylko aby im było dobrze i wygodnie, aby jak najdłużej chcieli pozostać.

Pani Paulina całymi godzinami bawiła się z najmłodszą córeczką Halą, którą jej niańka przynosiła rano na dzień dobry; po podwieczorku w ogrodzie rozścielano między klombami pledy i dziewczynki bawiły się wesoło z siostrzyczką lub same, migając swemi najczęściej białemi sukienkami jak wielkoskrzydłe motyle. Kochana pani Sofityna traktowała mnie zupełnie jak dawną znajomą, serdecznie, bez ceremonii zachodziła do mnie, gdy czasem chciała się przejść po ogrodzie niekoniecznie w przepisowej godzinie spaceru. Powoli nikł trochę zegarowy system życia naszego dworu, a pani Paulina zupełnie nie miała nic przeciw temu, gdy na przykład przed obiadem poszłam z dziewczynkami na Górki, gdy godzinę głośnego czytania zastąpiła pogawędka. Zupełnie nie pamiętam, kto wpadł na pomysł, bym zajęła się dziewczynkami i trochę je uczyła. Zapytała mnie o to pani Paulina, czy się tego podejmę. Przystałam z wielką radością, ale przeraziłam się naprawdę, gdy pan Wincenty zaprosił mnie do siebie na górę i przeprowadził rodzaj egzaminu. Pytał, czy znam dobrze literaturę Polski i historię, którego z trzech naszych wieszczów najwięcej cenię, jakie są moje przekonania religijne. Obie dziewczynki były jeszcze tak małe, że zaledwie początków mogły się uczyć, a ojciec już troszczył się, by jak najprędzej poznały dzieła Mickiewicza – „Proroctwa i Księgi Pielgrzymstwa”. Na pytania odpowiedziałam, ale zaznaczyłam, że jego córki są w tym wieku, że muszą uczyć się jeszcze ortografii i gramatyki, podstaw rachunków i geografii. Pan Wincenty miewał już z córkami lekcje, nauczył je: co znaczą antypody, jakie są linie geometryczne, kto był Galileusz, Kopernik, Jowisz i Prometeusz, ale czy chcąc napisać 100, zera mają stać przed, czy po jedynce – tego nie wiedziały, a młodsza uważała, że to wszystko jedno, dość że liczba składa się z jedynki i dwóch zer! Obie były bardzo miłe i grzeczne. Starsza wybitnie zdolna, młodsza zaś wszystko chciała poprawiać, według niej pisać trzeba było tak jak się słyszy, rachować wszystko w groszach lub kopiejkach, gdyż zamiast jednego rubla lepiej mieć sto kopiejek i często, gdy w zadaniu było parę pozycyj rubli z kopiejkami, np. 1,60; 2,30, w odpowiedzi pisała 390 kopiejek. Każda lekcja była dla mnie prawdziwą przyjemnością, bo obie były zdolne i chętne, pamięć miały doskonałą i obie literackie zdolności. Miałam długi czas przechowane dwa wypracowania schowane na pamiątkę, ale gdy podrosły i były już przy ukończeniu nauki, pozabierały mi i poniszczyły niektóre listy i te wypracowania, bo jedna znalazła w nich błędy ortograficzne, a druga jakieś zwierzenia, czy określenia, według ówczesnej dorosłości już nieodpowiednie. Z prawdziwym wzruszeniem wspominam chwile spędzone z nimi i ich matką.

Pani Sofityna miała niewysłowiony dar obcowania z ludźmi: pełen dobroci, elegancji i taktu, doskonale rozumiała, czego nam brakło w Górnym Dworze i Dolnym. W jednym było posępnie z powodu, że pani Lutosławska z natury była zamknięta w sobie, po śmierci córeczki czas jakiś miała melancholię. To pozostawiło pewien ślad w jej charakterze i sposobie życia. Pobożna bardzo i nieznosząca nawet cienia chociażby żartobliwego kłamstwa, swoją powagą tamowała w domu wszelką wesołość i pustotę. A w Dolnym Dworze znowu wszystko było nastrojone na wysoki arystokratyczny snobizm i tak mało umieli dać z siebie gościom poza dobrą kolacją i muzyką pani, że zebrania tam były zupełnie nudne i nieciekawe.

Przyjazd pani Sofityny wszystko zmienił. Pani Paulina z przyjemnością słuchała jej opowiadań, bawiła się z dziewczynkami, grała nawet w różne loteryjki i zapominała czasem o zegarowym systemie. Przekonałam się wkrótce, że cały stosunek mój z panią Pauliną zmienił się zupełnie – ja byłam śmielsza, ona poufalsza. Porzuciła nawet wszystkie ceremonie i była zadowolona, gdy czasem nie czekając przepisowych godzin, zaglądałam do niej.

Kochana pani Sofityna dla mnie była idealnie dobra, nawet mój wygląd zmienił się pod jej wpływem, bo skrytykowała mi uczesanie, namówiła na zmianę kołnierzyków, które podobno szpeciły, zamiast zdobić, słowem była mi we wszystkim pomocą. Ośmieliłam się, nie pytając o pozwolenie, razem z panią Sofityną chodzić do chorych na wsi, a chociaż były w domu dzieci, pani Paulina nie robiła synowej żadnych uwag.

Oprócz Manitki i Beli, i Pepa uczyła się u mnie robót z takim zapałem, że w krótkim czasie szydełkowała zawzięcie. Przy tej nauce, gdy zapominała zawinąć nitki na szydełko, wykrzykiwała po hiszpańsku: „Och, que tonta!”, ja zaś myśląc, że to znaczy „zawinąć”, mówiłam: „Pepinia, que tonta!”. Usłyszawszy to, pan Wincenty pytał, czemu jej wymyślam, bo to znaczyło „głupia”.

Pepa była niezmiernie pracowita, ani minuty nie próżnowała, w krótkim czasie przywykła do otoczenia i potrafiła sobie przez energiczną, a czasem nawet groźną mimikę wyrobić autorytet u służby. Dla Haluśki bez przerwy coś przygotowywała: albo wodę do kąpieli, albo do przepierki, grzała pod blachą u kucharza dusze do żelazka, czego jako żywo nikomu nie było wolno. Raz byłam świadkiem zabawnej sceny: kucharz smażył coś na patelni, odwrócił się do stołu po resztę; Pepa akurat weszła z żelazkiem, odstawiła patelnię, wyjęła czerwoną duszę i miała ją włożyć w żelazko. Rozgniewany kucharz pogroził jej trzymanym nożem, a Pepcia podsunęła mu niemal pod sam nos rozpaloną duszę. On wymyślał po polsku, Pepa po hiszpańsku, a sznycle, podejrzewam, że naumyślnie przypalone podano do stołu i przy wieczornej dyspozycji obiadu całą sprawę wytoczono przed najwyższy trybunał pani dziedziczki, która poleciła, by praczka na każde żądanie Pepy dała jej gorące żelazko. Ale to wywołało gwałtowny protest, bo Pepa uważała, że ona ma sama zdrowe ręce, a kucharz ma tyle ognia pod blachą, że jak kawałek żelaza, co mu tam wrzuci i wyjmie, to wcale nie przeszkadza do gotowania obiadu. No, i pozostało po dawnemu, tylko kucharz udawał, że zupełnie Pepy nie widzi, gdy zbliżała się do blachy.

Gorzej wypadło z wieszaniem na otwartych oknach i na ganku powiewnych białych sukienek i fartuszków, bo raz przestraszyły się konie, gdy wracałyśmy z Łomży z panią Pauliną, jeden wspiął się do góry. Furman musiał objechać drugi raz klomb naokoło, no i tu już stanowczo kazano Pepci wieszać bieliznę na piwnicy w ogrodzie, gdzie były sztralasy przy morelach i brzoskwiniach. Podobno kucharz przestrzegał Izydora, by się temu nie sprzeciwiał, bo to: „złośnica, gotowa ciebie jeszcze bez łeb zdzielić!”.

Powoli jednak wszyscy ją polubili, nazywali panną Pepą, gdy się nauczyła trochę po polsku, pomagała im często przy jakiejś robocie. Długi czas wyobrażała sobie, że nie jesteśmy zupełnie tacy sami katolicy jak Hiszpanie. Nawet sutanna księdza proboszcza była inna, aniżeli sutanny w Hiszpanii. Dopiero gdy przy Mszy św. usłyszała „Dominus vobiscum”, zawołała ze łzami „catolico!” i serdecznie się modliła.

W roku przyjazdu 1898 w końcu października wypadł mróz; zupełnie jeszcze wszystko w ogrodzie było zielone i maliny powtarzające całemi gronami wisiały okryte przezroczystą powłoką lodu. Bielizna małej Hali zmarzła i była zupełnie sztywna. Pepcię to przeraziło, wpadła do stołowego pokoju, wołając: „Oto co się stało, dziecko nie może nosić twardych rzeczy” – postawiła sukienkę na stole, gdzie zaczęła się chwiać i mięknąć. Pokazałam jej maliny, dziwiła się bardzo, a gdy jej powiedziano, że mróz i śnieg zniknie, i znowu będzie ciepło i pięknie na wiosnę – powiedziała, że w Polsce Pan Bóg inne cuda pokazuje aniżeli w Hiszpanii!

Pani Paulina bardzo polubiła Pepę, a ona była dla niej bardzo zawsze uprzejma i zachowywała się z wielkim szacunkiem, pozwalała bawić Halę, czego nie wszyscy według jej przekonania byli godni. Raz nawet, gdy doktór oglądał oczko Hali i chciał odwrócić jej powiekę, tak go silnie odtrąciła, że omal się nie przewrócił. Po hiszpańsku podobno nazwała go głupim człowiekiem, co nie umie wcale leczyć dzieci.

Kochana Pepcia! Tak się z czasem przywiązała do pani Sofityny i jej córek, że już nie powróciła do Hiszpanii, chociaż jeździła tam, odwiedzała syna i rodziców, wybudowała im dom, zaopatrywała materialnie. Powiedziała mi kiedyś, rozdzierając kawałek papieru: „Oto moje serce, tak samo rozdarte po połowie dla mojej i waszej ojczyzny”.

Blisko dwa lata trwało, zanim ku wielkiemu memu zmartwieniu pani Sofityna opuściła Drozdowo, ale ileż zmian nastało w tym czasie! Pani Paulina odmłodniała, daleko była weselsza, więcej się zajmowała w domu, uznała za konieczne założenie ochronki i żłobka, zaczęto budować specjalny dom na ochronkę. A państwo Stanisławostwo, oprócz sklepu, zajęli się sprowadzaniem tkacza, który uczył chcące tego dziewczęta poprawnego deseniowego tkania. Gdy raz pani Sofityna w nocy poszła do kobiety, która po urodzeniu dziecka o mało nie umarła z powodu krwotoku i dwie godziny ratowała ją aż do przyjazdu doktora – postanowiono zaraz sprowadzić felczerkę-akuszerkę, która miała mieszkanie, ordynarję i pensję za służbę, a wieś oprócz tego przykładała się do jej utrzymania.

Pan Wincenty ze swojej strony dokonał również wiele, bo kilku gospodarzy ze wsi naszej oraz z Niewodowa i Krzewa przychodziło do niego na pogawędki, zaczynało się bowiem uświadamianie narodowe i przemycanie wydawnictwa pism z Krakowa, surowym rozkazem i wielkimi u nas karami wzbronionych. W tym i ja miałam już pewien udział, bo w Łomży znałam parę osób pewnych, które stałe otrzymywały „Przegląd Wszechpolski” i „Polaka”. Z panem Wincentym jednak o tym nie mówiłam, bo jego dziwaczne wtedy zachowywanie się w domu budziło jakiś lęk we wszystkich. Nie dość, że jadał zamiast zwykłych potraw zawsze coś innego, na przykład: zamiast talerza zupy czubaty talerz oczyszczonych migdałów, zamiast pieczystego chleb z masłem i ogórkami, co budziło przerażenie pani Pauliny, ale parę razy dziennie zlewał się zimną wodą i osuszał na słońcu. W tym celu z jak największym pośpiechem na Górkach, w sosnowym zagajniku, wybudował dziwaczną budkę, oblaną całą smołowcem, w której był wykopany głęboki loch, tak że wchodziło się doń po stopniach i w największy upał było tam zimno. Poniżej, o kilkadziesiąt kroków, wśród liściastych drzew, było śliczne źródło, tam wpuszczono dużą wannę i pan Wincenty w stroju Adama bez listka wychodził ze swojej budki, szedł do źródła, kąpał się i wracał znowu na słońce przed budką, następnie ogrzany chłodził się w lochu, a że gryzły go komary, smarował się olejkami o silnych zapachach i gdy wracał na obiad w lekkim kosowskim ubraniu, roznosił tak silny zapach w całym domu, że było to formalnie przykre dla otoczenia. Cała ta dziwna kuracja trwała aż do późnej jesieni. Pani Lutosławska desperowała, że się zaziębi, obie z panią Sofityną starały się go od tego powstrzymać, ale na próżno. Tymczasem na wsi zrobiono legendę, że się w Górkach babom diabeł pokazuje, że jedna i druga, gdy poszły na rydze, to bez pamięci uciekały i zabroniły nawet dzieciom chodzić do lasku. Tego roku, jak twierdził stary kucharz, raz przecie miała pani dziedziczka naprawdę dosyć rydzów, które on lubił zbierać i co dzień po obiedzie chodził po nie.

Podczas tego lata tyle było w domu ruchu i częstych odwiedzin! Wszyscy z sąsiedztwa zjechali się na imieniny pani Pauliny 29 czerwca. Pan Marian z żoną gdy przyjechał, zabawna była sprawa z jego siostrzenicami – Manitą i Belą, którym powiedział, że powinny mówić jego żonie stryjenko. To wydało się obydwom dziwne, bo mówiły wszystkim stryjom, prócz pana Stanisława, po imieniu, obie były nawet tym trochę obrażone. Skończyło się jednak bardzo mile, bo pani Marychna, zachwycona nimi, ucałowała je serdecznie i prosiła, by ją nazywały Marychną.

Pan Marian urządził wspaniałą iluminację kolorowymi lampionami i sztucznymi ogniami. Cały ogród wyglądał bajkowo pięknie, szczególnie modrzewie, cale obwieszone bladoseledynowymi lampkami. Tego dnia raniutko ja miałam zabawną przygodę. Z wieczora zrobiłam z bibułki pięć kolorowych, dużych lampionów, bo zabrakło ich do powieszenia na ganku. Zmęczona, idąc spać, zostawiłam lampiony na dywanie przed kanapką w sąsiednim pokoju, od którego drzwi były zawieszone tylko portierami z obu stron. O czwartej rano budzi mnie jakiś szelest. Przypominam sobie, że drzwi nie zamykałam, bo o piątej przychodziła zwykle panna Kazimiera po klucz od lodowni, aby wstawić mleko. Przypuszczałam, że ogląda lampiony i proszę, by je położyła w korytarzu na dole, bo pan Marian chciał je wszystkie mieć u siebie zanim wieczorem będą rozwieszane, bo cała iluminacja była niespodzianką i obawiał się, żeby jej coś nie zdradziło. Szelest nie ustawał, wyglądałam ostrożnie spoza portiery – wielka kula biała, pomalowana w jakieś chińskie znaki, miota się gwałtownie pomiędzy towarzyszkami o skromniejszym wyglądzie i roztrąca je to w lewo, to w prawo. Wyglądało to wprost makabrycznie. Trochę przestraszona przyglądałam się temu i zaczęłam podejrzewać jakiś figiel pana Kazimierza do spółki z Manitką i Belą. W tym momencie rozwarły się drzwi i w histerycznym ataku płaczliwego łkania wpadła panna Kazimiera, przeskoczyła bombkę i rzuciła się na kanapkę. Przybiegłam przerażona i zaczęłam dopytywać się, co się stało. „Ach! Nigdy nie myślałam, że mnie coś spotka podobnego!! O Boże!! I to w takim domu!! U takiej osoby!!”. I nowy wybuch płaczu. „Panno Kazimiero, ale co? Gdzie?”. – pytałam przerażona. „Na schodach, na schodach… myślałam, że trupem padnę.”. „Ale co się stało?”. „,Ach! Nawet powiedzieć trudno! Pan Wincenty….”. Struchlałam, byłam pewna, że zaszkodziły mu te kąpiele, że upadł pewno zemdlony, a może martwy, chciałam biec z wodą kolońską, którą już trzeźwiłam pannę Kazimierę, ale ona chwyciła mnie za rękę i zawołała: „On jest całkiem bez ubrania!”. Byłam zła, powiedziałam, że mogła przecie takiego hałasu nie robić, głowę odwrócić i przejść, czego znów tak beczała? Obrażona wstała z kanapki i tuż spod jej nóg niesamowita chińska latarnia dość wysoko podskoczyła i potoczyła się w moją stronę. Chwyciłam pannę Kazimierę za rękę cała drżąca. Ona zaś spokojnie nachyliła się, zajrzała do środka i powiedziała z uśmiechem: „żaba”. Ja czym prędzej uciekłam, bo czuję wrodzony wstręt do żab.

Skończyła się ta cała awanturka tym, że pan Wincenty otrzymał długi, biały flanelowy szlafrok i wyglądał w nim jak Radames w Aidzie, lecz gdy uważał, że tak okryty może przyjść do stołowego na kawę – nie otrzymał na to pozwolenia ani od maiki, ani od żony.

Pani Sofityna bardzo zabawnie powiedziała: „Jak masz ochota pokazać na świat swoja naga dusza, to możesz, jest niewidzialna, a rzecza widzialna nie prezentuj na cała wieś!”.

W parę dni później jeszcze proboszcz poruszył kwestię „nagiej duszy”, bo w tym czasie Przybyszewski pisał dużo o tej nagości, proboszcz był zirytowany, nie znosił  – jak się wyrażał – „niedowarzonej literatury”, piorunował na Hegla, Teichmüllera, Wundta i różnych jak nazywał, „półgłówków”. Pan Wincenty zwalczał go spokojnie i ironicznie, w końcu zaprosił go do swego pokoju na górę, a pokój ten był nad sypialnią i salonikiem pani Lutosławskiej. Pan Wincenty specjalnie nosił obuwie podbite filcem, by nie przeszkadzać matce, ale ksiądz proboszcz z powodu reumatyzmu używał zarówno latem, jak zimą długich butów; był dość tęgi, chód miał zamaszysty, używał grubej laski i silnie się nią podpierał. Gdy wchodził na górę, to w stołowym drżały naczynia w kredensie. Podczas owej wizyty i rozmowy doszło między obydwoma do tak głośnych stąpań chodzących, że nawet filcowe podeszwy wydawały głuche, lecz mocne odgłosy, a laska i buty księdza proboszcza zdawały się, że sufit przebiją. W końcu pani Lutosławska zawołała pana Kazimierza: „Kaziu, idź tam, bo oni albo oknem się powyrzucają, albo mi tu na głowę spadną!”.

Zanim pan Kazimierz opuścił matkę, usłyszeliśmy tupot księdza proboszcza. Był tak zirytowany, że pędem, bez pożegnania się z nami, pędził przez ogród do furtki i nawet tym razem nie zajrzał między cztery krzewy jaśminów, gdzie zawsze rezydowała podczas pięknej pogody Pepa ze śliczną Haluśką.

Ksiądz proboszcz bardzo lubił przekomarzać się z Pepą i próbował porozumiewać się z nią po łacinie. Pepa często, gdy go zobaczyła, wołała: „Hala bente o Cura”, a proboszcz udawał zagniewanego i tłomaczył, że już co do kury, to już nie jest zgoła podobny!

Podobno po tej rozmowie pan Wincenty nazwał proboszcza obskurantem, proboszcz filozofa heretykiem, jeden drugiemu życzyli jednakowo, by każdy przejrzał, bo mieli siebie za ludzi ciemnych. Proboszcz obiecał, że się będzie modlił o światło Ducha św. dla pana Wincentego i jego przyjaciół, pan Wincenty zaś chciał, by ksiądz czytał to, co on pisze, ksiądz odpowiadał: „Będę czytał tylko dlatego, by wasze błędy zbijać”. Dowiedziałam się, że największą sporną kwestią była sprawa o wiarę pana Wincentego w reinkarnację dusz i o dogmat nierozerwalności ślubów małżeńskich.

Pomimo że głównie przebywałam z dziewczynkami, trochę je ucząc, a najczęściej biegając po ogrodzie i spacerując po Górkach, zauważyłam, że to właśnie dogadzało pani Lutosławskiej, która starała się wraz z panią Sofityną, by z ojcem nie miały dużo styczności; jego usposobienie było w tym czasie dziwnie nierówne. Czasami wybuchał gniewem, powściągliwym ze względu na matkę, ale groźnym w rozmowach z młodszymi braćmi i panem Stanisławem, który doprowadzał go do zupełnego wyczerpania nerwowego. Wtedy pan Józef z największą troskliwością prowadził go na górę i całe godziny z nim przebywał. Raz doszło do tego, że pani Lutosławska sama poszła na górę po pana Józefa i długą z nim potem u siebie miała rozmowę. Obie dziewczynki były w takich wypadkach smutne, a szczególnie młodsza, która ogromnie była przywiązana do ojca, mówiła do mnie: „Ojca nikt nie rozumie, nikt nie kocha w rodzinie, powinni go słuchać”. Po takich często trzy dni trwających głodówkach i nieschodzeniu na dół, pan Wincenty schodził do śniadania, witał się z matką i dziećmi, opowiadał nawet czasami co ciekawego i wesołego. Obecność jego jednak była przygniatająca. Zauważyłam już w imieniny pani Pauliny, że dwa zaprzyjaźnione domy państwa Wierzbickich i Szumańskich listownie złożyły życzenia i widziałam, że było to przykre dla pani Pauliny. Pan Stanisław wręcz powiedział: „Ten nasz zwariowany filozof powystrasza nam ludzi i zobaczy Mama, że tym najmłodszym smykom poprzewraca w głowie”. W kilka lat później dowiedziałam się, że przyczyną nieporozumień z państwem Wierzbickimi i rejentem Szumańskim było obalenie testamentu ojca i zarzuty robione panu Wierzbickiemu, jako opiekunowi małoletnich i wdowy, a rejentowi, że testament napisał zbyt wiele dający autorytetu matce w zarządzie.

Obaj synowie z pierwszej żony byli już pełnoletni. Nigdy nie dowiedziałam się szczegółów tej sprawy, wiem tylko, że najszczerzej oddany całej rodzinie kasjer Bombiński, który znał ten testament, a w czasie choroby i śmierci pana Franciszka był prawie nieodstępny, mówił zawsze z rozżaleniem, że zmiana rozporządzenia ojcowskiego to początek upadku wielkiego Drozdowa.

Pan Kazimierz kochany przez całe lato był dla mnie i dla dziewczynek nieocenionym towarzyszem. A gdy pan Wincenty wyjechał, nic nie psuło atmosfery wesela i swobody. Bawili państwo Marianowie, Smolikowscy, państwo Zielińscy z synami, był pan Jan, w Dolnym Dworze senatorostwo. Jeździliśmy na Wiktorzyn, do lasu na rydze, z całymi zapasami podwieczorkowymi, paliło się ognisko; rydze zabierałam najczęściej z domu już przygotowane przez kucharza i tylko je odgrzewałam w sekrecie niby świeżo uzbierane. Manitka z Belą nabrały obie kolorów i lepszego wyglądu, pani Paulina przypisywała to nieobecności ojca, który je często budził rano i zabierał na dalekie spacery, co i matce i babci wydawało się zbyteczne, a w końcu lata już nawet szkodliwe. Raz, gdy podczas drobnego deszczyku pan Wincenty chciał je zabrać na przechadzkę o szóstej rano, Pepa wystąpiła z głośnym protestem po hiszpańsku, w którym Hasus i Maryja słychać było w całym domu. Pan Wincenty skapitulował, ale Manita zwróciła uwagę Pepie, że postąpiła niewłaściwie. Podziwiałam ją, z jakim spokojem i taktem tłomaczyła Pepie. Bela natomiast schwyciła parasol i popędziła za ojcem, który już wyszedł za furtkę i zamknął ją.

Coraz u nas w Drozdowie było milej i weselej, coraz bardziej nabierałam wprawy do prowadzenia całego skomplikowanego zarządu wielkiego gospodarstwa systemem pani Pauliny, który wydawał się zbyt drobiazgowy, kosztowny, a nade wszystko nudny.

W parę lat jednak wszyscy przekonali się, co wynikło, gdy po dojściu do pełnoletności najmłodszego syna, po działach majątkowych, pani Paulina ustąpiła placówki, mówiąc, że już chce odpocząć. Założono stołówkę, urządzono wszystko systemem oszczędnościowym, praktycznym – no i wydano na to dużo. Kupiono rondle i garnki emaliowane dla oszczędności opału i pobielane talerze również kupiono emaliowane, żeby się nie tłukły. U pani Pauliny nawet blachy do ciasta, czerpaki, durszlaki były z miedzi, cynę kupowało się i miało w zapasie, co kwartał stary jeden służący przychodził i wszystko pobielał z wielką starannością i ochotą, bo prócz różnych datków miał od kucharza doskonałą kolację, a od pani Pauliny szklaneczkę wina. Byłam bardzo ciekawa, czy koszt w ciągu roku będzie mniejszy, czy dużo zamortyzują za urządzenie. Zanotowałam u Bombinia w kasie skrupulatnie wydane w ostatnim roku u pani Pauliny na ten cel sumy i czekałam, a w pół roku już stołówka kosztowała tyle, co u pani Pauliny przez cały rok, a pan Stanisław narzekał, że żona nie może co dzień tam zaglądać, a gdy posyła swoją pannę służącą, to nie wystarcza, więc musi znaleźć gospodynię i zarazem kucharkę.

Ja uszczęśliwiona miłemi  emi uczennicami, z któremi lekcje były zajmujące niezmiernie, tak obje były zdolne, szczególniej obie interesowały się historią Polski i Hiszpanii, literaturą i przyrodą, na pamięć prawie nic nie potrzebowały się uczyć, zapomniałam zupełnie o tym, że pisałam na wiosnę do pana Łebkowskiego. Nie wybierałam się już nigdzie. Z panią Sofityną omawiałyśmy sprawę przyszłej ochronki, już nawet pan Stanisław i pan Jan obrali miejsce na dom, pani Paulina obmyśliła założenie ogródka i żłobka, a niespodziewanie otrzymuję list od pani Goszczyńskiej, która mi donosi, że cieszą się bardzo obje z panią Szawłowską, bo spotkały pana Łebkowskiego i ten im mówił, że właśnie będzie miał dla mnie doskonałą posadę w szkole fabrycznej przy cukrowni w Ciechanowie, ale dopiero za parę miesięcy, bo okazało się, że muszą wziąć dwie siły i szkołę rozdzielić, jedną dla chłopców, drugą dla dziewczynek, więc wezmą nauczyciela i nauczycielkę, dla której szykują mieszkanie.

Ponieważ byłam u państwa Goszczyńskich i Szawłowskich po kilka lat i tam mnie pan Łebkowski spotykał, więc z chęcią wielką angażuje do szkoły – przy pierwszej okazji i do mazura… „No – pomyślałam – ze szkoły już rezygnuję, a co do mazura, to jako towarzyszka najpoważniejszej i najbardziej szanowanej w okolicy matrony, nie wypada mi, niestety, pomyśleć!”.

Tu muszę parę słów wtrącić o bardzo oryginalnym typie starego obywatela pana S. Był to człowiek bardzo majętny; miał trzy córki, trzy folwarki i las, w którym poręby czyniły tylko burze z wiatrem i piorunami, a wtedy dziedzic za wywroty zbierał dochody. Gdy kupcy namawiali, by kazał przecie choć podmurszałe drzewa powycinać, mówił: „Miljonset tysięcy panie djabłów zjedz, a do mego lasu nosa mi nie wtykaj”. Gdy dwie starsze córki pani S. chciała zawieźć do Szwajcarii do brata, który w Zurichu był profesorem, nie pozwolił: „Bo mnie stać na to —jak mówił – by sobie z zagranicy nauczycielki sprowadzić, a swoje córki mieć w domu”. Więc przyjechała rodowita paryżanka – według p. S. strach na wróble (oryginalna przystojna brunetka) oraz starsza, poważna, wykształcona osoba (według p. S. stare pudło, ciągle brzdąkające na fortepianie), grała bardzo ładnie. Pani Goszczyńska była z domu panną S., kuzynką opisywanego dziwaka, a gdy jej mąż wziął w dzierżawę jeden z folwarków pana S., w którym on mieszkał, wymówił sobie dziadek, jak go oboje tytułowali, mieszkanie, czyli dwór i ogród, utrzymanie czterech białych jak śnieg koni, z których poznawano jego staroświeckie pojazdy.

Gdy dzieci państwa Goszczyńskich pojechały uczyć się do gimnazjum i na pensji w Warszawie, ja z oficyny przeniosłam się do dworu i byłam wielką faworytką pana S., bo mu czytywałam różne papiery urzędowe, pisane po rosyjsku oraz jego odpowiedzi, w których musiałam opuszczać epitety „Miljonset panie djabłów zjesz…”, lub „Słuchaj pan swego gubernatora, jak ci wola, ale ja….”. Czasem miałam nawet tłomaczenia na niemiecki język, bo w tym czasie właśnie były prześladowania Polaków w Poznańskiem przez Bismarka. Otóż pan S. zadał sobie dużo fatygi, a nawet kosztu, bo wyszperał u jakiegoś antykwariusza książkę i wynalazł, że ród Bismarka pochodził z naszych Mazurów. Więc ku upamiętnieniu tego kata, co gnębi swego rodaka brata, o swój honor się nie trwoży, ani o sąd Boży… itp. Długą litanię pogróżek i przepowiedzi zakończonych: „Łajdaku, czy ty wiesz, że miljonset… itd. zjesz….”. Innym razem, gdy urządzono w Ciechanowie teatr amatorski na wybudowanie szopy dla straży pożarnej, wyżej wspomniany pan Łebkowski przysłał panu S. dziesięć biletów po dziesięć rubli i zaproszenie przez swego sekretarza, czy też buchaltera. Ku rozpaczy żony pan S. przyjął zupełnie przyzwoitego człowieka per „acan”, siadł przy swoim staroświeckim kantorku i wypisał bez mojej pomocy: „W moich folwarkach na wypadek pogorzeli ze straży ciechanowskiej pomocy byśmy nie mieli, na dwie mile odległości spaliłyby się całe posiadłości. Z tej przyczyny i słabości odmawiam sobie tej przyjemności, a bilety załączone zwracam one”. Pani S. zostawiła bilety, dała sto rubli, przeprosiła za męża, który z powodu choroby jest nieuprzejmie usposobiony. A w dzień przedstawienia pan S. przywdział wspaniały tużurkowy garnitur, w staroświeckim halsztuku i również staroświeckimi spinkami u koszuli muzealnej wartości przyszedł na obiad i oświadczył, że zabiera wszystkich razem na przedstawienie do Ciechanowa. Wszystkich, tzn. żonę, córki i nauczycielki. Byłam pewna, że z najmłodszą zostanę w domu, ale upomniał się, że i młodszą zabiera, bo to sztuczka odpowiednia. I pojechaliśmy razem z państwem Goszczyńskimi trzema ekwipażami. Na przedzie pierwszego w czwórkę białych koni i z białą śnieżną brodą, w białym pudermantlu na koźle obok furmana siedział pan S. i strofował furmana za najmniejszy ruch chybiony przy powożeniu.

Zajechaliśmy, gdy już bilety były rozprzedane i kasa zamknięta. Wnet jednak znalazł się i kasjer, i pan Łebkowski, który się tym głównie zajmował, przystawiono krzesła. Pan S. wręczył tysiąc rubli temu właśnie, któremu odmówił u siebie stu, a pana Łebkowskiego zapytał, czy na szopę pożarową ma już materiał, bo jeśli brak, to da zaraz asygnatę do swego lasu, najbliżej położonego folwarku. Był to hojny dar, przechodzący oczekiwania. Pan S. był honorowany i otoczony, a że cała okolica zjechała się z powodu założenia tej straży ogniowej, na którą pozwolenie wyrabiano u gubernatora w Płocku i z trudem uzyskane wraz z zapomogą na kupienie beczek do wody i koni ledwie pięćset rubli, pan Łebkowski wpadł na pomysł amatorskiego teatru i znowu o pozwolenie, tym razem postarał się u naczelnika powiatu, podczas antraktu spoił go dokładnie, a na zaproszenie do udziału w zabawie po teatrze już pan naczelnik nie reagował.

Całe obywatelstwo z okolicy, inteligencja z miasteczka bawiły się wesoło i na tej zabawie poznałam pana Łebkowskiego, i tańczyłam owego mazura. A wiele, wiele lat potem jego rodzoną córkę, której, gdy była dzieckiem, nie pamiętam, poznałam jako bratową pani Marianowej. Oboje z panem Tadeuszem stanowili dobraną miłą parę, bywali w Drozdowie z dziećmi niezmiernie przez wszystkich kochani. Ja osobiście pani Zofii dużo zawdzięczam cennych dla mnie pogawędek religijnych i odbycie rekolekcyj w Laskach, które prowadził ksiądz Korniłowicz. Żałuję, że mój wiek obecnie już mi nie pozwała odwiedzić jej i poznać synów, jako już dorosłych, o których pamiętam, gdy byli dziećmi małymi i bardzo miłymi!

Coraz więcej przywiązywałam się do całej rodziny pani Pauliny, coraz bardziej ją samą szanowałam i ceniłam, i było mi dzięki dzieciom w domu weselej. Lato spędzało się bez przerwy w licznym gronie gości, przeważnie byli to ludzie ciekawi, których nie miałabym sposobności poznać, posłuchać gdzie indziej. Same opowiadania pani Sofityny o Hiszpanii, o obyczajach, obrzędach, sposobie życia, dziełach artystycznych, zabytkach, o dworze królewskim, na którym bywała – dały mi poznać szczegóły o jednym z najstarszych państw Europy. Uczyłam się daleko więcej o Francji, o Włochach – pierwszą rodowitą Hiszpankę i to sławną poetkę, i śliczny ten język usłyszałam w Drozdowie.

Otaczali mnie tam ludzie wykształceni, sławni – bo pan Wincenty, pomimo dziwacznego często zachowania się, gdy mówił, słuchałam go z wielkim zajęciem. Szkoda tylko, że w tym czasie, gdy przebywał w Drozdowie, był chory, w dodatku między nim i rodziną były nieporozumienia, o których nic dokładnie nie wiedziałam. Powiedziała mi tylko pani Paulina, żebym z nim mało rozmawiała i nie korzystała z rad, jakie dawał, co do kształcenia się i czytania zalecanych książek. Gdy raz odezwał się, że abym nabrała wprawy we francuskim języku może mi dopomóc, bym otrzymała posadę nauczycielki niemieckiego i polskiego języka w znajomym mu domu, czy też zakładzie, panią Paulinę rozgniewało to bardzo, bo już raz jakąś nauczycielkę, którą miała, wysłał aż do Syrii zupełnie bez potrzeby, bo żałowała tego i już nie wróciła. Ksiądz Mioduszewski zaś uważał go za człowieka nie tylko pomylonego, ale wręcz niedobrego. W każdym razie osobiście nigdy nic złego mnie nie uczynił, miałam tylko dla niego uczucie lęku, a później wielką urazę nie za siebie, ale za porzucenie i zerwanie z żoną podczas światowej wojny oraz pretensje niesłuszne do matki, która była najzacniejsza i aż nazbyt bezinteresowna w sprawach majątkowych działów dla swych pasierbów.

Z braci najwięcej wpływom pana Wincentego podlegał najmłodszy pan Józef, a najmniej pan Stanisław, który otwarcie i brutalnie nazywał go szachrajem i idiotą, ale przeciw temu protestowano, bo że był uczonym i mądrym nikt w rodzinie nie wątpił.

W każdym razie, gdy wyjechał, w domu wszyscy poczuli ulgę, nawet stara służba, na przykład Izydor i Bombiński.

Ksiądz Mioduszewski bywał wtedy częściej i powiedział mi, że się cieszy, iż Mefisto już nas opuścił. Mnie było przykre, że obie dziewczynki rozumiały rozdźwięk między nim, żoną i rodziną i widziałam, jak smutek skrywały i cierpiały.

Pamiętam radość ich, gdy się dowiedziały, że zdecydował się zostać profesorem w Krakowie i tam na stałe zamieszkać z żoną i córkami. Cieszyła się również pani Paulina, bracia, słowem był to okres najmilszy projektów, szykowania, nawet pani Sofityna okazywała, że jest zadowolona, chociaż nie była zupełnie pewna, czy to będzie trwały pobyt. Pani Paulina mówiła, że przynajmniej do skończenia edukacji starszych córek muszą pozostać w kraju. W każdym razie obie dziewczynki były uszczęśliwione, że ojciec już się do Ameryki nie wybiera i pozostanie razem. Zaczęto starać się o mieszkanie, zaczęto myśleć o stworzeniu domu na stałe. Pani Paulina z całą powagą zalecała synowi, by chociaż parę lat wytrwał na jednym miejscu i przestał prowadzić życie koczownicze. Z góry zapraszała synową i wnuczki na każde lato do siebie. Manitka i Bela pocieszały mnie, że będą pisać często, że ja przyjadę z panią Pauliną do Krakowa i razem z nimi zwiedzać będę pamiątkowe miasto.

Jeszcze miałyśmy pozostać kilka miesięcy razem. W tym czasie podrosła Hala, zaczęła chodzić i mówić, mieszając hiszpański z polskim, co było zabawne bardzo. Ona to ochrzciła mnie „Oka”, a z tego powstała „Oczka”, „Ocia” itp. Przybywały wnuki i zmiany mego imienia nadanego przez Halinę, która była prześliczna, wszyscy ją kochali i psuli, a mimo to była typem najrozkoszniejszego, grzecznego i dobrego dziecka. Razem ze swoją niańką i mamką Pepą stanowiły oryginalną parę. Pepa o ładnych rysach, kruczowłosa, śniada brunetka, żywa, energiczna, zgrabna podobała się wszystkim, chociaż z początku na migi z nią rozmawiano. Z charakteru prawa, uczciwa, prawdomówna, całym sercem i duszą przywiązana do Hali, potrafiła zmienić się w panterę, gdy Hali czegoś odmówiono. Starsze dziewczynki nie mogły mieć swoich lalek w porządku ani drobiazgów poustawianych w szafeczkach, więc zrobiono im specjalne szerokie półki, na których urządziły sobie pokoje z mebelkami i utrzymywały te apartamenty według swego gustu i pomysłu. Ale Pepcia uważała, że Hala jest pokrzywdzona, gdy nie dotyka czegoś, na co ma chęć, więc podsadzała ją tak, by im mogła burzyć wszystko według swej woli, a gdy przybiegały strapione do matki, ta upominała Pepę, powstawał formalny krzyk, bo Pepa uważała, że są złemi siostrami. Dla pani Pauliny miała respekt wielki, gdy zobaczyła, że Hali, siedzącej na babci kolanach wolno było bawić się cukiernicą, rozrzucać kawałki cukru, rozsypywać herbatę, łamać kruche obwarzanki, układać je z powrotem itp., co widząc raz Manita, która była z natury spostrzegawcza i konsekwentna, zawołała: „Ho, ho! Babci wnuczka, kucharza suczka, ekonomski koń – to Panie Boże broń!” Zabawnie też Hala nazywała księdza Mioduszewskiego: „Bościu-Kura”.

W czasie pobytu pani Sofityny z trudem przyszedł na świat synek u państwa Röhrów. Z trudem, bo prawie dwa dni rodziło się to maleństwo i na przemian jeździły obie panie do Łomży. Pani Paulina najpierw, jako matka chrzestna swojej siostrzenicy, szykowała tak jak dla Hali poduszeczki z białych czystych nowych piór, dartych przez zdrową kobietę i z temi poduszkami pojechała ze mną. Zastałyśmy panią Helenę już bardzo cierpiącą, ale zupełnie spokojną. Co się jednak działo z jej małżonkiem, to trudno opisać. Z wypiekami na zwykle bladej twarzy biegał po całym mieszkaniu, łamał ręce i desperował nie tylko nad cierpieniem żony, ale i nad sobą, i nad tym dzieckiem, co ma się urodzić, wykrzykiwał, że gdyby raz w życiu był obecny cierpieniom swej matki przy rodzeniu się siostry lub młodszego brata, to sam nigdy by się był nie ożenił. Co parę minut biegł do zamkniętych drzwi pokoju żony, po kolei do wszystkich w Łomży telefonował doktorów. Przychodzili po kolei. Ci, którzy bywali u nich i byli zaprzyjaźnieni, podżartowywali z niego i dziwili się, że tak zwykle opanowany i do przesady dbający o elegancję, wyglądał dziwacznie z krzywo zawiązanym krawatem, z potarganą czupryną, nieogolony, bez mankietów. Opowiadali sobie w Łomży, że stary doktór Ketzenelenbogien, Żydek zabawny, powiedział: „Na co Pan Rejent tak się boi, trzeba czekać – jak Pan sam będzie krzyczał, to i tak nic nie urodzi – od tego jest żona.”

Doktór, który stale leczył panią Paulinę, nie pozwolił jej zostać na noc, więc pojechała tam pani Sofityna i pozostała już aż do przybycia na świat syna. Mówiła, że więcej miała kłopotu z uspokojeniem ojca niż z rodzącą matką, która bardzo cierpiała.

Niestety nie było to dziecko urodzone pod szczęśliwą gwiazdą. Powiększył grono wnuków pani Pauliny, ale między nimi wyróżniał się tym, że jako dziecko wydawał się już stary… Na imię miał Zygmuś.

Z czasem Stary Dwór i ogród był latem przybytkiem iście rajskim dla zjeżdżających się różnego wieku wnuków i wnucząt. Początek dała pani Sofityna i trzy jej córki, a przy nich Pepa kochana, potem pani Helena z Zygmusiem i jakąś pospolitą Marysią, niezmiernie upragniony syn u państwa Marianów opóźniał jakoś przybycie. Pani Marychna była wciąż wiotka, zgrabna i coraz ładniejsza, podziwiano ją wszędzie w Warszawie, a pani Paulina wzdychała i obie  z panią Zielińską planowały, żeby – gdy Bóg da syna panu Marianowi, zawczasu pomyśleć o odpowiednim kształceniu go na kierownika działu przemysłowego w Drozdowie. Pan Jan był rolnikiem. Kazimierz miał studiować medycynę, pan Józef marzył o poświęceniu się karierze artystycznej, bo grał prześlicznie i był utalentowanym wykonawcą Szopena. Pan Marian, jako elektrotechnik-inżynier, zaczął jeszcze prowadzić nowy sposób budowania mostów żelazobetonowych. Pan Stanisław sam prowadził cały przemysł i gospodarstwo, co już zaczynało trochę szwankować z powodu jego częstych wyjazdów na kurację z żoną w zimę, a latem ze swoją sienną febrą. Pani Paulina często wzdychała do tego, by pan Jan skończył jak najprędzej studia rolnicze i zamieszkał w Drozdowie, w cichości ducha przeznaczyła mu nawet do wyboru trzy upatrzone przez siebie panienki, które jej się podobały bardzo. Nie przeczuwała, że on już jako uczeń w gimnazjum był zakochany!

Rodzice pani Marianowej dowiedziawszy się, że się mogą na pewno spodziewać wnuka, napisali zaraz do pani Pauliny, że w tym roku nie pozwolą jej na lato jechać do Drozdowa, bo tarasy w ogrodzie, po których lubiła biegać i zbiegać, są niebezpieczne, że doktorzy zalecają spokój, więc wybierają się z nią do jakiegoś kuracyjnego miejsca w Szwarcwaldzie. Oboje z mężem trochę protestowali. Pan Marian miał roboty w Warszawie, których nie mógł porzucić na dłużej, a do Drozdowa mógł przyjeżdżać często, pomimo że od kolei było daleko, ale dobre konie i wygodny powóz pozwalały na przespanie się podczas jazdy. Jednak gdy i pani Paulina potwierdziła projekt państwa Zielińskich, pani Marychna pojechała z rodzicami i była to pierwsza rozłąka po ślubie. Na pocieszenie samotności pan Marian przyjeżdżał do Drozdowa i razem z młodszymi braćmi, z Manitką i Belą bawił się doskonale: robili wtedy wycieczki do dużego lasu, na łąki, do Narwi, na Górki i często im zazdrościłam, że nie jestem razem z nimi, bo pani Paulina rzadko wyjeżdżała dalej, mając ulubione ścieżki w ogrodzie i w parku na Górkach, wolała chodzić pieszo. Tłomaczyła się, że nie znosi zapachu końskiego, gdy jedzie, a głównie martwiła się, że w lesie konie były gryzione przez muchy i niespokojne. W tym względzie skwapliwie przekonywał ją stangret Jagodziński mówiąc: „Bo to proszę Jaśnie Pani najgorsze to są leśne muchy na konie, jak je zetną, to biedne stworzenia nawet jeść nie chcom”. A te biedne stworzenia były spasione i jak pan Stanisław twierdził, męczyły się, dźwigając własne sadło!

Przy końcu wakacji pani Sofityna jeździła z panem Janem do Krakowa, by przygotować i umeblować mieszkanie. Ja ze smutkiem myślałam o pożegnaniu się z mojemi kochanemi uczennicami, które były zarazem miłymi towarzyszkami. Kochałam je obie i zastanawiałam się, czy moje uczucie różni się w czymkolwiek dla jednej lub drugiej.

Młodsza była trochę zazdrosna i chciała we wszystkim dorównać starszej, i to mnie czasem gniewało. Mówiłam o tym z panią Pauliną, która to również zauważyła, ale spostrzegłam, że jej sąd był trochę stronny, bo kochała Manitkę daleko więcej od Beli i to nie ze względu jej osobistych zalet, ale głównie, że widziała w niej podobieństwo do ukochanej swojej siostry Marii, pierwszej żony pana Franciszka. Rozmowa moja wtedy dała mi trochę poznać stosunki pani Pauliny z siostrami. Najstarszej Izabeli  pani Smolikowskiej nie lubiła z powodu, że ona ją traktowała z wysokości sześciu czy siedmiu lat różnicy. Marię kochała, bo ta opiekowała się nią troskliwie i pomagała w lekcjach, czego starsza nie chciała nigdy robić. Sama była bardzo zdolna, ojciec ją wyróżniał, szkolę w najwyższym w owe czasy studium dla panien skończyła ze złotym medalem, była stawiana za wzór dobrze uczącej się. W domu imponować chciała młodszemu rodzeństwu, a nawet matce. Obie młodsze siostry czuły się przez nią jakby pokrzywdzone, a szczególniej najmłodsza pani Paulina, która była w dzieciństwie chorowita i bardzo nieśmiała, kształciła się w domu, a najwięcej uczyła ją pani Maria. Obie były bardzo muzykalne i uczyły się śpiewać, czego zazdrościła im najstarsza, która słuchu zupełnie nie miała i nie lubiła ani muzyki, ani śpiewu.

Pani Paulina uważała, że Bela ma pewne podobieństwo do pani Izabeli, swojej ciotecznej babki, do której i ojciec miał być podobny. Ja poznałam panią Smolikowską osobiście jako starszą osobę, już zdziwaczałą, ale za młodu, gdy kończyłam przez parę miesięcy moje skromne wykształcenie w Warszawie w kompletach urządzonych przez Koło Oświatowe, tajne w owych czasach, rozpaczałam, że nie byłam na pensji pani Smolikowskiej, na której wykładali najzdolniejsi profesorowie.

Chrzestną matką Beli była pani Stanisławowa, a pani Paulina Manity. Obie uważały się, że są tak jak rodzone i mają prawo domy chrzestnych matek uważać jak własne. Manita cieszyła się, że u mamuni, jak nazywała panią Paulinę, ogród większy, Bela, że u cioci Mani ładniejszy, ale w sercu Beli był pewien cierń, bo mamunia przez wszystkich była kochana i służba stary dwór kochała, a w nowym dworze zmieniała się dość często. Pomimo to przekonałam się, że obie kochają się bardzo, chociaż nie zgadzały się często, ale tęskniły za sobą, gdy choć na parę godzin je rozłączono. Czasami pani Stanisławowa zabierała Belę na obiad bez Manity lub na spacer – Bela wróciwszy rzucała się siostrze na szyję, jakby przepraszając. Pani Paulina pozornie nigdy nie robiła różnicy między niemi.

Najczęściej dostawały od mamuni jednakowe podarunki. Ale przed wyjazdem do Krakowa obie chrzestne matki postanowiły zrobić wyprawki bieliźniane dla swoich córek. Pani Paulina dała Manicie wtedy koszulki z prawdziwego płótna z wąską koroneczką, a pani  Stanisławowa z madapolanu bawełnianego z koroneczką szerszą i były wtedy debaty, co jest lepsze. Pani Sofityna śmiała się i żartowała, że gdyby była na ich miejscu, wolałaby batystowe! Najzabawniejsze były sceny zazdrości z Pepą, gdy Manita i Bela dostały co gotowego do ubrania lub z bielizny – ona w tej chwili dopominała się, że Hala powinna mieć to samo i takie same, na przykład futerko ciepłe lub sukienkę z solidnej wełny. Hala ubierana była zawsze biało, ale na zimę dostała od babci flanelową w kratkę sukienkę niebieską z popielatym i to dogodziło Pepci, żałowała tylko, że nie była w żywszych barwach. Pani Stanisławowa bardzo Pepcię lubiła, więc chcąc jej dogodzić, ofiarowała jej dla Hali kilka szerokich wstążek na paski do sukienek Hali, a Pepcia starszym siostrom nie pozwalała zupełnie, nawet do przebierania się, ich używać. A bawiły się często w przebieranie i żywe obrazy. Raz, gdy zakwitły chryzantemy, w japońskich kostiumach pomiędzy wazonami kwitnącymi, uczesane po japońsku – prześlicznie wyglądały. Żałowałam, że nie było pana Mariana, by je sfotografował. Manita lubiła we włosy wpinać kwiaty i bardzo ładnie umiała je dobierać. Miała zdolności rysunkowe i była zdolna do haftów kolorowych, ale mało cierpliwości do siedzenia przy tej robótce. Wyhaftowała jednak małą serwetkę, na kawałku sukna – gałązkę fuksji, i pani Paulina do końca życia miała ją zawsze pod pamiątkowym porcelanowym chartem. Nawet gdy wyjeżdżała do Krynicy na kurację, chart z serwetką był brany i chociaż haft spłowiał, nie pozwoliła zmienić tej serwetki. A gdy przybywało wnuków i wnuczek, miałam czasem chęć niektóre krzywo wyszyte lub wyklejone dary usunąć z biurka lub toalety, ale nie było wolno! Aż przyszła pierwsza wojna i dużo drobiazgów, laurek, ramek, zakładek itp. zaginęło. Ocalała jednak serwetka Manity; piesek i serwetka do śniadania Zosi, te przedmioty przetrwały i służyły do śmierci.

Z panią Sofityną było mi tak dobrze i miło, tyle jej zawdzięczam, dawała mi nieraz rady, robiła uwagi, a w taki sposób, że nigdy nie odczułam przykrości, ale serdeczną wdzięczność. Nauczyła mnie czesać się do twarzy tak, że olbrzymie włosy nie szpeciły głowy, ubierać się trochę więcej modnie, nosić jaśniejsze kolory, nie wyglądać jak gąsienica wiecznie szara. Gdy tak kiedyś przy pani Paulinie powiedziała, to ta zastrzegła się, bym czasem nie stała się motylem!

Ale motylem nie byłam nigdy. Przy tej rozmowie był pan Stanisław i powiedział, że można mnie porównać czasem do mrówki, a czasem do osy. Pani Paulina nie znosiła mrówek, więc oburzyła się mówiąc, że nie chce ani mrówek, ani os – zostawcie panią Lignowską, jaką jest!

No, i zostałam między tą rodziną tak liczną, miłą i ciekawą, o wybitnych zdolnościach, charakterach i usposobieniach, a na owe czasy pośród ziemiaństwa wyróżniającą się tym, że pierwsi w okolicy zaczęli zawiązywać stosunki ze wsią, do czego dał początek pan Wincenty, następnie pan Józef, który założył związek mleczarski, pan Kazimierz, jeszcze jako student medycyny z felczerką zajmował się podczas ferii hygieną i namawiał do różnych ulepszeń mieszkaniowych i podwórkowych, ale to miało mało powodzenia.

Pan Marian wprowadził innowację w budowaniu mostów i nauczył robienia ich z betonu i żelaza, wybudował na drodze wiodącej do kościoła porządny mostek nad rowem, na którym co rok na wiosnę drewniany ulegał zniszczeniu. Pan Stanisław, chociaż miał obejście się ze służbą i wieśniakami iście staroszlacheckie i używał, ku zmartwieniu pani Pauliny, w rozmowach z nimi epitetów „cham” i „bałwan”, popartych czasami na młodszych plecach laską – miał jednak zasadę nieprocesowania się o wypasione łąki, o odrywanie owoców i kradzież snopków na polu lub ścięcie drzewa na opał. Tego rodzaju przewinienia trafiały się bardzo często i gdy już były znacznych rozmiarów, kończyły się tym, że delikwent musiał osobiście zanieść księdzu proboszczowi ofiarę na kościół. Raz, będąc na obiedzie u pani Pauliny śp. ksiądz Mioduszewski opowiadał, że zamożny i względnie uczciwy, i szanowany gospodarz przyniósł mu kilka rubli, mówiąc, że składa jako karę za wycięcie dębczaka. Proboszcz uważał, że jednak dziesięć rubli to nie tak łatwo było skąpemu dość człowiekowi wyciągnąć z kieszeni, postanowił więc obejrzeć ten dębczak. Okazało się, że „gdybym dostał pięćdziesiąt rubli, nie miałbym grzechu przyjmując, ale dający resztę wartości to na pewno odsiedzi w czyśćcu”. Pani Paulina śmiała się i zauważyła, że ona ma zasadę pilnowania, by nie dawać okazji do kradzieży. Zasadą jej było przede wszystkim, że uważała za obowiązek swój dzielenia się do pewnego stopnia tym, co posiadała, na przykład przy owocobraniu letnim i jesiennym dzieci ze wsi, i służby dostawały zawsze po kilka sztuk lub garści i to koniecznie dojrzałych owoców. Stary ogrodnik klął, na czym świat stoi po cichu i dowodził, że te obwiesie nażarły się niedojrzałych pomarańczówek, a teraz pani dziedziczka dobiera im słodkie. Pani Paulina tłomaczyła: „Mój Izydorze, oni będą się wstydzić na przyszły rok zrywać niedojrzałe, gdy będą wiedziały, że dostaną dojrzałe, które lepiej smakują”. Przy wieczornym rachunku Izydor lubił wylewać czasem swój żal nad rozrzutnością pani dziedziczki i mówił, że mu się serce kraje, że cały kosz od bielizny musiał przygotować owych pomarańczówek do rozdania. Śmiałam się w duchu, bo wiedziałam, że jutro drugi taki kosz pojedzie do szpitala i to jeszcze dojrzalszych i że Izydor sam z chłopakiem będzie dźwigał go do sióstr szarytek… Droga, kochana pani Paulina…

Odbiegłam myślą od moich kochanych panienek, z któremi tak niechętnie się rozstawałam, a one cieszyły się i smuciły na przemiany. Pragnęły własnego domu, nęcił je Kraków pełen historycznych pamiątek, ale Drozdowo miało też wiele uroku. Było to rodzinne miejsce ojca, dziadka i pradziada: miały tu ulubione zakątki, ukochane drzewa na Górkach, własne ręcznie uprawiane ogródki i posadzone przez siebie drzewa: Manita lipę, Bela klon, bo on miał takie różnobarwne liście w jesieni. Posadziła go pod opieką starej akacji, bo chciała, by miał opiekę i nie pozwoliła, by obrać inne miejsce, więc mu tam było trochę ciemno, zanim się rozrósł i zwyciężył starą opiekunkę. Pobyt ich w Drozdowie zostawił miłą pamiątkę, bo za ich przykładem dziewczynki wiejskie zaczęły w dzień Bożego Ciała sypać kwiaty na procesji, czego dawniej nie robiono. W końcu września 1899 r. wyjazd pani Sofityny, a i panów Kazimierza i Józefa bardzo opustoszył Drozdowo, szczególniej dla mnie, bo pani Paulina miała towarzystwo pani Röhr, która pozostała z synkiem i z niańką jeszcze parę tygodni.

W połowie października przyjechał pan Marian na parę dni i namówił matkę, by wybrała się do Warszawy na czas dłuższy. Zostałam sama, ale już bez obawy, zabrałam się do porządków, a gdy je ukończono w domu i ogrodzie otrzymałam list, bym również wybrała się na parę dni i razem z panią Pauliną powróciła po Wszystkich Świętych. Byłam wtedy pierwszy raz na Powązkach w Dzień Zaduszny wieczorem. Miałam wrażenie, że jestem nie na cmentarzu, ale w jakimś czarodziejskim ogrodzie pełnym ludzi i kwiatów, rozmów, powitań. Jakby cała Warszawa wyznaczyła sobie tam miejsce spotkania. Pani Paulina została w domu z panią Marianową, mnie zabrała pani Zielińska.

Wróciłyśmy do domu zadowolone obie, pani Lutosławska głównie ucieszona na nadzieję wnuka, a ja z kupionego jesiennego paltocika. Wybrałam się go kupić zupełnie sama, ale przypadkiem spotkał mnie pan Marian i zapytał, czemu tak się na wystawie sklepowej przyglądam; gdy mu powiedziałam, wszedł ze mną do sklepu i pomógł wybrać paltot – na wszystko i dla wszystkich miał zawsze czas – ten kochany człowiek.

Ksiądz Mioduszewski zachodził do nas często wieczorami i grywał cierpliwie w karty, i pomagał spędzać długie listopadowe wieczory. Państwo Stanisławowie bawili w Warszawie, on od czasu do czasu powracał do Drozdowa, jak proboszcz mówił czynić przegląd w kasie, by Bombińskiemu lżej było, ale Bombinio nie lubił tych żartów proboszcza, który twierdził, że stary kasjer chciał mieć ją zawsze pełną, chciał by przychód wciąż wzrastał, a rozchód malał. Dotąd jednak wszyscy twierdzili, że browar takie daje dochody, że Lutosławscy mogą żenić się, rodzić dzieci, wydawać, ile chcą… Sądzę, że tak było i tak robili…

Listopad 1899 r. spędzałyśmy samotnie, całą pociechą były listy i telefony. Pani Paulina co dzień miała telefon od pana Mariana lub pani Zielińskiej, bo spodziewano się lada dzień urodzin Franka i dziwiłam się w duchu, że jeszcze się nie urodził. Obrano mu imię, a wszyscy byli tak pewni, że się urodzi syn – nie córka. Od pani Sofityny i dziewczynek z Krakowa przychodziły przemiłe listy. Obie cieszyłyśmy się nimi bardzo, bo i ja odbierałam je również. Kochane to były listy dla mnie, serdeczne, wesołe, nieraz po kilkakroć odczytywane. Czasami gdy był list tylko do mnie z Krakowa, albo od pana Kazimierza – pani Lutosławska mówiła: „A do mnie?”… Ja również wyczekiwałam niecierpliwie każdej wiadomości od nich. Często list pani Sofityny pani Paulina czytała mi głośno i kończyła słowami: „Kochana Sofityna, tak lubię te jej niebywałe wyrażenia i te „matula”.

Nadszedł grudzień, minął termin naznaczony przez doktora Natansona urodzin, niepokój opanował obie matki, już nie raz, ale dwa i trzy razy były dzwonki z Warszawy. Aż obawiać się zaczęłam o zdrowie pani Pauliny. Przynosiłam co dzień sama o jedenastej kwiat pomarańczowy – lekarstwo i pilnowałam, by je wypiła i raz podczas tego odezwał się dzwonek. Pani Paulina rzuciła na dywan filiżankę i podbiegła do telefonu, ja, stojąc tuż przy niej, usłyszałam wyraźny głos pana Zielińskiego: „Franciszek Lutosławski ucałowanie rączek Babci, wraz z matką są w dobrym zdrowiu”. Nie wypuszczając z rąk słuchawki, pani Paulina osunęła się na kolana i zaczęła się modlić, a po drugiej stronie pan Zieliński, zdziwiony milczeniem, pytał, czy go słyszy. W tej chwili pobiegł lokaj z kartką do księdza proboszcza z prośbą o mszę św. nazajutrz i przyjście na obiad dziś jeszcze uczcić narodzenie pierwszego wnuka, potomka płci męskiej, wypiciem kieliszka starego węgrzyna lub stuletniego miodu!

Zaraz zaczęłyśmy się wybierać do Warszawy na święta, które w tym roku spędziła pani Paulina na przemian bawiąc się z wnukiem lub matką. Pani Marianowa leżała w prześlicznie urządzonym pokoju, pełnym kwiatów i przygotowanych do rozdania podarunków. Przy łóżku stała kolebusia jak bombonierka, a pośród tiulu, koronek, niebieskich wstążek, pod różową kołderką leżało niezwykle piękne dziecko. Ledwie miał tydzień, a włoski obficie w loczkach pokrywały mu główkę, biały był, lekko zaróżowiony, patrzył dużemi oczętami, a usteczka wyglądały jak pączek trochę rozchylonego kwiatu.

Ależ w tej rodzinie rodzą się jakieś wyjątkowo piękne dzieci! Hala i Franek to najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałam. Hali uroda pozostała jej do dziś, Franek wyrósł na przystojnego chłopca i mężczyznę, ale nie zachowała mu się ślicznie ufryzowana czuprynka, z jaką się urodził (i to podobno w czepku), co było przepowiednią szczęścia w życiu. To się nie spełniło dla niego. Dzieciństwo tylko miał szczęśliwe, później wojna światowa pozbawiła go wygód, do jakich był przyzwyczajony, wreszcie tragiczny zgon ojca zatruł młode jego lata. Pomimo to uczył się doskonale i pracował. Jako domownik był niezmiernie miły, pogodny, mało wymagający, usłużny, wesół i dowcipny. Miałam sposobność poznać go bliżej, bo dłuższy czas już w ciężkich warunkach byliśmy razem w Drozdowie. Gdy chorowałam na ciężką grypę, był dla mnie troskliwą pielęgniarką i starał się, by mi niczego nie brakowało. Mam dla niego wdzięczną pamięć i ze wzruszeniem myślę o jego tragicznej śmierci podczas powstania…

Ale przy jego kolebce nikt nie przeczuwał, co los przyniesie. Młodzi rodzice, dziadek, dwie babcie i prababcia, stryjowie, wujkowie i z pół tuzina ciotecznych babci, braci, kuzynek cieszyło się, oglądało, zachwycało się, a może wzdychało, aby mieć równie pięknego synka, byle nie z imieniem Franek, z którego nawet młoda mateczka nie była zadowolona.

Na chrzest Pani Paulina jeździła z państwem Stanisławami i księdzem Mioduszewskim, który wróciwszy opowiadał mi, że była sama rodzina, ale tak liczna, że nie mógł się doliczyć, ale co najmniej ze czterdzieści osób. Pani Paulina żałowała, że włożyła suknię lila, która nieładnie wyglądała obok niebieskiej pani Zielińskiej, więc ta pojechała do domu i przebrała się w białą. Pani Zielińska ubierała się zawsze bardzo ładnie, lubiła piękne stylowe rzeczy i meble, a mieszkanie jej było przepełnione różnymi cennymi bibelotami. Cieszyła się, że córkę miała blisko, bardzo lubiła zięcia, zachwycała się wnukami, postanowiła, że je będzie sama do siedmiu lat własnym gustem i kosztem ubierać. Była majętna, miała gust, więc dzieci pani Marianowej wyróżniały się w Warszawie strojem i urodą. Za Frankiem coś we dwa lata przyszła Haneczka, o ślicznych oczach i wesołej buzi, dobra dziewuszka, posłuszna, zawsze czemś mocno zajęta i często rzewnie płacząca, czasem bez wyraźnej przyczyny. Raz siedziała na ganku, płacząc żałośnie. Ktoś żartobliwie zapytał: „Haniu, czy ty żałujesz dnia wczorajszego, że tak lamentujesz?” Łkając, odpowiedziała: „Ja wczoraj stłukłam kolanko, ale nie płakałam!” Po Hani urodził się Zbych, jako dziecko mniej ładny i już mniej entuzjastycznie witany. Dla mnie jednak był jako dziecko najciekawszy; miał mądre oczy, był bardzo spostrzegawczy, wszystko, co robił, wyglądało, że robi z namysłem, obrażał się na Franka i Haneczkę, gdy mu nie pozwalali bawić się swymi zabawkami i nazywali go małym. Gdy przyjeżdżali do Drozdowa, biegali po ogrodzie i zostawiali go samego; brałam go za rączkę i prowadziłam pod jakie krzywe drzewo i pomagałam wejść, i usiąść na gałęzi. Takim sposobem pozyskałam jego sympatię, a że w tym czasie bona więcej zajmowała się starszymi dziećmi, zabierałam go często do swego pokoju i tam się bawił.

Lubiłam dzieci zawsze, a wyjątkowo pokochałam dzieci Lutosławskich; wszystkie były mądre, ładne w różny sposób, ale zawsze dobrze wychowane, począwszy od Hali, w krótkim czasie przybywały pani Paulinie wnuczęta i umilały życie. Gdy się jeszcze nie uczyły, przyjeżdżały w końcu maja. Babcia szykowała gościnne pokoje, co rok coś nowego do zabawy. Bardzo lubiła, siedząc na ganku pod lipami, przyglądać się, jak się grzebały w piasku, specjalnie przygotowanym, ze specjalnego miejsca przywiezionym. Usypywano go w dość duży kopiec, pod sosenką przez babcię zwykle wybraną z szyszkami i cienistą. Klomby przed domem były urządzone na wzgórkach obsianych trawą, oddzielone jedne od drugich szerokimi ścieżkami żwirowymi. Po tych ścieżkach odbywały się gonitwy i zabawy; pagórki miały swoje nazwy, były miastami, mieszkaniami lalek, fortecami żołnierzy. A pagórek o czterech dużych krzakach jaśminu był ulubionym posiedzeniem nianiek z najmłodszymi. Zaraz po urodzeniu Franka było ich trzy: Pepcia Hali, Marcysia Franka i Marysia Zygmusia Röhra. Marcysia – warszawianka, pobożna stara panna, zapytana raz czy długo karmiła Franka, spłonęła panieńskim rumieńcem i z gniewem przekupki, nawymyślała Pepie, która nie wszystko zrozumiawszy, odeszła mrucząc „hlupia baba” po polsku i coś więcej po hiszpańsku i przestała się do Marcysi odzywać. Pogodziły się jednak przy zabawnej okoliczności, gdy Hala pieszcząc i bawiąc się Frankiem, ugryzła go w różową piętkę nóżki – obie wtedy tak się przejęły i płaczem Franka i Hali, bo Hala również płakała, a Marcysia pocieszała ją, że nic nie powie jej mamusi. Pepę to rozśmieszyło. Pamiętam, że pobiegłam na górę, by uspokoić panią Paulinę, bo to była poobiednia drzemka, bałam się, że usłyszy płacz i zbiegnie przestraszona.

W jesieni 1900 roku pan Jan, po ożenieniu się, miał zamieszkać z matką w Górnym Dworze i objąć gospodarstwo rolne. Dotąd mieszkał czas jakiś w domu specjalnie budowanym blisko browaru i podwórza gospodarczego dla rządcy i buchaltera. Był to ładny murowany domek, otoczony ogrodem. Jako kawaler pan Jan zajmował trzy pokoje wygodnie urządzone z kuchnią, której nie używał, bo jadał u matki. Do posługi miał lokaja Janka, którego pani Paulina nazywała Antek. Ów Janek vulgo Antek głównie zajmował się tylko froterką i to potrafił doskonale, bo podłogi o naturalnej barwie sosnowych desek lśniły się jak lustra, ale obuwie i kalosze pana Jana zwykle były szare i zakurzone, gdy przychodził na obiad, doczyszczał je w przedpokoju nasz Józef. Ten znowu mniej dbał o podłogi, ale panicze buty mieli bez zarzutu, bo Józef lubił widocznie i pilnował, by najmniejszego uszkodzenia w nich nie było, obcasy sam naprawiał nawet dla mnie. Raz pani Paulina wybrała się podczas nieobecności pana Jana, by kazać zawiesić firanki, które miały być niespodzianką dla syna. Zastałyśmy Janka na bosaka, rozczochranego przy froterce. Okna były pozamykane. W mieszkaniu zaduch i kurzu pełno na meblach, i ścianach i wtedy odbyły się lekcje sprzątania. Kazano pomyć okna, potrzepać dywany, pościel, meble, odkurzyć ściany i dopiero zawiesić firanki. Do tego wydelegowany był Józef, a my miałyśmy przyjść na drugi dzień i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Gdy przyszło do sprawdzenia, z drobnemi poprawkami w sypialni i saloniku było dobrze, ale – w gabinecie prócz czystych okien, ścian i podłóg, stos papierów, woreczków, butelek i buteleczek, pączków suchych traw i zboża, miseczek z piaskiem i różnych zgoła nieznanych przedmiotów był pokryty warstwą kurzu i nawet pajęczyny. Pan Jan prowadził wtedy pólka doświadczalne, zasiewał różne gatunki zbóż, stosował gatunki do gleby, obliczał ich wydajność. Wszystko to robił z paru gospodarzami z Drozdowa i Niewodowa. Pisał przy tym pracę na dyplom i tytuł doktora nauk rolniczych. Pan Stanisław burczał na to, mówiąc, że to zupełnie zbyteczne, że sam przecież skończył studia rolnicze, odbył praktykę i jest dobrym gospodarzem bez doktoratu i pól doświadczalnych, z których żadnego pożytku prócz wydatków na robociznę nie będzie.

Otóż gdy w tej pracowni syna pani Paulina zobaczyła nieporządek, kazała przynieść ścierkę, szczotkę i śmieciarkę, wskazała na papiery i powiedziała: „Poobcieraj to porządnie” – Janek złożył ręce jak do modlitwy i płaczącym głosem zawołał: „Rany Boskie! Proszę Jaśnie Pani, ja tego nie dotknę!” „Czemu?” – pyta zdziwiona pani Paulina. „Pan Dziedzic przykazał nie dotykać nigdy!” Wzruszywszy ramionami pani Paulina zwróciła się do biurka i razem ze mną pościerała własnoręcznie kurz, ustawiając wszystko na miejscu. Pomiędzy fotografią swoją i męża swego znalazła fotografię młodej panienki w pensjonarskim fartuszku, z długim warkoczem, niewinnie uśmiechniętą minką. Pokazała ją, mówiąc: „To pierwsza miłość Jana, gdy miał piętnaście lat i był w gimnazjum w Mitawie. Ona już dawno wyszła za mąż, jest od niego trochę starsza.” Tymczasem ta, którą Jan pokochał, widocznie była mu przeznaczona, bo młodo owdowiała. Mąż jej był lekarzem, rodzice kiedyś niezwykle bogaci ludzie, Korybut-Daszkiewicze, mieszkali na Litwie, kształcili się w Petersburgu i bardziej byli bliscy tej rosyjskiej stolicy i Wilnu litewskiemu niżeli naszej polskiej Warszawie, tym bardziej że ojciec kształcił się w Korpusie Paziów i służył w Gwardii Cesarskiej. Synów kształcił również w najwyższej szkole inżynieryjnej w Petersburgu. Żonaty był z baronówną Raden, bardzo miłą i dobrą osobą, lecz nie-Polką. Sądzę, że polskość przeniknęła do nich przez małżeństwo siostry pana Daszkiewicza, która wyszła za pana Krzyżanowskiego, profesora w Mitawie. Był to Polak – patriota, działacz i wysoko wykształcony człowiek. Pan Lutosławski starszych synów z pierwszej żony, a potem i dwóch młodszych: Mariana i Jana umieścił w jego domu, gdy chodzili do gimnazjum. Razem z synami państwa Krzyżanowskich pan Jan jeździł do państwa Daszkiewiczów, tam zaprzyjaźnił się z braćmi swej ukochanej, która w tym czasie była zakochana w panu Woyzbunie. Nazwisko to na Litwie było znane jako starego rodu dzielnych rycerzy i pięknych kobiet, a jedną z nich pokochał Radziwiłł Panie Kochanku, lecz serca jej nie zdobył ani prośbą, ani groźbą. Co prawda panna była zaręczona i zakochana w kim innym. Więc wstąpiła do klasztoru. W każdym razie Korybut-Daszkiewiczowie uważali się dużo wyżej rodem i majętnością i podobno nie byli zadowoleni z wyboru jedynaczki, ale kochali ją tak, że nie mogli odmówić. O Woyzbunach opowiadał mi mój dziadek, zagorzały Żmudzin, a chociaż miałam do dziadka żal, że mego ojca jako Polaka nazywał zapaleńcem za pójście do powstania w 1863 roku, jednakże jakaś kropla krwi litewskiej zawsze ciągnęła mnie do Litwinów. Więc pewno dlatego pani Janowa, gdy przybyła do Drozdowa, bardzo szybko zbliżyła się i zżyła ze mną.

Pani Paulina, po owym sprzątaniu kawalerskiego pokoju syna, była pewna, że będzie jej zadowolony dziękował za firanki, kwiaty i klosze, a nade wszystko za ten porządek w pracowni. Tymczasem – witając matkę i całując jej ręce, prosił, żeby była łaskawa i już nigdy nie kazała Jankowi sprzątać jego pracowni, nawet przy sobie i z moją pomocą, bo on po tym sprzątaniu najpotrzebniejszych rzeczy znaleźć nie może. Do dziś pamiętam smutny wyraz oczu pani Pauliny. Ona nazywała pana Jana swoją córką, gdy był dzieckiem, ubierała w sukienki. Podobno był bardzo ładny blondasek, a wszyscy bracia mieli i oczy, i włosy ciemne. On jeden podobny był do rodziny matki. Pomiędzy synami nie robiła nigdy żadnej różnicy, mnie jednak wydawało się czasami, że właśnie pan Jan lub pan Józef był trochę więcej kochany od pana Kazimierza, a ten znowu, że był najwięcej do niej przywiązany. Z czasem przekonałam się, że tak było w istocie, najwięcej otwarcie pisywał o swoich przeżyciach, zamiarach, myślach i uczuciach. Zwierzali się przed nią z trosk i radości, obaw i nadziei. Czasami opowiadała mi o nich i cieszyła się z tego.

Aż przyszedł czas pewnego rozdźwięku między dwoma, według mego mniemania wybranymi, panami Janem i Józefem. Trwało to niezbyt długo. Nie byłoby tego nigdy, gdyby nie to, że pomimo całego przywiązania, jakie mają rodzice do swoich dzieci, gdy nadchodzi chwila wyboru zięcia lub synowej, chcieliby, aby wybór był według ich woli, a przynajmniej przypadał im do gustu. Chociaż pani Paulina była bardzo rozsądną i kochającą matką i nie narzucała pod tym względem swego zdania drugim. Często jednak mówiła, że wdowa nie powinna drugi raz wychodzić za mąż, uwzględniała jednak wdowców mających dzieci. Gdy pan Jan wyczytał nekrolog o śmierci pana Woyzbuna, zerwał się z krzesełka i wybiegł z pokoju. Pani Paulina zaniepokoiła się, a ponieważ nie miała okularów przy sobie, zwróciła się do mnie, mówiąc: „Niech Pani poszuka, co tam go tak wzburzyło, może jaki wypadek lub artykuł”. Czytałam po kolei tytuły różnorodne, wreszcie nekrologi. To znalazło rozwiązanie zagadki, a równocześnie przestraszyło panią Paulinę i ona wstała ze słowami: „Co za nieszczęście”. Wtedy nie miałam pojęcia, kto to był pan Woyzbun. Byłam pewna, że to jakiś przyjaciel lub kolega i że pan Jan wybiegł, by wysłać telegram kondolencyjny do rodziny lub żony…

W rok potem pan Jan ożenił się i powiedział matce dopiero na miesiąc przed ślubem, co jej było przykre bardzo. Pan Stanisław oburzał się głośno, twierdził, że to lekkomyślność nie do darowania, żeby nie przygotowawszy mieszkania, nie naradziwszy się z matką i z nim, zwozić żonę matce do gościnnego pokoju. Pod tym względem mylił się, bo pan Jan nikomu nie mówiąc, obmyślił wszystko. Wytłomaczył matce, że kończył już pisać pracę dyplomową, że po ślubie z żoną pojedzie do Berlina na parę miesięcy, a przez ten czas ona pozwoli część domu na górze i pokój jeden na dole przerobić, i wyrestaurować według planu, który przygotował. Meble zamówił w Warszawie, próbki obicia i pokrycia wybrali z narzeczoną. Państwo Stanisławowie w tym czasie budowali sobie dom, co miał być przybudówką do starego dworu, ale miał wygląd wspaniałej willi podmiejskiej. Z braci tylko pan Józef był wtajemniczony w zamiary pana Jana wcześniej, z bratowych chyba pani Sofityna, a najpierw dowiedział się ksiądz Mioduszewski. Panu Józefowi było przykro, że miał zapowiedziane, by nie mówił nikomu, nawet panu Kazimierzowi, bo ten powie matce, która będzie niezadowolona, lepiej już, by to było krócej…

Pan Kazimierz okazał się wtedy najtroskliwszym bratem i synem najprzywiązańszym. Tłomaczył, że tajemniczość wywołała obawa, by nie sprawić matce przykrości, że w tym nie było egoizmu, że jest przekonany o wielkiej wdzięczności, jaką przyszła synowa będzie miała, gdy jej syn sierota znajdzie tu dobrą babcię… W tym się nie omylił, bo rzeczywiście mały Dziutek był przez panią Paulinę traktowany na równi z całą gromadką rodzinnych wnucząt.

Na ślub pana Jana pojechała pani Paulina z panem Stanisławem i Marianem, bo panie, prócz matki, nie były zaproszone. Nie pamiętam, w Kownie czy też w Wilnie ten ślub się odbył. Pani Paulina wróciła zmęczona podróżą, przygnębiona bardzo. Nigdy nie przypuszczała, że Litwa tak jest zrusyfikowana; zaledwie bowiem minęli Grodno, wydało się, że jest się już gdzieś koło Moskwy. Nie słyszała żadnego polskiego słowa. Dorożki szczególniej przedstawiły się z woźnicami przebranymi w typowe wywatowane, fałdziste, ściśle opięte ubrania. „Wie Pani – mówiła – nawet na rysunku takiej potwornej figury nie widziałam. Plecy ma metrowej szerokości, na głowie cudaczny jakiś kołpaczek, konie dziwnie zaprzęgnięte z dzwonkami, a ekwipaż tak mały, że nas troje z małemi walizkami nie mogło się zmieścić. W hotelach obsługa mówiła po rosyjsku, a gęby miała typowo żydowskie. Marian wynalazł jednak dla mnie jaką przyzwoitą babinę, która wprawdzie mocno z litewska, ale niby po polsku opowiadała, że kiedyś służyła u polskich państwa.” Co do innych wrażeń, to również nie były dodatnie, prócz tego, że synowa miała ładne bardzo włosy i oczy.

Pobyt pana Jana w Berlinie wskutek złamania czy też zwichnięcia nogi jego żony, przeciągnął się od dziesiątego października aż do połowy czerwca następnego roku. Było więc dość czasu na przygotowanie mieszkania. Państwo Stanisławowie, jadąc na kurację, odwiedzili młodą parę i bawili z niemi razem jakiś tydzień. Panowie Kazimierz i Józef również zajeżdżali w przejeździe do Zurychu.

Do Drozdowa na Boże Narodzenie przyjechali państwo: Smolikowscy, Rhörowie z synkiem, w drugie święto pan Marian z dwoma braćmi żony. Mieli bardzo dobre polowanie i w pięciu całe dnie spędzali na powietrzu, a wieczorami grali, śpiewali i nawet raz tańczyli, jak przyjechały z Łomży i Boguszyc dwie dorastające panienki.

A jednak pani Paulina była zafrasowana, bo Bombiński, winszując świąt, miał nieuwagę ubolewać nad zbyt wielkiemi w przeciągu roku wydatkami i pustą prawie na Nowy Rok kasą i to w czasie, gdy nadchodził okres zwożenia lodu. Powiedziałam o tym panu Marianowi,  on potrafił uspokoić panią Paulinę.

W każdym razie okres ten był w Drozdowie niezbyt wesoły, bo i ksiądz Mioduszewski z panem Stanisławem mieli deficyt w sklepie i protegowana jego sklepowa opuściła miejsce, a zajęła je siostrzenica księdza proboszcza. Zaręczona była z nauczycielem szkoły w Drozdowie, więc pan Stanisław był niezadowolony bardzo. Zaczęto mówić między oficjalistami, że nawet na drozdowskie dochody kto wie, czy nie za dużo jest rozchodu, a Bombinio jawnie dowodził, że powinni ojcowizną podzielić się, a każdy niech swego pilnuje. Do działów czekano, aż pan Józef dojdzie do pełnoletności, co już niedługo miało nastąpić. Matka oczekiwała tego, by ciężar prowadzenia gospodarstwa na większą skalę zmniejszyć, projektowała wtedy, że częściej będzie wyjeżdżała w zimie do Warszawy i do Krakowa. Zima była w tym roku dla nas przykra, bo byłyśmy zupełnie same, a w domu pełno rzemieślników przy restauracji mieszkania państwa Janów, a przy tym odświeżanie tapet prawie w całym domu i przerabianie schodów. Mieliśmy malarzy i stolarzy na stole, nawet podczas gdy malowali kościół, z powodu choroby gospodyni u państwa Stanisławów. Wtedy również wykończono budowę ochronki, którą pan Jan zaczął budować latem. Pan Stanisław kazał ją w jesieni przenosić na inne miejsce, ku oburzeniu rządcy i Bombinia. Trzeba przyznać, że to przeniesienie było słuszne, a pan Stanisław motywował je, że do ochronki dzieciom byłoby chodzić za daleko, a mnie również, oraz wodę nosić trzeba by aż z browaru. Wodę w rok po otwarciu ochronki dzieci odkryły przypadkiem same, tuż przy domu znalazły wilgotny piasek i przynosiły do ogródka, wody nie wolno im było zabierać, bo przywożono ją dość skąpo. Zapytałam, jakim sposobem zwilżyły piasek? Zaprowadziły mnie do miejsca, skąd go wzięły. Dzień był upalny, a piasek wilgotny i zimny, kazałam przynieść szpadelki i zaczęliśmy kopać, a piasek coraz był wilgotniejszy. Wszystkie starsze dzieci kopały coraz głębiej, aż woda zaczęła się pokazywać, zimna bardzo. Zrobiono tam studzienkę, która do dziś istnieje i ma doskonałą wodę, tylko niezbyt obfitą.

Gdy pan Marian dowiedział się o tym odkryciu, postanowił wykorzystać źródło do zaopatrzenia dworu wodociągiem. Z wielkim pośpiechem zrobił plan, wymierzył długość rur, ale gdy przyszło do wymiaru głębokości, z jakiej wypływa i ilości, ku wielkiemu zmartwieniu pani Pauliny i ogrodnika okazało się to niemożliwe. Pan Marian zapewniał, że wkrótce wody będzie w Górnym Dworze w bród, ogród również nie zazna suszy. „Od czegóż Mama ma syna inżyniera-elektrotechnika?” Dotrzymał słowa. Przeprowadził i wodę i światło, postawił młyn elektryczny. Oba dwory, plebania, podwórze gospodarcze, stajnie i obory miały lampki elektryczne. Drozdowo jaśniało i widać go było z Szosy Zambrowskiej od Czerwonego Boru.

Dochody się zwiększyły, Bombinio twarz rozjaśnił również. Przy zakładaniu instalacji u nas były jednak często sceny humorystyczne: oto przy pierwszej kąpieli, szykowanej dla pani Pauliny, coś się popsuło i z jednego kranu woda ledwie ciekła. Posłano po mechanika i po starego Figla ślusarza, faworyta, przybiegli zaraz i dość długo majstrowali w łazience. Pani Paulina poszła zobaczyć i zapoznać się dokładnie z całym mechanizmem. Nachylona zapytała: „A ten guzik pośrodku do czego?” „To, proszę Jaśnie Pani, po pryśnicu się podnosi” – odpowiedział mechanik i skwapliwie podniósł guzik. Z prysznica chlusnęło na głowę pani Paulinie. Cofnęła się pośpiesznie przerażona, lecz gdy spojrzała na skamieniałą i bladą twarz mechanika, i złożone jak do modlitwy ręce Figla – roześmiała się, otarła twarz chusteczką i powiedziała: „Bezpieczniejsza moja stara łazienka, bez tego kropidła nad głową!” Wkrótce potem mieliśmy gorsze kropidło w stołowym. Rano o dziewiątej, skończywszy picie kawy, zwykle chwilkę przeglądałyśmy gazety, aż tu nagle nad całym stołowym pokojem zaczął padać rzęsisty deszcz, w dosłownym znaczeniu tego wyrazu rzęsisty. Tym razem gorzej było niżeli w łazience, bo z basenu na strychu, przez wierzch woda zalała całą podłogę uklepaną z gliny. A ten basen na górze był już bardzo źle notowany u pani Pauliny: za ciężki, za duży, czerwono malowany, latem woda w nim ciepła, zimą zamarznie na pewno, nie nakryty, więc woda zakurzona. Odkręcono wszystkie krany tak, by jak najprędzej zapobiec dalszemu przelewaniu się wody. Zatelefonowano do mechanika.

Do pana Mariana napisała pani Paulina, że o ile sam nie będzie dozorował robót na strychu, to nie pozwoli żadnemu mechanikowi, a nawet Figlowi wejść na strych, bo gotowi po powodzi zrobić jeszcze pożar. Co do pożaru, to podczas lutowania ścian basenu i zabezpieczania go od mrozu trocinami, o mało nie sprawdziła się przepowiednia pożaru. Pan Marian przyjeżdżał, uspokajał, tłomaczył, że wszystko będzie dobrze, gdy się wykończy roboty, ale czasem irytował się, że sami nie domyślili się, by pilnować, ile czasu mają pompować, zaprowadził jakąś rurkę na dachu, z której woda, gdy płynąć zaczynała, można było zakręcić dopływ z korytarza tuż przy drzwiach stołowego pokoju. W parę tygodni po aferze z basenem pan Jan otrzymuje telegram od pana Mariana: „W którą stronę koło się obraca?” Było to wieczorem, siedzieliśmy wszyscy razem gdy przyniesiono pocztę. Pani Janowa zapytała: „Od kogo masz telegram?” Gdy odpowiedział, że od Mariana, pyta pani Paulina o co mu chodzi. „Zupełnie nie mam pojęcia, zagadka czy kpiny. W którą stronę koło się obraca?” „Jakie koło? U czego?” – powiada pani Paulina, pani Janowa zaś, zwróciwszy się do męża: „Musisz pójść do młyna i zapytać mechanika”. Nie wiem, czy pan Jan pytał mechanika, ale sam dotknąwszy ręką koła zauważył, że równie łatwo obraca się w jedną i drugą stronę. Więc dla zabawy odtelegrafował dla dowcipu niemieckim przysłowiem: „Mal rechts, mal links – mal der Kater, mal die Katze”. I znowu pan Marian musiał przyjechać – trochę się irytował, ale widząc jak się wszyscy, a najwięcej matka, jego przyjazdem ucieszyła, zabawił nawet parę godzin dłużej niżeli zamierzał.

W tym czasie pan Stanisław wykończył budowę domu, który podobno bardzo przewyższył naznaczone na to przez naradę rodzinną koszty tak, że postanowiono przeprowadzić działy – zaraz po dojściu do pełnoletności Józefa. Pani Paulina, gdy byłyśmy na spacerze w Górkach i doszłyśmy do granicy Kalinowa, mówiła, że jej marzeniem byłoby, żeby dokupić Kalinowo, osadzić tam pana Józefa, a pan Jan żeby gospodarował na połowie Drozdowa i Wiktorzyna, a trzech braci musieliby spłacić w stosunku do ziemi. Dochody zaś z browaru powinny być dzielone na sześć równych części. „A dla Pani?” – spytałam. „Dla mnie ordynaria w naturze z trzech części, mój ogród i dom w Łomży zupełnie wystarczy. Będę zadowolona, gdy z dochodów tego molocha (tak nazywała browar) nie będę dla siebie korzystała”. Dziwną antypatię żywiła do browaru i uważała, że wysiłek przy jego budowie i administracji był przyczyną choroby śp. pana Franciszka.

W tym okresie oczekiwania na przyjazd państwa Janów zaczęliśmy grywać w saltę, którą zrobił nam malarz, sprowadzony przez pana Stanisława. Siedział w Drozdowie przez dwa miesiące, bo jednocześnie prowadził odnowienie malowania w kościele. Na przemiany stołował się i siadał razem do stołu w obydwóch dworach i na plebani. Ksiądz Mioduszewski lubił z nim gawędzić, a że malarz był zabawny i sadził się na rozmaite powiedzonka i słowa niezupełnie właściwie użyte, miałyśmy sto pociech, słuchając ich rozmowy. „Gdzie też ostatni raz malował Pan w kościele?” – zapytywał proboszcz. Na to w odpowiedzi sypały się opowiadania, że faktycznie… ewentualnie… kategorycznie… itp. Po chwili, gdy zapał opowiadania mijał, proboszcz rzucał pytanie na pozór niewinne: „A warunki Panu dogadzały?” I znowu – ni przypiął ni przyłatał, były: sytuacje, deklaracje, opozycje, defektywnie, obstrukcyjnie, a przy tym nieodzowne „faktycznie”. Pani Paulina kiedyś, zapraszając księdza proboszcza na obiad, napisała: „Proszę pofatygować się faktycznie i zjeść z nami ewentualnie obiadek”. Często po wyjeździe malarza, gdy miałyśmy wieczorem zagrać w saltę, pani Paulina otwierała pudełko z tablicą mówiąc: „Faktycznie dziś panią ogram”.

Na Wielkanoc mieliśmy nadzieję, że się wszyscy już zjadą, tymczasem z Krakowa pani Sofityna napisała, że Hala i Bela mają coś w rodzaju wietrznej ospy, Manita przysłała na karcie wyrysowaną rękę z widelcem, na końcu którego tkwiło rozcięte jajko. Długie lata przechowywałam tę kartę, aż pierwsza wojna światowa ją zniszczyła. Państwo Marianowie oboje pielęgnowali Franka, tylko w drugie święto przyjechali państwo Zielińscy z synami, tak że nasze gościnne przyjęcie odbyło się dopiero trzeciego dnia świąt z udziałem gości z Boguszyc, Starej Łomży i Dolnego Dworu, gdzie bawili jeszcze senatorostwo z synami. Pan Stanisław kazał osiodłać 8 koni dla młodzieży, a sam na dziewiątym zrobił niespodziankę i z całą kawalkadą wjechał do ogrodu, gdzie po podwieczorku towarzystwo wraz z panią Lutosławską szukało pierwszych fijołków na stokach tarasów. Umawiali się na drugi dzień na polowanie na kaczki, ale ku radości pani Pauliny pogoda nie dopisała. Pani Paulina nie lubiła polowania, nie znosiła strzelaniny, a jednak dała się przekonać i pozwalała później wnukom uczyć się strzelać do celu.

Przed wyjazdem państwa Janów zaszły jakieś nieporozumienia między panem Stanisławem a księdzem Mioduszewskim co do sklepu. Obydwaj opowiedzieli całą sprawę pani Paulinie, która nie tylko stanęła po stronie proboszcza, ale gotowa była wycofać swój udział z istniejącego już, a założyć drugi z proboszczem i kilkoma gospodarzami, którzy proponowali przystąpienie do spółki. Nie wiem czemu się na to pan Stanisław nie godził. Mnie to mało interesowało, cały czas mój wolny zajmowało mi przygotowywanie się do prowadzenia ochronki i pomocy trochę w szkole. Poznawałam się również z żonami fornali piwnych i wyrobnikami na wsi. Była już felczerka wtedy i ta mnie informowała, gdzie najwięcej biedoty, więc i o tym trzeba pomyśleć, by w ochronce miały trochę odżywiania, by wyszukać jakąś odpowiednią pomocnicę. Pani Lutosławska lubiła wszystko robić systematycznie, dokładnie zapisywać każdy najmniejszy wydatek, każdy sprzęt, wszystko musiało być obliczone, przygotowane. Nauczyciel cieszył się, bo uważał, że już najwyższy czas, by dwory zaczęły więcej dbać o dobre stosunki ze wsią i służbą. Prosił, bym to powiedziała pani Stanisławowej, bo co do pani starszej, to cała wieś jest do niej wprost przywiązana i uważa, że tam u niej w potrzebie człowiek zawsze pomoc znajdzie.

Gdy o tym powiedziałam obydwom paniom, zgodziły się obie, bo uważały, że ruchy robotnicze były już gdzieniegdzie prowokowane. Pan Stanisław jednak nie był zadowolony. Oburzył się na mnie, na nauczyciela, na księdza i na felczerkę. Powiedział, że się wszystkim w głowach poprzewracało, że tylko z cudzych kieszeni można tak gospodarować. Wtedy pani Paulina spokojnie powiedziała: „Stasiu, zastanów się i pomyśl, że ty pełną ręką czerpiesz ze wspólnej kieszeni, do której bez ciebie nikt nie sięga.” Wyszłam i nie wiem, jak się rozmowa skończyła.

Na podwieczorek przyjechała pani Wierzbicka z mężem. Rozmowa potoczyła się jak zwykle o czasach bieżących, trochę o polityce, trochę o literaturze, a najwięcej o ruchu proletariatu, który budzi się w całej Europie. Zaczynają się strajki, podobno w Żyrardowie wybuchł strajk i fabryka poniosła ogromne straty, bo zamoczone setki sztuk do bielenia zupełnie się rozpadły wskutek przetrzymania. „Jakby w browarze zastrajkowali, to byłby tak samo słód spalony albo przerosły” – powiedział pan Stanisław Wierzbicki jako rolnik. „Bez jakichkolwiek zakładów przemysłowych – twierdził – w dzisiejszych czasach to najbezpieczniejsze, byle mieć dobrą służbę i dobry inwentarz, a to najłatwiej. Służbie dobrze płacić, inwentarz dobrze karmić.”

Wieczorem, gdy zostałyśmy same, pani Lutosławska zapytała, czy nie wiem nic od księdza proboszcza o jego zamiarze opuszczenia Drozdowa. Na razie słyszałam, że wybiera się z pielgrzymką do Ziemi Świętej. No, a ze sklepem? Pewno się skończy, będzie udziałowym wiejskim. „To byłoby najlepiej” – powiedziała pani Lutosławska.

Tymczasem czerwiec był ciepły, już w połowie siano prawie skosili, pan Stanisław uciekł na Helgoland, przyjechali oczekiwani państwo Marianowie z Frankiem. Pani Paulina sama wzięła go na ręce przed domem i wniosła uroczyście jako pierwszego wnuka. Ktoś z obecnych powiedział: „Oby takich było sześciu, jak i synów”. Spełniło się to powiedzenie.

Franek był bardzo ładnym dzieckiem, w dodatku wcale nie płakał. Co prawda czego miał płakać: był zdrów i bez przerwy pielęgnowany przez niańkę jego specjalną, poza tym oboje rodzice bawili się z nim chętnie. Babcia, cała służba, nikt jego wózka, z którego wyglądał i zaczął się wspinać, nie mijał bez uśmiechu. Nawet stary Izydor powiedział mi po pierwszym spacerze Franka w ogrodzie, że sam pan Marian zawołał go i pokazał mu syna. I stary tetryk był zachwycony, i dodał, że już to pańskie dzieci to jedno od drugiego piękniejsze. „Jak nieboszczyk pan pierwszego syna pana Wincentego pokazał mnie, też w ogrodzie, ale wtedy to ja jeszcze nie poznałem czy był piękny, bo sam jeszcze byłem bardzo młody i głupi. My wtedy oba z Bombińskim u pana byli na wychowaniu, a kochali jak ojca, a teraz cieszymy się, że doczekali oglądać jego wnuki i wnuczki takie śliczne, mądre, dobre. Te pana Wincentego córki to chyba powychodzą za jakich hrabiów, wezmą ich z samej urody, a i posagu nie zabraknie przecie na Drozdowie.” Bombinio z Izydorem byli w czasie 1863 roku razem z panem Franciszkiem aresztowani, z dumą opowiadali o swych przejściach. Jeden miał wtedy dziesięć lat, a drugi siedemnaście. Podobno te przejścia skończyły się na tym, że dostali w skórę, ale do tego żaden się nie przyznawał.

Choroba pani Janowej z powodu zwichnięcia nogi przeciągnęła się dość długo, bo aż do maja, czy nawet początku czerwca. Mieszkanie było gotowe zupełnie, pani Paulina co tydzień kazała wietrzyć i sprzątać. Gdy na Wielkanoc przyjechali panowie Kazimierz i Józef, opowiadali o bratowej z zachwytem, że jest bardzo miła, wesoła, w chorobie tylko niecierpliwi się, bo ma ochotę bywać w teatrze, a doktór nie pozwala. Ale z pomocą ich i pana Jana udało się jednak parę razy być na koncercie, bo to blisko, a potem na wspólnej kolacji. Pani Paulina była z tego niezadowolona, bo obawiała się pogorszenia.

Gdy państwo Janowie przyjechali po ślubie, z początku wszystko odbywało się dość etykietalnie, aż gdy zjawili się młodsi bracia, przyjechała pani Sofityna z dziewczynkami, pani Marianowa, wspólne spacery i wycieczki, obiady, całe grono zbliżyło się do siebie, między matką tylko i synową nie było jeszcze poufalszego stosunku. Panią Paulinę raziła fotografia pierwszego męża na biurku i świeże kwiaty przy niej. Skoro zdecydowała się wyjść za drugiego, nie powinna przypominać mu, że była już żoną innego. Ja tak samo myślałam, ale żałowałam pani Janowej, bo czułam, że ona nie jest szczęśliwa. Pan Jan był o nią zazdrosny, nawet względem kobiet i dzieci, chciał by wciąż była przy nim. Gdy pisał, żeby siedziała z nim, gdy jechał w pole, gdy szedł do gospodarstwa – zawsze i wszędzie musiała być przy nim. Jeżeli całe towarzystwo wybierało się do lasu, to oni oboje najczęściej przyjeżdżali osobnym ekwipażem. Dochodziło to aż do śmieszności. Czasem ona tyle miesięcy nie widziała synka, chciała jechać do rodziców, musiała czekać, aż on będzie miał czas. Aż pani Paulina raz zapytała: „A kiedy przywieziecie waszego malca?” Pani Janowa ze łzami w oczach ucałowała jej ręce. Pan Jan zauważył, że tam dziadkowie tak są do niego przywiązani, więc nie chcą im robić przykrości. Wkrótce jednak zjawił się z niańką Żmudzinką. Nie pamiętam, czy państwo Janowie oboje jeździli, czy brat pani Janowej go przywiózł. Był to chłopczyk czteroletni, ale Hala, chociaż młodsza, miała nad nim przewagę, była daleko żywsza i pomysłowsza. To ona wynajdywała zabawy. Był to smukły blondynek podobny do średniowiecznego pazia, noszącego tren przy koronacji królowych. Mówił z litewska z przyciskiem zdecydowanym, pewnym siebie głosem. Gdy mu powiedziałam, że mu pokażę gołębie, powiedział: „Ja ciebie nie lubię”. Był gwałtowny, ale opanowany. Matki słuchał, przy długich obiadach siedział zupełnie spokojnie, jadł mało i cały czas uważnie przysłuchiwał się wszystkim. Hala i on stanowili śliczną parkę dzieci i nadzwyczaj zabawną. Hala pełna fantazji i pomysłów. Dziutek biorący na serjo wszystko. Gdy go częstowała poskubaną różą jako ciasteczkami, twierdził: „To nie są ciastka. U nas w Likszelach takich nie jedzą.” „Dziutku, ja będę twoją mamusią, pójdziemy na spacer”. „Ja ciebie nie potrzebuję. Ja mam swoją mamusię.” Szedł jednak posłusznie. Nie lubił ani Franka, ani Zygmusia, tylko Halę, a później Haneczkę, od małego dziecka zachwycał się nią.

Z niańką miała pani Janowa przykrości, zanim nie przyzwyczaiła się i trochę zżyła ze służbą, zanim nie przemogła się, by jadać kartofle jako dodatek do zupy, obywać się bez wędzonej słoniny surowej i smażonej. Kuchnia litewska bardzo różni się od naszej, nawet wykwintna, a cóż dopiero wiejska taka. Rano na Litwie jedzą kwaśną zupę, a u nas na wsi nawet rano tylko przaśną kaszę lub zacierki z mlekiem. Słoniny u nas na surowo mało jedzą, na Litwie bardzo dużo. Zamiast wody na Litwie na wsi robią różnorodne kwasy z owoców lub chleba, a zamiast kartofli do zupy jedzą chleb. Niańka Dziutka zrobiła raz wielką przykrość pani Janowej, bo wpadła do pokoju, gdzie siedziałyśmy wszystkie razem z panią Janową i panią Pauliną, mówiąc coś po żmudzku i podsuwając pani Janowej talerz z osmażonymi cielęcymi nóżkami. Całe szczęście, że po żmudzku prócz pani Janowej nikt nie rozumiał, bo jak mi potem powiedziała, było to bardzo nieparlamentarne nazwanie nieznanej dla niej potrawy.

Manitka i Bela całymi godzinami potrafiły bawić się i piastować Franka i Zygmusia. Ja z powodu większej ilości osób w domu miałam trochę więcej zajęcia, a szczególnie siostra pani Pauliny pani Smolikowska zwracała się do mnie z rozmaitymi potrzebami; czasem chciała o niewłaściwej porze, gdy już wszyscy byli po śniadaniu, wypić filiżankę mocnej herbaty i tłomaczyła mi, że to potrzebne dla jej zdrowia. Musiałam często sama zagrzać na spirytusie wodę, zaparzyć, chodzić do lodowni po śmietankę, do śpiżarni po ciastka i konfitury. Przychodziła do mego pokoju, a że była to osoba bardzo wykształcona, często korzystałam z jej wiedzy. Daleko jednak częściej, gdy miała lekkie zawroty sklerotyczne, byłam strapiona, bo wciąż podejrzewała, że jej ktoś coś zabiera i poszukiwała przeróżnych rzeczy – nawet u siostry. Bardzo lubiła panią Sofitynę, która raz przebrała się za cygankę, doskonale ucharakteryzowana przyszła po podwieczorku do salonu. W pierwszej chwili pani Smolikowska przestraszyła się i zaczęła urągać porządkowi domowej służby, która jest niedbała, że cała banda mogła wkroczyć niepostrzeżenie do ogrodu, ukryć się w krzakach i w nocy zrobić napad i okraść. Ale gdy pani Sofityna zaczęła zmienionym głosem szczebiotać, wróżyć i prosić o rączkę, mówić o przeszłości, zainteresowała się trafnością tych wiadomości. Pani Smolikowska zaciekawiona wypytywała ją, z jakich okolic przybywa, jej dialekt zaciekawił ją bardzo, zgadywała czy cyganka pochodzi z Dalmacji, czy z Rumunii. A ponieważ wywróżyła jej, że zgubiona rzecz, której poszukuje, zostanie znaleziona na pewno jutro – pozyskała sympatię. Ową zgubą była ładnie ufryzowana grzywka przypinana, której pani Smolikowska poszukiwała nawet na mojej głowie. Przed podaniem kolacji pani Paulina chciała zakończyć zabawę, by pani Sofityna mogła zmyć szminkę i uczesać się, zbliżyła się więc do siostry, mówiąc: „Izabelko, czyż nie poznajesz naszej kochanej Sofityny?” „Ależ Paulinko, zastanów się, co mówisz. Wicusiowa jest przecież blondynką i ma zęby zdrowe, a ta biedaczka ma spróchniałe zupełnie!” Była tak przekonana, że dopiero Manitka i Bela zdołały jej wytłomaczyć, że „madresita” jedne zęby pomalowała na czarno, a inne znowu wykroiła z cytrynowej skórki poszczerbionej.

Lato w tym roku było bardzo wesołe, obydwa dwory pełne gości stałych i od czasu do czasu ktoś się z sąsiedztwa zjawiał. Do pana Wincentego przyjeżdżali parę razy jego znajomi, o głośnych w świecie nazwiskach, na przykład: Jan Baudouin de Courtenay, jakiś Duńczyk etnolog   Aage Meyer  Benedictsen, profesor Krzyżanowski. Wszyscy ci panowie stanowili w okolicy niezwykłe zaciekawienie i w czasie ich przyjazdu były liczne sąsiedzkie wizyty. Pan Jan zajmował się gospodarstwem i doświadczalnymi szkółkami zboża, gdzie stosował różne gatunki uprawy, nawozu i ziarna. Prawie co tydzień zbierało się u niego paru gospodarzy sąsiedzkich wiosek i Drozdowa, którzy trochę się uczyli, ale trochę i podżartowywali między sobą z tego, że dziedzic każe liczyć ziarna, mierzyć kłosy i słomę,  i ważyć każdy plon z każdego pólka. W rezultacie jednak skorzystali, bo sprowadzili sobie na zasiew żyto o lepszym i grubszym ziarnie, które do dziś uprawiają. Pan Marian w tym czasie prawie ciągle wyjeżdżał, bo prowadził roboty i w Warszawie, i w Wilnie, a również i w Drozdowie powstał projekt postawienia młyna, i gorzelni, przerobienia różnych części w browarze, a wszystko to miało być zelektryfikowane, przy czym i dwory miały skorzystać.

Pani Paulina obawiała się tych projektów i czasem odzywała się z tym. Synowie uważali, że pewno jej ciąży gospodarstwo domowe i zaproponowali, by ciężar domowych zajęć oddała w ręce pani Janowej. Nie zgodziła się na to. Do mnie powiedziała, że do końca życia chce być u siebie w domu, a nie u dzieci. Pani Janowa była cały czas zajęta tylko u siebie, miała swoją pannę służącą i bonę do Dziutka, a gdy urodził się Bogdan – mamkę, potem niańkę. Było to dla mnie dziwne, że nie interesowała się pracą męża, że nie dążyła do stworzenia sobie oddzielnego domu. Powiedziała mi kiedyś, że obok trzy dwory to byłoby o wiele za wiele. Pomimo wielkiej miłości i troskliwości, jaką pan Jan ją otaczał, często można

było zauważyć, że przyjmowała to obojętnie. Ja w tym czasie zachorowałam na anginę i zabroniono mi widywać się z dziećmi. Manita napisała do mnie bardzo miły liścik, a Bela wpadła do pokoju, chwyciła za szyję i pocałowała mówiąc: „Teraz niech Oczka wie, która ją więcej kocha!” Powiedziałam jej, że nie powinna była robić tego, co jej matka zabroniła. Rozżalona i rozgniewana wybiegła płacząc, a ja długo myślałam nad jej usposobieniem. Wyjechałam do Warszawy, aby poradzić się laryngologa, bo na gardło często zapadałam, przeszłam bolesną operację wycięcia gruczołów i całe dwa tygodnie mówiłam cicho. To pozbawiło mnie dużo miłych chwil, które spędzałam tak chętnie z małą Halą i jej niańką Pepą, uczącą się coraz czegoś nowego.

Zupełnie nie pamiętam, jak nam przeszła zima, widocznie prędko i przyjemnie – na wspólnym towarzystwie podczas długich wieczorów z państwem Janostwem. Ja czytałam głośno zabawną powieść Glińskiego „W Babinie”, pan Jan po francusku nowelki normandzkie. Czasem, aby zabawić Dziutka, grałam z nim, z boną i panią Janową w loteryjkę. Pani Paulina na ten cel kazała kupić specjalnych cukierków w kształcie różnokolorowych fasolek i wypłacała wygrane. Ksiądz Mioduszewski wybierał się naprawdę z Drozdowa i stosunki w tym czasie bardzo się zmieniły, nawet do Górnego Dworu rzadko zachodził, dowodząc, że chce się od dobrych i przyjemnych rzeczy odzwyczaić. Pani Paulina powiedziała mu, że te rzeczy są aż tak dobre, że od nich ucieka. Ksiądz się tłomaczył, widać jednak było zmianę zupełną w jego obcowaniu z całą rodziną państwa Lutosławskich, a nawet ze mną. Co do siebie, to mnie nie dziwiło, bo może zbyt śmiało wypowiedziałam swoje zdanie co do sklepu i zadowolenia mego, iż jest teraz udziałowym nie tylko dworu i proboszcza, ale całej parafii.

Najzabawniejsze było, że przy pożegnalnym obiedzie, który wyprawiła dla księdza Mioduszewskiego pani Paulina, tak się wszyscy rozczulili, że proboszcz żałował, iż wyjeżdża. Pan Stanisław razem z nim płakał, pani Paulina do obydwóch przemawiała jak do synów. My z panią Janową obie przypatrywałyśmy się temu dość spokojnie i przypuszczałyśmy, że głównie przyczyniła się do tego pyszna galareta mrożona z najlepszego wina, której wszyscy zjedli po dużej porcji, a popili równie dobrym winem i stuletnim miodem.

Zanim mianowano proboszcza, przyjechał jako zastępca z Łomży jeden z młodych wikarjuszy ksiądz Narkiewicz. Pani Paulinie podobało się bardzo jego kazanie, pani Janowej jego litewskie nazwisko i smutne oczy, więc obie powiedziały panu Stanisławowi, by napisał do biskupa Baranowskiego w Sejnach, prosząc o naznaczenie go do Drozdowa. Państwo Stanisławowie zaprosili księdza na obiad, aby go bliżej poznać, no i nie wiadomo co by się dalej stało, gdyby nie dwa wypadki. Ledwie zasiedli do stołu i spożyli zakąskę, przy pierwszych łykach zupy zjawił się zakrystjan, bez opowiedzenia przez taras prosto do stołowego i zameldował, że przywieziono chore dziecko do chrztu z najdalszej wioski. Ksiądz podniósł się natychmiast, pan Stanisław zaczął gniewać się na zakrystjana, że powinien był przyjść przez kuchnię, opowiedzieć się lokajowi, pani Stanisławowa prosiła, by ksiądz powrócił i obiad skończył, a tymczasem faworyt księdza, mały piesek, który wpadł razem z zakrystjanem, wskoczył na stół, porwał z talerza pasztecik i wylał kieliszek czerwonego wina. Bo żeby to chociaż było inne – ale czerwone! Bo żeby ksiądz był wrócił, przeprosił za obiadową przerwę, ale wcale się nie pofatygował – papiery księdza Narkiewicza w Dolnym Dworze spadły zupełnie. A w Górnym stały wysoko, ale tylko u pani Janowej i u pani starszej. Pan Jan zupełnie wrogo był usposobiony dlatego, że jego żonę za długo spowiadał i to nie w zakrystii, ale przy konfesjonale, przy którym było dosyć ludzi. Daremnie pani Paulina tłomaczyła synowi, że gdy się spowiada u ojca Łukasza, czeka swojej kolejki i nigdy dla siebie nie wymaga żadnych względów. Słowem, zamiast najmłodszy wikary z Łomży, bez żadnego starania został naznaczony według starszeństwa ksiądz Karpowicz. Ten zaś, jakoś bez żadnych przygód, został w obu dworach bardzo polubiany. Pani starsza ceniła go za wielką akuratność co do godzin nabożeństwa i przestrzeganie czystości, i porządku bielizny, i aparatów oraz musztry, jaką prowadził z ministrantami, przy czym śpiewał bardzo ładnie; był muzykalny, sam prowadził chór, a na domiar tych zalet był w całym znaczeniu tego słowa ładny i postawny. Tak że nawet staruszka – ciotka pani Pauliny – pani Banzemer, gdy bawiła parę tygodni w Drozdowie, chodziła często do kościoła i mówiła: „Wiesz, Paulinko, ja lubię popatrzeć na waszego ładnego księdza”, a pani Paulina uważała, że lepiej by ciocia przypatrywała się księdzu nie w kościele i często go zapraszała. Księdzu pani Banzemer również się podobała, a najwięcej jej aksamitna fioletowa suknia, mówił mi: „Wie Pani, że z tej sukni byłby śliczny ornat”. Ale raz to pani Banzemer narobiła mi ogromnego kłopotu. Ksiądz Karpowicz czasami miał w spojrzeniu lekkiego zyza. A gdy pani Banzemer tak wychwalała jego urodę, powiedziałam jej:  „A wie Pani, że czasem brzydki, bo zyzuje”. Otóż gdy byłam z nią na rannej mszy, gdy wyszłyśmy z kościoła, na cmentarzu przywitał się z nami ksiądz proboszcz i zaczął rozmawiać, raptem pani Banzemer powiada: „Czy wie Ksiądz Proboszcz, że pani Lignowska mówiła, że Ksiądz jest zyzowaty, ale nie – nieprawda”. Wolałabym wtedy pod ziemię się schować.

Kochana pani Banzemer, widzę ją w mej pamięci naprawdę śliczną, zabawną staruszkę o pięknej różowej cerze, prawie bez zmarszczek i ślicznych, puszystych białych włosach, zawsze starannie uczesanych; przeważnie w sukniach aksamitnych lub jedwabnych koloru fioletu ciemnego lub jaśniejszego, z kołnierzykami i mankietami z prawdziwych brukselskich koronek i z zegarkiem o cudnych kopertach emaliowanych fioletowo i usianych brylancikami. Nosiła też bardzo staroświeckie kolczyki i pierścionki. Wszystko to było tak piękne i artystyczne, jak spotyka się tylko na portretach starych.

Zabawną przygodę mieliśmy raz z przyjazdem już ostatnim pani Banzemer. Wybrała się z córką i gdy doniosła o dniu przyjazdu, pani Paulina bardzo się ucieszyła i starannie przyszykowała jej ulubione pokoje. Martwiła się, że pociąg do Czerwonego Boru przychodzi późno, a że nie była zupełnie zdrowa, nie będzie mogła sama czekać tak długo. Więc ja z panem Kazimierzem oboje czekaliśmy na nią. Gdy usłyszeliśmy trzask z bata, wychodzimy na oświetlony ganek i po chwili, gdy powóz stanął przed schodkami, oboje schodzimy do drzwiczek, aż tu z powozu zamiast pani Banzemer wyskakuje pan Marian i pyta się śmiejąc: „A co to za owacyjne przyjęcie wyszykowaliście dziś dla mnie?” „A gdzież babcia Banzemer?” – pyta pan Kazimierz pana Mariana. Ja znowu wpadam na Jagodzińskiego, czemu nie powiedział panu Marianowi, że przyjechał po panie. A on mi odpowiada: „Toć powiedziałem, że przyjechałem po paniów”. A że pan Marian przyjechał z monterem, wyobraził sobie, że to „po paniów” znaczyło „po panów”. Siedzieliśmy strapieni oboje z panem Kazimierzem nie wiedząc co robić. Proponowałam, żeby Jagodziński jechał z powrotem na spotkanie. Panowie twierdzili, że jeżeli wzięły dorożkę, to i tak przesiadanie narobi ambarasu w drodze, noc ciemna i zaczął padać deszcz.

A pani Banzemer z dużym opóźnieniem przyjechała dorożką żydowską najprzód do Dolnego Dworu i tam pobudziła wszystkich, a na drugi dzień pan Marian dostał burę od matki i starszego brata, któremu powiedział, że gdyby gospodarował w Drozdowie, to nie miałby analfabetów, którzy mówią „paniów” zamiast „pań” lub „panów”. Pani Paulina przepraszała swoją ciocię serdecznie, ale staruszka zupełnie lekko traktowała całą tę przygodę i prosiła, by nie przejmowano się tym, że tych parę mil przebyła żydowską dorożką, zamiast czwórką rączych koni. A przy obiedzie, gdy pan Marian zaczął jej opowiadać o swoim zdziwieniu, że tak ostentacyjnie był witany i o naszych minach zrozpaczonych, zaśmiewała się i cieszyła się, że to opisze w liście do znajomych.

Była to ostatnia już wizyta pani Banzemer. Nie pamiętam, w którym roku umarła, ale do Drozdowa już nie przyjeżdżała. Odwiedzała ją pani Paulina w Warszawie.

Wielką uroczystością w Górnym Dworze zwłaszcza, były imieniny pani Pauliny, czasem łączone z jakiemiś wydarzeniami, na przykład ślubu lub chrzcin. Opowiadano i o takich imieninach hucznych jeszcze za życia pana Franciszka, gdy pan Wincenty przyjechał pierwszy raz z żoną. Bombinio twierdził, że to był wielki bal, że w ogrodzie na placu krokietowym zrobiono froterowaną podłogę i tańczono na niej do rana w ogrodzie, w którym były pozapalane latarnie, a muzyka sprowadzono z Warszawy (Karasiński). Ja pamiętam ślicznie oświetlony cały ogród i ognie sztuczne na pierwszych imieninach po ślubie pana Mariana oraz imieniny w roku 1902, gdy 29 czerwca odbyły się chrzciny dwojga wnucząt: córki pana Mariana i syna pana Jana. Chrzciny odbyły się w domu, bo pani Janowa była chora, gdyż w miesiąc po urodzeniu syna miała wrzody w piersiach, a czekać aż wyzdrowieje nie chciano z powodu, że jej matka bawiła dwa miesiące i musiała wracać do domu. Cały ten chrzest wraził mi się w pamięć głównie z powodu kucharza, który lamentował, że ma się wszystko przepiec, bo cały obrzęd trwał dosyć długo. Haneczka miała już chyba pół roku, a nawet więcej, wojowała z księdzem Karpowiczem, jego stułą i komżą, Bogdan wrzeszczał wniebogłosy. No, ale co do obiadu, to jakoś nic się nie popsuło, a smakował wszystkim, no i trwał niesłychanie długo, bo oprócz przekąsek było aż siedem dań: to jest: dwie zupy, rakowa i a la reine, volau-vent, jarzyny, pieczyste, indyk i młode kaczki, galareta z wina, lody, kawa czarna i likiery. Wypisałam to jako przykład, co to dawniej były za obiady, po których następował w trzy godziny podwieczorek, na który dawano do wyboru: kawę, czekoladę, herbatę, torty, ciastka, babkę, owoce, cukry i kruszony. Na kolację o godzinie dziesiątej: szczupak w majonezie, kurczęta, suflet, a pito przy obiedzie do zakąsek cztery rodzaje wódki: starka, śliwowica, pomarańczówka i chlebówka. Z wódek tych i piwa słynęło Drozdowo w całej okolicy oraz z Burgunda i stuletniego miodu. Co do gości, to – o ile zjechali Woyczyńscy i Jabłońscy z dobrymi apetytami, nie było obawy, by był ambaras z przechowaniem resztek. A w dodatku pani Paulina swojej służbie zawsze dawała wszystkiego trochę z pierwszego stołu, pomimo że na imieniny obiad dla furmanów gotował się z trzech dań: rosół z makaronem, pieczeń z buraczkami i legomina: ryż zapiekany z rodzynkami, osypany cukrem i cynamonem, piwo i szklaneczka wina kaukazkiego. Jagodziński, jako furman domowy, zapraszał kolegów i grał rolę gospodarza; pilnował, by całe bractwo zebrało się pod oknami stołowego i gdy wznoszono przy stole zdrowie solenizantki, trzaskano z batów z taką werwą i niesłychaną wprawą, że szyby drżały. Powoli jednak, już po działach, pani Paulina zmniejszyła swój dwór; całą jej troską i radością były wnuki, synowie i synowe. Zajmowała się ogrodem, ochronką, jeździłyśmy do Krynicy, którą polubiła bardzo, raz zatrzymałyśmy się w Krakowie u państwa Wincentostwa.

Do najmilszych wspomnień zaliczam pobyt parotygodniowy w Krakowie. Ileż to było przyjemności, gdy z Manitką i Belą zwiedzałam to nasze ukochane miasto. Byłam tam z matką jako kilkoletnie dziecko i zapamiętałam tylko Bramę Florjańską. Pewno tylko dlatego, że miałam ją na obrazku. Wawel był wtedy zajęty przez wojsko i właściwie był przerobiony na koszary. Wspaniałe kominki i sufity były pozasłaniane deskami, schody i posadzki również. Jedynie Katedra i groby królewskie były w dawnym swym stanie, nietknięte. Oprowadzał nas jakiś staruszek i monotonnie objaśniał to, co znałyśmy z historii doskonale. Belę zniecierpliwiło to gadanie przewodnika i powiedziała mu: „Niech się Pan nie fatyguje, my mamy podręcznik”. Dałam mu skwapliwie całą koronę, bo obawiałam się, że się obrazi i nie otworzy nam Kaplicy Jadwigi. Hala i Pepa chodziły ze mną po obiedzie na Planty, które w tym czasie były śliczne. Mnie najwięcej zajmowała Hala, taka była zabawna i taka różna od innych dzieci. Moi znajomi, gdy im opowiadałam o Hali i Franku, żartowali, że poza Lutosławskimi już nigdzie nic lepszego i piękniejszego nie widzę, że Drozdowo w moich oczach śliczne itp. Mówiłam im wtedy: „Pokażcie pomiędzy majątkami bogatych ziemian, nie magnatów, podobny do Drozdowa i właścicieli jego.” Ale tam wszystko będzie inaczej. Rzadko która rodzina była taka ciekawa i tyle miała uroku, co dom na Groblach. Pan Wincenty w tym czasie był w Krakowie ceniony, jego wykłady gromadziły licznych słuchaczy. Na jednym z nich byłam z panią Pauliną. Całe audytorium wpatrzone jak w tęczę słuchało. Matka jednak nie była zadowolona, a gdy pytałam dlaczego, powiedziała mi, że ci wszyscy słuchacze, to jeszcze niedowarzone głowy, że za dużo tam bab podstarzałych, które już powinny na wykłady nie chodzić i zbyt nowoczesnymi nie zajmować się tematami. No także i te młode studentki nie były tam potrzebne, bo to głupie kozy. „Więc kto ma słuchać wykładu?” – spytałam. „Mężczyźni po skończeniu gimnazjum powinni obrać sobie jakiś przedmiot i studiować poważnie, a dzisiaj to chwytają wszystko po łebkach”. Długo o tym myślałam i zastanowiło mnie, że jednak jestem od pani Pauliny o wiele młodsza i że ona córce swojej nie pozwoliłaby kształcić się, skoro uważa, że studentki to głupie kozy. Z wielką chęcią pozostałabym w Krakowie jak najdłużej, ale pani Paulina już po dziesięciu dniach czuła się zmęczona, w dodatku obawiała się, że w Drozdowie bzy przekwitną, zostałyśmy jednak do piętnastego maja, by powinszować pani Sofitynie. Na imieninach poznałam dużo sławnych ludzi: literatów, uczonych, malarzy, polityków, których nazwiska znałam tylko z pism. Przyjęcie trwało cały dzień, bo już od godziny jedenastej przychodzili winszować uroczej solenizantce i przynosili naręcza całe kwiatów, cukrów i owoców. Pierwszy przyszedł Sewer, którego dziwnym trafem poznałam przedtem, na Kleparzu, gdzie zabłądziłam sama chodząc po Krakowie rano przed siódmą, gdy pani Paulina spała jeszcze. Wyszłam z kościoła i zwróciwszy się w przeciwną stronę, nie mogłam się zorjentować którędy wracać. Szłam, gapiąc się na jadące furmanki, na ludzi, na ich ubiór, na pejsatych Żydków i tak znalazłam się na jakimś targu pełnym furmanek. Zaczepiłam jakiegoś niepozornego, starszego jegomościa z prośbą, by mi wskazał drogę na Groble. On zapytał mnie, czy nie znam jeszcze Krakowa, więc bawią mnie zapewne stroje i obyczaje ludu tutejszego. Ja odpowiedziałam, że właśnie po przeczytaniu „Bajecznie kolorowej” przypatrywałam się dziewczętom, myśląc o tej powieści. Jegomość i mnie przypatrywał się ciekawie i zaproponował, że mnie przeprowadzi i drogę pokaże. Rozmawiał wesolutko i zapytał, z których jestem stron, a gdy usłyszał „Z Łomżyńskiego” –  powiedział: „Ja mam tam znajomych, którzy tu mieszkają i to na Groblach”. „A może państwa Lutosławskich, bo ja właśnie u nich jestem”. „Więc się tam spotkamy jeszcze, a teraz pójdzie Pani w lewo i pierwszą ulicą na prawo, no i będą Groble”.

Wieczorem tego dnia mój przewodnik zjawił się i pani Sofityna przedstawiła mi go. Zrobiłam zdziwioną minę, a on żartował: „Tak, tak to nie kto inny, to ten Sewer ma taką niepocieszną minę”. Niepocieszną minę miał również Przybyszewski, którego pokazano mi w kawiarni. Ale wśród gości pani Sofityny była para ludzi, którą się zachwyciłam. Byli to oboje Baliccy. Wydali mi się bardzo dobraną parą. On niezwykle zgrabny i przystojny, ona pełna wdzięku, z twarzy podobna do Kościuszki, nieładna, gdy się jej rysy rozebrało, a jako całość jej sylwetka czarująca. Byłam u nich z panią Pauliną i panią Sofityną na przyjęciu wieczornym. Mieszkali ładnie, ale u nich nie było tak przytulnie i swobodnie jak u pani Sofityny. Sądzę, że to z powodu braku takich dzieci jak Hala i jej siostry.

Może i u państwa Balickich by tak było, gdyby tak na stole postawiono taką Halę z naiwną minką, która powiedziała jakiś śmieszny wierszyk i wszyscy się śmieli, a gdy przycichli, Hala, wciąż stojąc, odezwała się: „No, a teraz plaśkajcie”. Czasami pomysły Hali były komiczno-tragiczne. Gdy starsze siostry dostały zegarki, ona zegarek Beli wsadziła do doniczki i postawiła na balkonie, by wyrósł drugi. Innym razem do samowaru, gdy Pepa nalewała wody, wrzuciła czerwony kaftanik swojej lalki, aby się wygotował. Zmieniony smak i kolor herbaty wywołał wielkie zdziwienie i z trudem dobadano się przyczyny.

Wyjeżdżając, byłam bardzo zmartwiona, bo nie tylko, że mi żal było rozstawać się z dziewczynkami i panią Sofityną, ale jeszcze pani Lutosławska zapowiedziała mi, żebym pod żadnym pozorem nie wiozła jakich pism lub książek przez cenzurę. A ja właśnie kupiłam sobie trzy tomy najmilszych poezji Słowackiego, od pani Balickiej dostałam parę broszurek, znajomy ojca Łukasza – kapucyn ojciec Wacław – przesyłał dla niego również listy i broszurki bardzo ciekawe. Z pomocą pani Sofityny, prócz książek, umieściłam wszystko na sobie, to jest od stóp do głowy opancerzyłam się papierami, bo nawet w kapeluszu i na kapeluszu, w kokardzie miałam kartki z broszurek, ukryte szczelnie. Pakiet z książkami trzymałam pod peleryną, przywiązany pod pachą. Wygodnie to niezbyt było. Gdy dojechałyśmy do granicy, wzięłam ręczne torebki moją i pani Pauliny. Podałam je, dodając jeszcze neseser, który wyjęłam z torby. Gdy tylko urzędnik przylepił mi kartkę cenzury, ściągnęłam ją czym prędzej, neseser schowałam z powrotem do torebki, a potem nachyliwszy się, aby podnieść parasol, z pośpiechem kartkę przylepiłam do zawiniętych pod pachą książek; zwróciło to jednak uwagę, że się tak długo grzebię i podszedł do mnie z pomocą żandarm. Wtedy z najlepszą, na jaką jedynie uczennica z czasów Apuchtina zdobyć się może ruszczyznę, powiedziałam: „Oni tak niedbale nalepiają kartki, że oto na tym pakiecie już się odlepia”. Poczciwe żandarmisko pomógł mi nieść torebki i towarzyszył aż do progu poczekalni, gdzie mnie pani Paulina oczekiwała i o mało nie spadła z krzesła zobaczywszy, że idę z żandarmem. Odetchnęła jednak swobodnie, gdy ten zasalutował i odszedł.

Gdy już byłyśmy pod Warszawą, powiedziałam pani Lutosławskiej, że wszystko, co mi kazała zostawić – przewiozłam. Powiedziała mi, że już ze mną za granicę nie pojedzie, ale to był żart. Bo tę granicę na naszej własnej ziemi przejeżdżałyśmy jeszcze nieraz.

Między najmilszymi wnukami pani Pauliny zawsze największe znaczenie miała Manita. Pragnęła, by wyszła za mąż za kogoś w pobliżu Drozdowa, ale, niestety, odpowiedni wiekiem byli tylko Wierzbiccy dwaj starsi, z których żaden nie podobał się pani Paulinie. Więc tylko już poprzestała na westchnieniu do Boga, aby Manitka nie wyszła za Hiszpana, bo po ukończeniu szkoły na cały rok pojedzie pani Sofityna z córkami do Madrytu. Pan Kazimierz, który był przy tej rozmowie, zaszedł do mnie potem i mówił, żartując: „Mama już teraz o małżeństwie dla Manity myśli i o to się kłopocze, a mnie i Józia uważa, że jesteśmy jeszcze za młodzi na to, aby się żenić. No, ale zaręczyć się to już czas”. Kochany pan Kazimierz lubił się zwierzać, nie tylko sam, ale i za brata młodszego, który był więcej skryty. Opowiedział mi więc, że obaj są zakochani poważnie w dwóch koleżankach, z któremi zrobili śliczną wycieczkę i dlatego trzy dni zabawili dłużej w podróży, a gdyby nie imieniny matki to zabawiliby cały tydzień. Przysłowie powiada, że co serce wypełnia, tego usta zamilczeć nie mogą, więc i oni obaj, nie chcąc wszystkim, mnie przynajmniej opowiadali o swoich wybrankach, wiedząc, że ich nie zdradzę. Pokazywali fotografie, a nawet czytali listy, w których jeszcze o wzajemnych uczuciach nie było mowy, ale szczególnie listy wybranki pana Józefa były pełne humoru i dowcipu, znać było, że niezwykły umysł je dyktował. Listy do pana Kazimierza były poważne i bardziej koleżeńskie, a nawet smutne.

Było mi bardzo przyjemnie, że okazywali mi zaufanie, ale wolałabym, żebym nie potrzebowała równocześnie wysłuchiwać obaw pani Pauliny co do tego, by się czasem który nie zakochał w jakiej studentce, bo ten rodzaj kobiet, pnących się do równouprawnienia – jak się wyrażała – był jej wstrętny. A parę małżeństw, skojarzonych w koleżeństwie, które znała, nie było szczęśliwe. Radziłam, żeby tymczasem jeszcze czekać, a może przez ten czas pozna mama jakim sposobem obie urocze panienki może zrobią spisek z bratowymi, których już było trzy, żeby zaprosiły je do siebie i zapoznały z matką. Ten pomysł bardzo się im podobał obydwóm, wybrali zaraz panią Sofitynę, no i pewno zaraz do niej poszli, bo już nazajutrz pani Sofityna żartowała z nich przy obiedzie, że i głupie ptaki jak nazywała pentarki, wkradły się do ogrodu i pod oknami wołały: „Kochaj, kochaj, kochaj!”

A w rok potem pani Sofityna z córkami była w Zakopanem, a pani Paulina ze mną w Krynicy i pan Józef z panem Kazimierzem, i przyszłą swoją żoną przyjechali do nas. Pani Paulina polubiła młodą, wesołą, bez pretensji, niemodnie ubraną panienkę, która chwytała za serce bardzo pięknemi, pełnemi wyrazu oczyma. Osypała ją kwiatami przy powitaniu, namówiła na przerobienie kapelusza, który stracił fason i podarowała piękną, białą zakopiańską pelerynę. My z panem Kazimierzem śmieliśmy się, że właśnie to studenckie zaniedbanie stroju najwięcej ujęło panią Paulinę, bo uważała, że biedna panienka nie miała czasu pomyśleć o modnym wyglądzie kapelusza. Pan Kazimierz bardzo był zawsze wesół i starał się uprzyjemnić i urozmaicić tygodniowy pobyt brata z narzeczoną w Krynicy u matki tak, by jak najmniej ją utrudzić, a młodej parze zostawić swobodę. Więc gdy pani Paulina odbywała swoje poobiednie drzemki, chodziliśmy we czwórkę na spacery. O piątej z panem Kazimierzem chodziłam po matkę i na podwieczorek przyprowadzaliśmy ją do kawiarni. Najczęściej jednak wolała wypić swoją kawę w domu, a wtedy pan Kazimierz pomagał mi urządzić podwieczorek dla wszystkich w domu. Powiedziałam mu kiedyś, że i on pewno niedługo również swoją studentkę matce przestawi, ale, niestety, biedak przyznał się, że dostał kosza i opowiedział o wszystkim matce – przyznał się tylko przede mną, że pewno nigdy się nie ożeni, bo jest zagrożony suchotami, a jako doktór rozumie, że nie powinien gruźlików światu przysparzać. Matce tego nie mówił, bo będzie się leczył i może wyzdrowieje.

Pani Paulina tak się dobrze czuła, że poszła raz wieczorem razem z nami oglądać świętojańskie robaczki w parku, pan Kazimierz zaczął udawać szczekanie psów i poruszył wszystkie pieski w całej chyba Krynicy. Było to niezmiernie zabawne, ale pani Paulina obawiała się, bo zaczęli stróże nocni śledzić przyczynę tego psiego niespodziewanego koncertu.

Zanim pan Józef się ożenił, namawiano narzeczoną, by porzuciła studia i nie kończyła ich, ale nie chciała się zgodzić i odkładała ślub aż do ukończenia medycyny.

Wyjechałyśmy z Krynicy i bez zatrzymania się w Krakowie, bo pani Sofityna z córkami była w Zakopanem, dojechałyśmy do Warszawy. Naturalnie pan Marian czekał na stacji i zabrał nas do siebie, gdzie oczekiwała panią Paulinę pani Zielińska z Franeczkiem, specjalnie na przywitanie babci przywiezionym z Grodziska od państwa Bojasińskich, gdzie spędzali początek lata, a na sierpień mieli wszyscy przyjechać do Drozdowa. Franek już mówił i był rozkoszny i zabawny, bo skandował wyrazy i wcale nie po dziecinnemu zaczynał zdania od wyrazu „przecież”, bo tak Marcysia, jego niańka, do niego przemawiała: „Przecież Franuś już duży, wiec nie zbrudzi fartuszka. Przecież będzie spał… itp.” Więc i on do babci odzywał się: „Przecież Babunia pojedzie z Franusiem do siostrzyczki”. A babcia naprawdę zachwycona tym, pojechała.

W Grodzisku bawiłyśmy cały tydzień. Pani Bojasińska i pani Chmielewska, obie niezmiernie miłe, otoczyły panią Paulinę troskliwą opieką, aby odpoczęła wygodnie po kuracji, w dodatku przyjechał pan Kazimierz z panem Józefem Bojasińskim, a że były i panienki, więc co wieczór albo tańczyli, albo urządzali inne zabawy. Panna Zofia Bojasińska bardzo się pani Paulinie podobała i chętnie by w niej przyszłą synową widziała. Więc zapomniała nawet, że w Drozdowie rozwijają się najulubieńsze róże. Dopiero list od pana Jana, w którym napisał, że wyczekuje powrotu matki, bo ma zamiar jechać z żoną do jej rodziców, żeby dziadek poznał wnuka, przyspieszył nasz wyjazd z Grodziska.

W domu państwo Janowie oboje niecierpliwie oczekiwali matki, a na jej przyjęcie pan Jan urządził dużo niespodzianek, bo odświeżył mieszkanie nie tylko dla matki, ale i dla mnie. Ogród cały był tak wyczyszczony i ukwiecony, śpiżarnia pełna zapasów, ciasta i ciastka najulubieńsze napieczone aż w nadmiernej ilości, a co najważniejszą było rzeczą, że Jagodziński przyjechał na stację odnowionym jak z igły powozem w nowiutkiej lekkiej liberji. Rozrzewniło to panią Paulinę bardzo, powiedziała jednak do mnie, że obawia się, że pan Jan za dużo pewno wydał, a na jeden rok ona nie przeznaczyła na ten cel tyle i nie może pozwolić, by on ze swego budżetu ponosił te wszystkie wydatki. Skoro jeszcze i gospodarstwo całe z powodu różnych zmian i ulepszeń pochłonęło znaczne sumy, widziałam, że była zafrasowana – więc na drugi dzień zapytałam ogrodnika, czy ogród dał dobry dochód. „Dać to dał, ale robocizna jeszcze nigdy tyle nie kosztowała. Ja temu nie winien, pan kazał, to i robiłem”. Najgorzej jednak wypadło w ochronce, bo moi wychowańcy rozpierzchli się jak ptaki; do babki, która mnie zastępowała, przestały chodzić. Byłam tym bardzo zmartwiona, ale państwo Janowie i pani Paulina żartowali sobie, że już zbyt się ochronką przejmuję, że pierwszym moim obowiązkiem to pani Paulina, a reszta to dodatek. Tymczasem ta reszta dla mnie była chyba ważniejsza i gdyby jej nie było, czułabym się próżniakiem, bo pani Paulina miała koło siebie synów i synowe, pannę służącą i liczną służbę, więc uważałam, że jestem nie zawsze potrzebna.

Pan Kazimierz wieczorem zaszedł do mnie i długo mi tłomaczył, że matce jestem niezbędna, bo jednak żadnej synowej nie mogłaby powiedzieć, żeby z nią na pięć tygodni wyjechała do Krynicy albo co dzień wieczorem poczytała godzinkę itp. Pan Kazimierz rozmawiał zawsze ze mną otwarcie, więc jemu mówiłam również o różnych kłopotach matki. Powiedziałam również o obawach jej co do wydatków poczynionych dla niej przez pana Jana. Wzruszyło go to. „Mój Boże, mama dla siebie żałuje wydać paręset rubli, a gdyby wiedziała, ile tysięcy wydajemy my wszyscy co rok!” Roześmiałam się, bo wiedziałam, że oni obydwaj z panem Józefem nie wydawali dużo i mieli często z panem Stanisławem targi o kupienie droższych podręczników do ich studji potrzebnych. Głównie duże wydatki robił pan Jan na pola doświadczalne, szkółki w lesie, co miało podnieść wartość i dochód gospodarstwa. Pan Stanisław zaś budował stajnię, gorzelnię i dom mieszkalny. Podobno były między braćmi spory na naradach. A przy działach rejent Röhr, ożeniony z siostrzenicą pani Pauliny, przyszedł do mnie i powiedział mi, że pani Paulina powinna więcej żądać na rzecz młodszych synów, że gdybym była jego żoną, to by ją o to prosił, abym poszła do pani Pauliny i jej to powiedziała. Chodziło o to, że pan Stanisław nie chciał się zgodzić, aby całe Górki należały do Górnego Dworu i, jak twierdził rejent, psuł figurę działu.

Do pani Pauliny nie chodziłam, tylko panu Kazimierzowi i Józefowi o tym powiedziałam. Ale oni obydwaj zmęczeni byli tymi naradami i chcieli jak najprędzej skończyć. Pani Paulina pragnęła również usunąć się od wszelkich innych zajęć prócz swego własnego gospodarstwa, bo stołowanie powiększonej ilości rzemieślników i oficjalistów było ponad jej siły.

A Drozdowo w tym czasie, tj. 1903 roku, wyglądało wspaniale: browar szedł pełną parą, opasy i obora dawały dobry dochód, zboże rodziło się, ceny były dobre. Tylko stary Bombinio nie był zupełnie zadowolony, bo szopę, w której były przygotowane zapasy drzewa na budowę dworu w Górnym Drozdowie, zużytkowano w Dolnym, bo zaciągnięto pożyczkę Towarzystwa Kredytowego, bo nowy rządca brał dwa razy tyle, co dawny, bo stołówka kosztowała już chyba dziesięć razy tyle, co u pani starszej. Kochany pan Bombinio tylko o koszty, co do leśnych robót, prowadzonych przez nowego nadleśnego, poznańczyka, za którego wydał córkę – nie gniewał się wcale.

Krynica bardzo poprawiła zdrowie pani Pauliny, więc jak przyjechali w sierpniu państwo Marianowie z Franeczkiem i Hanką, państwo Zielińscy z panią Chmielewską, Röhrowie i państwo Smolikowscy – dwór był pełen, wesoły, a trzy babcie od rana do nocy zajęte tylko wnukami, rozkoszowały się nimi, że chodzą, że mówią, strofowały matki, że nie pozwalają czego maleństwom lub że pozwalają za wiele. Szczególnie zabawne były sprzeczki pani Smolikowskiej z córką o wnuka, który był dość grymaśny i chowany zupełnie inaczej aniżeli Franeczek i Haneczka. Ubierano go zbyt ciepło, karmiono niesystematycznie, więc czasem był głodny, a czasem przejedzony. Ponieważ w ogrodzie były powkopywane w paru miejscach baseny cementowe do wody i napełniono je po brzegi – babunie obawiały się, że które tam wpadnie. Nie wolno było dzieciom biegać gdzie chciały. Tymczasem kiedyś Dziutek z Franeczkiem wykąpali się obydwaj, ku wielkiemu przerażeniu niańki i bony, a tudzież ogrodnika, który zapomniał przykryć basenu. Może byłoby się to ukryło, gdyby nie żaba, o której opowiadali, że tam pływała i że się jej Franek przestraszył, bo była zimna, chociaż woda była ciepła. Jak się zaczęto dopytywać gdzie, w jakiej wodzie, jaka żaba – no, i wydało się.

Franeczek pojechał raz z matką i ojcem małą bryczką do lasu i powrócili już po zachodzie słońca, co obie babcie zaniepokoiło. Siedziały na ganku i wyglądały ich powrotu. Przyjechali i Franek z grzybem w ręku je witał: „Co? Sam znalazłeś taki śliczny grzyb? To ty już umiesz szukać grzybów?” „Przecież ja wcale nie szukałem, tylko nosem na niego upadłem” – twierdził Franeczek. „Marychno – woła pani Zielińska – on się przewrócił!” A Franeczek dalej: „Przecież się nie przewróciłem, tylko wyleciałem!” Druga babcia na to: „Marychno! Jakim sposobem on z bryczki wyleciał?” Państwo Marianowie zaśmiewali się oboje, a Franek: „Przecież i matka wyleciała”. „Nie mówi się „wyleciała”, ale wypadła – kończy pan Marian – bo wywróciłem ich wjechawszy na jakąś kretowinę porosłą mchem i tam znaleźliśmy parę grzybów”. „A mówiłam ci bąku, nie mów o tym babuniom”. „Przecież ja nie mówiłem, że tatuś wywrócił, tylko że ja wyleciałem, nie wypadłem!” Franek był konsekwentny w swych dziecinnych powiedzonkach i to bawiło wszystkich.

Raz przyjechał do państwa Marianów pan Stanisław i nie spotkał w przedpokoju nikogo prócz Franeczka, zapytał go: „A co u was słychać, bąku?” Odpowiedział: „A było słychać, bo tatuś stłukł w łazience dużą miednicę, a siostrzyczka z łóżka spadła”. Innym razem opowiadał babci Antosi, gdy wrócił z przejażdżki z babcią Paulinką: „Ja sam wysiadłem z dorożki, a babcia tak się za mną spieszyła, że aż rękami wyskoczyła”. Naturalnie, że chciała go przytrzymać i upadła.

Powoli i Bogdan zaczął gaworzyć i to bardzo zabawnie, dziwne dawał nazwy różnym przedmiotom tak, że tylko wtajemniczeni go rozumieli: np. cukier – „czykani”, ciastko – „pyś”, legomina – „menianiam”, zamiast „o” wszędzie „a”. Dziutek z powagą wielką opiekował się bratem, ale przyznał się przede mną, że ma czasem wielką ochotę porządnie go wygrzmocić, poczeka jednak, aż on będzie starszy, żeby się mógł bronić.

Zdawało się, że w obydwóch dworach kwitnie spokój i dobrobyt, zgoda i serdeczne stosunki, niestety, pewną tego nie była pani Paulina, która czuwała nad tym, by synowie, synowe często się widywali, zapraszała więc prawie co tydzień na obiady do siebie Dolny Dwór i Röhrów z Łomży. Były to często bardzo nudne obiady, bo między panem Janem i panem Stanisławem były różne nieporozumienia co do gospodarstwa, które pomimo działów i zajęć jeszcze nie były zupełnie uniezależniające obydwóch. Rzadko do pani Pauliny coś dochodziło, chociaż ja wiedziałam od pani Janowej trochę, a od pani Stanisławowej resztę, bo obie panie nieraz narzekały, szczególnie pani Stanisławowa. „Że też Mama nie może pozbyć się tej tradycyjnej manii utrzymywania wszystkich rodzinnych stosunków w patryarchalnej miłości i nudzie ani mnie, ani Janowej państwo Röhrowie nie są do szczęścia potrzebni”. A Röhrowa mówiła: „Wie Pani, dziś wolałabym być w domu, bo jest w Łomży koncert popołudniowy, a potem przyjęcie u Cahertów, ale ciocia przysłała po nas”. O tym powiedziałam i pani Paulina porozumiewała się odtąd z nimi przez telefon.

Żal mi było pani Janowej, która była z natury bardzo wesoła i towarzyska, a pan Jan domator, w dodatku tak w niej zakochany, że ani chwili nie chciałby spędzić bez jej obecności. Jemu wystarczało zawsze jej towarzystwo; nawet gdy coś pisał, pragnął, by ona siedziała z robótką przy nim. To nawet pani Paulina uważała za zbyteczne.

W zimowe wieczory, do kolacji o godzinie ósmej, od podwieczorku siedzieliśmy razem w stołowym, pan Jan trochę czytał, dzieci bawiły się przy babuni, ale pan Jan najczęściej wysyłał je do dziecinnego pokoju. To znowu gniewało panią Paulinę, ale synowi nie mówiła nic. Słowem stosunki nawet w najbliższej rodzinie były etykietalne.

Ja męczyłam się czasem również i byłam w trudnym położeniu, gdy mi otwarcie wszystko było wiadome, a zachowywałam się tak, jak gdybym nic nie wiedziała i często musiałam coś nie coś kłamać. Na przykład pani Stanisławowa poskarżyła się, że ogrodniczak pani starszej od jej ogrodnika zrazy do szczepienia i cebulki jakichś rzadkich tulipanów, które przywiozła z Florencji, pozabierał. Pani Paulina odezwała się łagodnie: „Wiesz, Manieczko, że to jest zwykłe między ogrodnikami, oni jedni drugim po koleżeńsku czasem pomagają”. Pani Stanisławowa oburzyła się i powiedziała: „Więc Mamę to nie gniewa, gdy takie same kwiaty i owoce jak my mamy, będą znajdowały się w każdym sadku?” „To mnie by się bardzo podobało, bo wtedy naszych drzew nie okradano by”.  Na tym rozmowa się skończyła. Obie panie były jednak bardzo podrażnione. Pani Paulina kazała zawołać ogrodnika i zapowiedziała mu, żeby nigdy nic nie brał od kolegów z Dolnego Dworu, ale im może udzielić, czego będą potrzebowali. Izydor powiedział „Słucham, Jaśnie Pani”. Przyszedł zaraz do mnie i skarżył się: „To ja mam jemu udzialać, a od niego niczego za to nie mieć?” Po tej rozmowie w parę dni poszłam na naradę do pani Stanisławowej w mojej osobistej sprawie co do przygotowania malowidła na jedwabiu, bo mi się farby rozlewały. A ona zapytała, czy matka była oburzona po rozmowie z nią. Naturalnie powiedziałam nieprawdę, że dała burę Izydorowi i żałowała, że pani, będąc wyczerpana nerwowo, miała przykrość z powodu tych zrazów, bez których i tak jest dosyć wszystkich gatunków w jej ogrodzie. Poszła zaraz przeprosić matkę.

Wkrótce jednak te drobne przeżycia przybrały większe znaczenie, bo pan Kazimierz zdecydował się, że skończywszy medycynę doktorem nie będzie i chce dalej się kształcić i choć na rok wyjechać jeszcze do Londynu. Matka była zmartwiona bardzo. Pan Stanisław oburzony. Trzeba przyznać, że dwa dwory w jednym majątku często były wielką wygodą towarzyską i gospodarczą, ale też często dawały się jednym lub drugim zupełnie zbyteczne i ciężkie do zniesienia, ale póki żyła pani Paulina nigdy nie dochodziło do jakiegoś zerwania stosunków; ona utrzymywała pozorną nieraz zgodę braci i bratowych. A potem przyszły takie przeżycia i zmiany w całej rodzinie u wszystkich, i we wszystkim, że już wspólnych narad ani zjazdów rodzinnych nie było.

1904 rok był bardzo pomyślny, urodzajny i zdawało się, że się wszystko doskonale powodzić będzie, bo i piwo szło świetnie. Pan Stanisław zajmował się w Łomży szpitalem, pani Stanisławowa założyła szwalnię dla dziewcząt, u nas wieczorami zimowymi w ochronce zbierali się starsi i młodzi chłopcy, a nawet i gospodarze na głośne czytanie trzy razy tygodniowo, a trzy razy znowu w szkole wieczorami uczyłam z nauczycielem i felczerką analfabetów. Niestety, było to już za późno, bo zaczęły się tworzyć w mieście i po wsiach ruchy socjalistyczne, buntowano robotników i służbę, żądano podwyższenia płac za robociznę. W Drozdowie było cicho, bo na ogół, szczególnie robotnicy browaru i młyna elektrycznego, byli zadowoleni. Pan Jan podniósł ordynarię służbie rolniczej, o pół godziny skrócił dzień roboczy. To wywołało wielką burzę, bo nie tylko pan Stanisław go zwymyślał, ale na zebraniu Towarzystwa Kredytowego podobno wrzało, bo zaledwie trzech właścicieli majątków większych w Łomżyńskim poparło go i uznało za słuszne jego postępowanie, a rodzony brat stał w obozie przeciwnym.

Gdy pani Paulina o tym się dowiedziała, zmartwiona była bardzo, ale stanęła w obronie pana Jana. Pan Marian, który w Warszawie w tym czasie pracował społecznie, był zadowolony, obydwaj młodsi bracia również, więc w rodzinie oponował tylko pan Stanisław, który z powodu zajęć swoich w mieście nieraz chcąc opóźnić sprawę serwitutów, musiał mieć stosunki z władzą, tj. gubernatorem, komisarzem ziemskim i różnymi naczelnikami i bał się, by nie obarczono majątku tzw. kontrybucją, która niekiedy była bardzo duża. Więc piorunował na wszystko, chociaż sam należał do Koła Oświaty i żona jego również. „A niech to djabli wezmą, cała ta oświata funta kłaków nie warta. Posadzą do ciupy i uczniów, i nauczycieli”. Robił wymówki i matce i żonie.

Widocznie chcąc zabezpieczyć się trochę, zaprosił na pierwsze jesienne polowanie całe sąsiedztwo, a nawet dalszych znajomych i podejrzewam go, że miał na celu dwie rzeczy: wyswatać pana Kazimierza, bo zaproszone były dwie bardzo bogate panny: ziemianka Kleniewska i córka bankiera Natansonówna. Pan Kazimierz przyjechał właśnie jako skończony doktór i z Kleniewskimi był zaznajomiony. Poza tym zaprosił na polowanie gubernatora, barona Korpa. Żona jego była damą dworu carskiego, a że była chora, więc wiedziano, że nie przyjedzie, a gubernator po skończonym polowaniu odjedzie do domu. Wprawdzie odjechał, ale na wieczór powrócił na zabawę, która była formalnym balem, bo nawet sprowadzono z Warszawy jako grajka do tańca Karasińskiego. Pan gubernator nie zasiadł do zielonego stolika w gabinecie pana Stanisława, ale oświadczył chęć potańczenia, lecz to nie bardzo się udało, bo już się zaczęła zabawa, już panie wszystkie były zaangażowane albo nietańczące, wreszcie gdy znalazła się spóźniona nieco z powodu przebierania się p. Janka K., nie mogła się wymówić i tańczyła z nim, jednak w trakcie wielkiego koła i zmiany dam, został bez pary, zdziwiony wycofał się, a po skończonym tańcu był zmartwiony, że się tak źle powiodło. Pani Stanisławowa przetańczyła z nim walca i zręcznie wyprowadziła z salonu do gabinetu. Tam paru namówionych starszych panów rozmawiało z nim o polityce, palili wyborne cygara i od czasu do czasu tylko zaglądano do salonu. Robiono wymówki panu Stanisławowi za zaproszenie gubernatora. Tłomaczył się, że go nie prosił, że sam się zamówił, że nie podobna było uniknąć tego. Pan Marian, robiąc fotografie na polowaniu, tak ustawił, że gubernatora nie było widać wcale, a powiedziano mu, że klisza się zepsuła.

Bal ten upamiętnił się jeszcze na długo w całym łomżyńskim tym, że do gubernatora, gdy powracał na granicy Drozdowa i Kalinowa, ktoś strzelił i o cal zaledwie nad głową trafił w czapkę bobrową właściciela. Z tego powodu były rewizje w obydwóch dworach, śledztwo i dochodzenie. Podobno strzelił do niego młody chłopiec – stolarz, kuzyn tkacza, sprowadzonego do Drozdowa dla nauczenia wyrobu ładnych wzorów obrusowych i dywanowych kobiety wiejskie. Mówiono także o tym, że całe trzy dni chłopiec ten ukrywał się w piwnicy Górnego Dworu, że ogrodnik o tym wiedział, że panna służąca dawała mu ze stołu naszego jedzenie. Na pewno tego nie wiem, ale w tym czasie rzeczywiście panna Jadwiga, niedawno przyjęta z Warszawy, dość zręczna i miła dziewczyna, prosiła mnie dla chorej kobiety o cukier i parę razy o talerz rosołu tak, aby się w kuchni nie dowiedzieli, bo nie lubią, gdy się im resztki z pańskiego stołu zabiera. Ogrodnik również nie odnosił mi klucza od tej piwnicy, gdzie były jabłka i gruszki późno dojrzewające. Gubernatorowa z przestrzeloną czapką pojechała do Petersburga, mąż jej dostał awans i order, a do Łomży przyjechał nowy gubernator o oryginalnym nazwisku Papadogło. Ten nie miał pretensji do stosunków z ziemiaństwem, a w roku 1905 na wiele rzeczy patrzał przez palce.

W lutym 1904 roku odbył się ślub pana Józefa z panną Marią Olszewską. Była to czwarta synowa, dla odmiany nie jedynaczka, a mająca dwóch braci, ale trzecia Maria. Czwartą Marią była najstarsza córka pana Wincentego z hiszpańska nazywana Manitą, więc jedna Manieczka, druga Marychna, a trzecia Myszka. W dzień ślubu państwa Józefów po uroczystym nabożeństwie, gdy powróciliśmy z kościoła, pani Paulina chciała telegrafować do państwa Olszewskich na Podole, ale jak usłyszała, że po rosyjsku ślub nazywa się „brok”, oburzyła się i poprzestała na liście.

Ponieważ w tym czasie już rozpoczynały się w Rosji i u nas po trochu srodze prześladowane ruchy rewolucjonistyczne,  i kolejowe strajki, więc o przyjeździe państwa Olszewskich, pomimo zaproszenia pani Pauliny, nie myślano, tym bardziej, że dla pani Lutosławskiej było to trudne. Ślub odbywał się w zimie w Szwajcarii, byli na nim oboje państwo Stanisławostwo, pan Kazimierz i Jan. Latem młoda para przyjechała do Drozdowa. Pani Myszka bardzo się wszystkim podobała, była tak wesoła, dowcipna i pełna wdzięku młodości i szczęścia. Przyjemnie było patrzeć na nich oboje.

Pani Paulina cieszyła się, gdy zebrały się razem cztery pary synów z synowymi i uważała, że wszyscy są z siebie zadowoleni. Miała już sześcioro wnucząt. Namawiała panią Myszkę, która już skończyła nauki i miała tylko napisać pracę dyplomową, żeby już temu dała pokój. Pani Myszka jednak i dyplom otrzymała, i potem jeszcze, chcąc pracować pod zaborem rosyjskim, gdy wróciła do kraju, tu jeszcze zdawała egzamin. Pan Józef i pan  Kazimierz pojechali jeszcze dla ukończenia studiów do Londynu, gdzie pani Myszka praktykowała w szpitalu i tu urodził się ich pierwszy syn Jerzy. Było to zabawne dziecko, mówiono o nim, że się urodził mądry, wcale nie płakał, nie grymasił; matka jako lekarz chowała go hygienicznie, miał określoną porę jedzenia, spania i zabawy, gdy miał rok mówił i biegał, miał śliczne pukle bujnych włosów. Gdy raz w nocy państwo Józefostwo wyjeżdżali i pani Paulina martwiła się, że go trzeba budzić i ciepło ubrać, obracano go na wszystkie strony, obuwano, owijano, on ani pisnął, otwierał oczy na chwilkę i momentalnie zasypiał, postawiony na nóżki oparł się o krzesełko, i spał w dalszym ciągu. Miał dwa i pół lat, gdy mieszkali w Warszawie i zaszłam ich odwiedzić. Pani Myszka powiedziała, że on już doskonale czyta – nie chciałam temu wierzyć. Tymczasem Jerzy przynosi „Janka Wędrowniczka” i najwyraźniej, wodząc paluszkiem, odczytuje i deklamuje, z uwagą na znaki pisarskie, wiersz po wierszu. Uważałam, że to jest prawie niepodobieństwem, aby takie bobo mogło już tak czytać.

Rok 1905. Jeździłyśmy z panią Pauliną i z Manitą do Krynicy. Pani Paulina była bardzo wyczerpana nerwowo z powodu niespodziewanej choroby pana Jana, który podobno zaraził się wietrzną ospą od dzieci, tj. od Dziutka i Bogdana, i dostał gorączki. Zdawało mu się, że w domu pożar. Wpadł do pokoju matki i zawoławszy: „Pali się!”, wyprowadził ją z pokoju w jednej bieliźnie. Cały dom zerwał się na nogi, biegliśmy wszyscy. Ja zaprowadziłam panią Paulinę do łóżka z powrotem, zatelefonowałam do pana Stanisława. Posłano po doktora, a tymczasem Bombinio, pan Stanisław i rządca Darwański starali się uspokoić pana Jana. Pani Janowa z dziećmi przeszła do pani Pauliny. Łomżyńscy doktorzy orzekli, że choroba jest groźna i na drugi dzień wieczorem pan Marian zabrał pana Jana do Warszawy. Było to w marcu, a do maja pan Jan był o tyle lepiej, że mógł dalszą kurację prowadzić w Grodzisku, następnie w Zakopanem, dokąd wyjechała i pani Janowa z dziećmi.

Pani Paulina bardzo się martwiła i znowu niezmiernie smutno było w Drozdowie Górnym. Zostałyśmy tylko we dwie, bo państwo Józefostwo po powrocie z Londynu mieli zamieszkać w Warszawie. Całe to przejście odbiło się nie tylko na zdrowiu, ale i na stratach różnego rodzaju, i w gospodarstwie domowym, i także przerwane były pracy doświadczalne w gospodarstwie rolnym.

Krynica i Manitka, chociaż sama chora na blednicę, dużo na polepszenie zdrowia pani Pauliny pomogły. Doktór Ehers obie miał w opiece troskliwej, przysyłał co dzień kąpielową, która babci nacierała zimną wodą stopy, a wnuczce kładła chłodnik na serce, poza tym brały kąpiele gazowe. Manitka jednak mało mogła chodzić, więc często siedziałyśmy w parku i na przemiany czytałyśmy głośno, wybierając coś wesołego. Zaczęły jednak nadchodzić niepokojące wieści z Warszawy o jakichś rozruchach i z tego powodu pobyt w Krynicy pani Paulina skróciła o cały tydzień, a w Krakowie nie zatrzymała się ku memu wielkiemu żalowi. W Warszawie już było cicho, krążyły tylko opowiadania i dowcipy na temat spodziewanej konstytucji, i pogromu na Placu Teatralnym. Moja znajoma pokazywała mi swoją bluzkę rozciętą nahajką kozacką, po której siniak na plecach zagoił się prawie bez śladu. Brat jej wyśpiewywał: „Widziałem wolność w Warszawie, co powiem, to nie jest bajką. Jechała przez Marszałkowską i wywijała nahajką. Wołano – to konstytucja! Jaśniejsza od wielkiej świecy. Kto chciał zobaczyć ją blisko, to dotąd bolą go plecy!”

W Drozdowie tymczasem było spokojnie. Przyjechali państwo Marianowie z dziećmi i państwo Zielińscy, obie babcie siadywały na ganku i godzinami przypatrywały się, jak maleństwa bawiły się pod sosną, wkopaną w czysty żółty piasek. Babcia Paulinka z żalem wspominała, że nie ma między niemi Bogdana. Mówiła mi, że jednak wszystko inaczej się ułożyło, niżeli pragnęła, że jej marzeniem było, by pan Jan gospodarował, pan Kazimierz był doktorem i praktykował w Warszawie, pan Józef obrał sobie początkowo studia mleczarskie, więc mógłby również w Drozdowie i okolicy zakładać wzorowe gospodarstwa mleczarniane, i serowarnie. Tymczasem skoro zajmie się w Warszawie i zacznie wydawać jakie pismo, to w dzisiejszych warunkach będzie to ani dochodowe, ani bezpieczne. Kazio znowu – mówiła – słabego zdrowia, nie liczy się z siłami i chce prowadzić jakieś nowożytne szkoły na sposób angielski, i nie zdaje sobie sprawy, ile to wysiłku przyniesie dla niego, i jak wielką odpowiedzialność będzie miał przed rodzicami i Bogiem. Ja tłomaczyłam, że wychowanie młodzieży, przy jego zdolnościach umysłowych i wielkim ukochaniu tej sprawy, to nie da się z niczym porównać, będzie to zasługą dla Polski, że skończenie medycyny to wielka pomoc. Że uczniowie będą go uwielbiać i kochać, tak jak kochają wszystkie dzieci w rodzinie. Że to mu da szczęście. A pani Paulina twierdziła, że ta praca pochłonie go całego, jego siły i zdrowie, pozbawi możności założenia własnej rodziny i własnych dzieci.

Przeczucia matki były trafne… Pan Kazimierz zachorował w tym czasie na płuca i po zbadaniu okazało się, że jest zagrożony gruźlicą. Wyjechał do Zakopanego na szereg miesięcy, leżał długi czas w sanatorium. Przez całe dziesięć miesięcy nie widzieliśmy go w Drozdowie.

Przez ten czas przyjechali państwo Józefowie z synkiem i jakiś czas zabawili u matki, która potrzebowała coraz więcej pociechy, bo miała wciąż obawy o któregoś z synów. Gospodarstwem domowym coraz mniej się zajmowała, najczęściej ją wyręczałam, obie chodziłyśmy tylko do ochronki raz na dzień – ona na godzinę, ja na dwie. Miałyśmy stałą pomocnicę wreszcie, wykwalifikowaną ochroniarkę pannę Helenę Popiołkowską, zdolną, dobrą i ładną, która doskonale prowadziła ochronkę, szczególniej śpiew i różne wyplatanie z rafii, sznurka oraz guziki. Ja nauczyłam chłopców na warsztacikach tkać tasiemki i wyplatać koszyki, tak że nasza ochronka już miała nawet zbyt w Łomży na te robótki. Były to minimalne dochody, ale robiły wiele przyjemności pani Paulinie, która przynosiła dzieciom kupione za to różne przedmioty, na przykład: dla dziewczynek wstążki do włosów, dla chłopców starszych do wyboru fujarki, nożyki lub organki. W dodatku każdy dostawał z własnego wyrobu jakiś przedmiot dla rodziców. Były jednak czasem kłopoty, gdy dowiedziałyśmy się, że są i nadużycia materiałów, że niektóre matki kazały przynosić dzieciom po kryjomu guziki lub nici i sznurki. Pani Paulina tak się tym przejmowała, że najczęściej ja z panną Heleną załatwiałyśmy same całą sprawę, ale wtedy słyszałyśmy: „O la Boga! To ci dopiero wielka rzecz, jak dzieciak weźmie parę łokci sznurka!”

Dowiadywałyśmy się nieraz daleko gorszych rzeczy. Oto do browaru sprowadzono do piwa Marcowego specjalne korki i etykiety, a przy pogadance o pożytku z drzew, gdy mówiłam, że oprócz owoców, opału, budowy domów, wyrobu mebli – kora drzew dostarcza różnych równie pożytecznych rzeczy, wspomniałam o korkach. Jeden z chłopców powiedział, że w browarze to są takie korki, co za nie moja siostra od szmaciarza kupiła sobie cztery talerze i cztery kubki, a drugi odezwał się, że jego tata od Mośka dostał całą butelkę wódki za takie korki. Byłyśmy w bardzo trudnym położeniu, namyślałyśmy się, co zrobić, komu powiedzieć, by zapobiec dalszej kradzieży bez narażania dziecka na ojcowskie pasy bezlitosne i jego zaprzestania chodzenia do ochrony. Poszłam do proboszcza, który miał stosunki ze wszystkimi oficjalistami i bez ceremonii powiedział im, że źle pilnują pańskiego dobra, a to znaczy to samo co kradzież osobista. Nawet był zadowolony, że na ten temat mógł z nimi wszystkimi pomówić. „Bo to niejeden z nich mógł się też uderzyć w piersi!” Nie wiem, czy ksiądz Mielnicki poruszył sumienie czyje, ale przed świętami nadeszło przez pocztę łomżyńską nadane dwadzieścia pięć rubli dla biednych dzieci. Zaadresowano przesyłkę do kancelarii browaru. Pani Paulina przypuszczała, że zrobił to Bombiński z polecenia którego z synów Józefa czy Kazimierza albo też pana Smolikowskiego. A my z panną Heleną podejrzewałyśmy, że to ktoś z administracji uderzył się w piersi, bo ksiądz Mielnicki, gdy mu o tym powiedziałam, był uradowany i powtarzał „To i dobrze, to i dobrze, kupcie im co ciepłego na nogi!”

Nie pamiętam już kolejności różnych przeżyć domowych, ale to, co było związane z osobą pani Pauliny, żywo stoi mi przed oczami. Zawsze się o coś troszczyła, co dotyczyło któregokolwiek z synów, martwiło ją, że pan Wincenty – jak się wyrażała – ma niespokojnego ducha w sobie, któren nim rzuca w tę i ową stronę. Bardzo żałowała, że pan Jan był więcej teoretykiem niżeli praktykiem gospodarczym i że wspólnie z panem Stanisławem nie gospodarują w Drozdowie. Niepokoiła się i irytowała ciągłymi wyjazdami państwa Stanisławostwa i ich wystawnym życiem, jak to określała ponad stan i dochody. Ośmieliłam się powiedzieć, że są bezdzietni, więc pozwalają sobie na różne przyjemności, by zastąpić tym pociechę, jaką by mieli w domu. Ale pani Paulina twierdziła, że jednak z dziećmi czy bez dzieci trzeba pamiętać, aby zawsze koniec z końcem wiązać, a Stasiowie wydają nie tylko swoje dochody, ale i sumy, które są wspólne.

Najczęściej przyczyną takiej rozmowy był pierwszy miesiąca, w który Bombinio przynosił swojej ukochanej dziedziczce pieniądze i zdawał relację ze stanu kasy. Nie wtrącała się do zarządzeń swoich dorosłych synów, nie robiła im żadnych uwag, lecz wiedziała wszystko. A gdy byłyśmy same, widocznie czuła czasem potrzebę mówienia o tym, co ją dręczyło. Nienawidziła browaru i nazywała go molochem, który spalił jej męża żądzą dojścia do majątku, który doprowadza pana Stanisława do nieopatrznego korzystania z jego dochodów. Słuchałam tego w milczeniu, a najczęściej prosiłam, by pozwoliła przynieść sobie filiżankę kwiatu pomarańczowego lub żeby wzięła łyżkę laurowej wody, bo to było jej zalecone przez doktora Ehersa, któremu wierzyła.

Czasami radziłam się ojca Łukasza, czy mi nie wypada pójść do pana Stanisława i jemu powiedzieć, że przyczynia matce zmartwienia. Ojciec Łukasz jednak zadecydował, że to byłoby bez rezultatu, poruszyłoby dużo różnych przykrości dla wszystkich w rodzinie, a szczególnie dla biednego Bombińskiego, który całym sercem oddany jest pani Paulinie. Radzili mi, bym milczała i nikomu o tym nie mówiła.

W końcu nadszedł okres, kiedy troską największą pani Pauliny było zdrowie pana Kazimierza, który przeleżawszy blisko rok w sanatorium zakopiańskim, porzucił medycynę zupełnie, chociaż ją ukończył i uzyskał dyplom, a zabrał się do pracy nad młodzieżą i razem z księdzem Gralewskim założyli wzorową szkołę nowoczesną na wzór angielski Reddiego, którą pan Kazimierz poznał i zaprosił jej kierownika do siebie. W Drozdowie debatowali z księdzem Gralewskim i paru panami, głównie z Kleniewskim, Kisielnickimi z Korzenistego i Stawisk oraz panem Janem. Postanowili doprowadzić to śpiesznie do skutku. Szkoła powstała w Szymanowie, czy też najprzód w Starej Wsi. W Szymanowie byłam przez dwa dni, zachwycałam się miłym stosunkiem uczni i nauczycieli, pod wrażeniem opisałam pani Paulinie wszystko najdetaliczniej, prócz tego, że chłopcy podczas upału chodzili tylko w spodenkach i trepach, a nauczyciele co nieco tylko więcej przyodziani, że pili mleko nieprzegotowane i sypiali na posłaniach bez poduszek z pierza, na siennikach z wałkami również z siana. Reszta była już możliwa: stoły porządnie nakryte, pełno kwiatów, roślin, zwierząt, zwierzątek, oswojonych ptaków, siadających na ramionach i chłopcom i nauczycielom. W ogrodzie różne grzędy ciekawych roślin, przy stawie nawet jakieś błotka i wylęgarnie – słowem wiejskie rozkosze. Przy tym wycieczki w poszukiwaniu różnych gatunków korzeni, grzybów, owadów, płazów itp. Godziny nauki, modlitwy, pogadanki, śpiewy wieczorne przy ognisku. Chłopcy wyglądali uszczęśliwieni.

Podobno poniektóre mamy i ciocie przerażone pytały, czy nie wpłynęło to na zordynarnienie manier, ale usłyszawszy, jak rozmawiają po francusku, jak pięknie śpiewają, jak ładnie tańczą, uspokojone wracały do domów. Pan Kazimierz był zadowolony niezmiernie, matka również z radością wysyłała całe skrzynie owoców i najlepszych jarzyn. Ja tuziny butelek soków przygotowywałam z jej polecenia. Każdy przyjazd pana Kazimierza był połączony z przyjazdem kilku takich wychowańców, a czasem z całym obozem skautów lub kandydatów na skautów. Jego siostrzeńcy i siostrzenice jeszcze małe, chciały koniecznie należeć do tego grona, co gotowało obiady w lesie, spało w Górkach… to było powodem niepokoju babci, żeby się nie zaziębiły, żeby czasem jaki robak nie wszedł do ucha itp. Pani Paulina ucieszona pomyślnym rezultatem nowo założonej szkoły, pochwałami i ogólną sympatią, jaką pan Kazimierz pozyskał nie tylko uczni swoich, ale i rodziców, uspokojona mówiła: „Bogu dzięki Kazio właściwą dla siebie obrał drogę”.

A tymczasem zaczęła się niepokoić o najmłodszego. Bo pan Józef powrócił z Anglii i zamiast z żoną i synkiem osiąść w Drozdowie, i zająć się mleczarstwem na wysoką skalę, które studiował – zamieszkał w Warszawie i zaczął wydawać tygodnik pt. „Myśl Narodowa”. Pani Paulina uważała, że w owych czasach było to prawie niemożliwe z powodu cenzury ostrej, z powodu polemik, jakie prowadziły stronnictwa między sobą. Obawiała się, może słusznie, że to przyniesie nie tylko straty włożonych pieniędzy, ale pociągnie jeszcze gorsze rzeczy, na przykład wycieczkę niespodziewaną – jak mówiła – na Syberię. Miała trochę żalu do synowej, że nie tylko nie powstrzymywała męża, ale czuła się uszczęśliwiona. Pomagała mu, a nawet niekiedy pisała coś do jego tygodnika. Należała do stowarzyszeń lekarskich, chodziła jako lekarz do szpitali.

Pan Kazimierz, pisząc do mnie, zapytywał, jakie u mamy na warsztacie troski teraz nowe snują się tkaniny? Ale ja, pomimo serdecznego od początku poznania stosunku, pisałam o tym, co nie jego tyczyło, bardzo ostrożnie rozmawiałam i pisałam, bo pan Kazimierz w najlepszej chęci zrobienia dobrze, z wielką otwartością powiedział bratowej: „Wiesz Myszko, mama wolałaby, żebyś nie chodziła do szpitala, bo obawiała się, że przyniesiesz jeszcze jaką chorobę”. Dobry, kochany pan Kazimierz, ileż to razy niechcący poruszał drażliwe struny wrażliwych uczuć, uraz lub tajonych starannie myśli swoich najbliższych… Pani Stanisławowa kiedyś wspomniała, że chciałaby dostać portret matki męża i zawiesić go u niego nad biurkiem w gabinecie i ma zamiar o to prosić panią Paulinę. Ja wiedząc, że ten portret przeznaczyła dla najstarszej swojej wnuczki Manity, podobnej do babki, powiedziałam kiedyś o tym panu Kazimierzowi. Więc on, usłyszawszy o chęci pani Stanisławowej, czym prędzej objaśnił jej, że mama odda go Manitce i tym sposobem przyspieszył tylko prośbę o ten portret i wielką przykrość pani Pauliny, gdy go oddawała. Robiła o to wymówki panu Kazimierzowi. Powiedział, że powtórzył to właśnie by nie proszono o portret.

W tym czasie, tj. w roku 1905 Drozdowo było wciąż pełne odwiedzających obydwa dwory – dalszych i bliższych sąsiadów: Manita i Bela, dorosłe młode panienki, od czasu do czasu przyjeżdżali państwo Marianowie już z trójką ślicznych dzieci, często i z młodszymi braćmi pani Marychny, Boguszyce z dorosłą córką panną Zofją, kuzynka pani Stanisławowej – pani Somerowa z córką. Młodzież bawiła się, a starsze panie i młode mężatki kojarzyły różne pary, z których ani jedna nie była jednak nigdy naprawdę sobą zajęta. Pani Paulina upodobała sobie dla pana Kazimierza Zosie do wyboru: Wierzbicką i Bojasińską, pani senatorowa – matka pani Stanisławowej – dorzucała mu jeszcze trzecią – Somerównę. Manitce pani Zielińska życzyła własnego syna Tadeusza, bardzo miłego i przystojnego. Słowem, było wesoło i przyjemnie, ale niedługo to trwało, bo wkradła się choroba: najprzód umarła córeczka państwa Józefostwa. Zachorowała podczas nieobecności rodziców, którzy wyjechali za granicę na kurację. Przeszłyśmy wtedy z panią Pauliną wiele zmartwienia. Wszyscy na gwałt wyjeżdżali, bo krwawa dyzenteria szerzyła się i na wsi, więc państwo Marianowie i pani Sofityna z Halą, Röhrowa z Zygmusiem, po prostu dom opustoszał, ja przeniosłam się do pielęgnowania maleńkiej Anieleczki, a Jerzyka zabrała do swego pokoju pani Paulina. Codziennie przyjeżdżał doktór, robiło się wszystko, by uzdrowić dziecinę, ale daremnie. Rodzice wrócili, gdy była już konająca. A w sam dzień jej pogrzebu zachorował Jerzyk, i o mało i on nie umarł. Chorował bardzo długo i był tak wychudzony jak szkielecik. Ja rozchorowałam się na kamienie żółciowe, o panią Józefową obawiano się, bo była niezmiernie wyczerpana, a spodziewała się dziecka.

Jak minęło niebezpieczeństwo i doktorzy zapewnili, że Jerzyk ocalony i będzie zdrów, odbyło się zaraz uroczyste dziękczynne nabożeństwo u nas i u Kapucynów, a radość, że Jerzyk zaczynał się z każdym dniem poprawiać, dodawał wszystkim siły. Rodzice pani Józefowej przysłali mu maleńkiego kucyka i bryczuszkę, ale jeździł nią dopiero za parę miesięcy.

Nie dość tego zmartwienia było dla pana Kazimierza biednego, bo gdy powrócił do swojej pracy w szkole i urządził wycieczkę z kilku uczniami i nauczycielami w okolicach Płocka, podczas kąpieli, chociaż uczniowie wszyscy i profesorowie umieli dobrze pływać – trzech chłopców utonęło, a pana Kazimierza, który ich ratował, z trudem zdołano przywrócić do życia. Przyjechał po tym wypadku na parę tygodni do domu. Wyglądał bardzo mizernie. Jeździł potem na kurację, a podczas jego nieobecności zaczęły się w kraju znowu obostrzenia rządowe, paru nauczycieli ze szkoły księdza Gralewskiego, jako obcych poddanych, wydalono, szkołę zamknięto. I znowu pani Paulina martwiła się.

W domu miała pociechę tylko z wnuków, a raczej na stałe z jednego tylko Jerzyka, który jako dziecko był rozkoszny i niezmiernie zabawny. Co dzień podczas śniadania przychodził powiedzieć babci dzień dobry, przynosił jakąś dziecinną książeczkę i z pamięci czytał z niej bajeczki najbardziej upodobane przez siebie. Mieliśmy elektryczną maszynkę do kawy, która go bardzo interesowała, aż kiedyś sparzył palec i później, gdy zakładano kontakt, wołał na boku: „Ja an, an, kawa pezina!” A chociaż to się prawie co dzień powtarzało, zaśmiewała się babcia z jego minki ostrzegawczej i podniesionego paluszka.

Pobyt państwa Józefostwa na stałe sprawił pewne zmiany. Przerobiono część domu na oddzielne mieszkanie, bo ani pani Paulina, ani jej synowa, nie chciały prowadzić wspólnego gospodarstwa. A ponieważ rodzina państwa Marianów powiększyła się, bo już troje dzieci i nauczycielka oraz niańka przyjeżdżała, więc i oni prowadzili kuchnię u siebie. Tylko podwieczorki letnie pani Paulina zatrzymała dla siebie wyłącznie i obiady niedzielne.

Z początku niezupełnie to pani Paulinie podobało się, ale z czasem przywykła do zmienionego cokolwiek mieszkania, bo pozostał nietknięty stary letni salon, stołowy duży na górze i jej salonik z sypialnią i garderoba. Pan Marian w całym domu zaprowadził elektryczne oświetlenie, wodociągi, słowem był to stary dwór z nowoczesnymi wygodami. Wprawdzie, gdy się robiło przeróbki i trochę w domu było hałasu i nieporządku, pani Paulina mówiła: „Że też ludzie stali się teraz tacy wygodniccy”, ale potem była zadowolona bardzo, a szczególnie cieszyła się, że wodociąg dostarczał wodę nawet do ogrodu, że z własnego zboża i we własnym młynie elektrycznym mełli śliczną mąkę i różne kasze. A ten młyn zbudował przecież jej własny syn! Żałowała, że ojciec nie dożył tego czasu i nie widzi tego. Rozmawiała o tym z panem Bombińskim. Ten jednak nie dzielił jej zadowolenia i do mnie mówił, że gdyby jeszcze więcej nawet było dochodu, to i tak potrafiono by wszystko wydać, żeby w kasie nie poleżało. Przyznawał jednak, że do kasy wciąż płynęło i z dumą wyrażał się o panu Marianie: „Nie darmo on podobny do ojca!”

Państwo Wincentostwo zamieszkali w Warszawie, jednak z tego nikt się nie cieszył, bo wszyscy żałowali, że przestał wykładać na uniwersytecie, a pani Paulina uważała, że w Krakowie było bezpieczniej dla niego, tym bardziej że prowadził wciąż jakieś zebrania młodzieży, coś, co miało być w rodzaju filaretów. Słyszałam dużo żartów i kpin, czasem pochwał, a w rodzinie martwiono się i narzekano, że pan Wincenty, mając żonę i córki, nie myśli o tym, by prowadzić dom odpowiedni swemu stanowisku. Jako uczony profesor i taki zdolny wykładowca, mógłby przecież już osiąść na stałe itp. Pani Paulina wyrażała się o pani Sofitynie: „To święta kobieta, kiedy potrafiła wychować córki na takie miłe i dobre dziewczęta, a przede wszystkim, że nie rzuciła wszystkiego i nie wyjechała z dziećmi do Hiszpanii”. Szczególnie najstarsza była przez panią Paulinę kochana, więc ucieszyła się bardzo, gdy się dowiedziała, że ma starającego się, za którego decyduje się wyjść za mąż i zaprosiła panią Sofitynę, by koniecznie latem przyjechała z Manitą do Drozdowa przed naszym wyjazdem do Krynicy. Przyjechali również z panią Sofityną państwo Baliccy, a z nimi przyszły mąż Manity pan Mieczysław Niklewicz; jako znajomy pana Józefa właściwie był jego gościem, tak jak i państwo Baliccy. U pani Pauliny był tylko bardzo uroczysty obiad niedzielny, na który przybrałam stół w kremowe irysy i wiotkie gałązki perskiego bzu. Pani Balicka wykrzyknęła: „Ależ to bajkowo piękne!” Bajkowo też smaczne były potrawy, bo i pani Paulina i ja kochałyśmy Manitkę, i chciałyśmy, by dzień ten był uroczyście obchodzony. Tymczasem Manitka niezupełnie była zdrowa i ku memu zmartwieniu nie pozwoliła jej babcia jeść lodów poziomkowych, na które jedynie miała apetyt. Również tego dnia pan Kazimierz powiedział mi, że zrobił już stanowcze postanowienie zostania księdzem. Zapytałam, czy matka wie już o jego nieodzownym zamiarze. „Ależ od czterech lat czekam na jej pozwolenie, bo taki termin naznaczyła, bym wypróbował sam siebie i poznał wolę Boga.” Przejęta byłam tym niezmiernie. „No i co, Oczka zaniemówiła? Czy ze zdziwienia, że jednak o tym nie wiedziała, czy też że ja się przed Oczką nie wygadałem?” – żartował. A mnie zrobiło się dziwnie smutno, bo wyobrażałam sobie, że go tak często nie będę widywała…

Pobyt w Krynicy był nudny, prócz pana Mariana nikt nas nie odwiedził, listy były rzadsze, do mnie Manitka wcale nie pisała tylko Bela, a jej listy były smutne i niepokojące; znać było, że ona cierpi. Donosiła mi, że Manitka zaręczona, że ona z ojcem wyjedzie.

Doktór Ehers znalazł panią Lutosławską wyczerpaną nerwowo. Do mnie powiedział: „To nic dziwnego, kto ma sześciu synów dorosłych i mądrych.” To „mądrych” powiedział z podkreśleniem. Wieczorem pani Paulina czytając krakowski jakiś dziennik rozpłakała się, brała krople, piła kwiat pomarańczowy i na drugi dzień leżała. Gdy o tym mówiłam Ehersowi, powiedział, że widocznie przeczytała coś o panu Wincentym, bo go teraz ośmieszają i osmarowują i słusznie, i niesłusznie nawet. Ot, jak zwykle, gdy ktoś czymkolwiek się wyróżnia od szarego tłumu. Pomyślałam, że pana Kazimierza nie będą strychować, gdy zostanie księdzem. Byłam naiwna i sama nieraz płakałam, gdy czytałam, co potrafili napisać i wydrukować na tego najlepszego, zacnego i tak niezwykle wyrozumiałego dla innych człowieka…

Po powrocie z Krynicy miałyśmy zajęcia z przygotowaniem do ślubu Manitki. Pani Paulina według tradycyjnego zwyczaju, jako babka, szykowała pościel wyprawną. Zabawne było, że najprzód kazała włosie na materace uprać, a potem dopiero kręcili je. Pierze na poduszki świeże i koniecznie białe. Srebro miało być staroświeckie w dębowej szkatułce pamiątkowej, nadwyrężone trochę zębem czasu, ale młode synowe jej to odradziły, więc na to przystała. Manitka czy też pani Sofityna wybrały oksydowane, które jednak pani Paulinie nie podobało się, bo nakrycie do stołu lubiła białe i srebro bledsze. Natomiast biżuterie lubiła ciemne i emaliowane. Ja malowałam akacje na parawanie, a wszystkie te przygotowania były robione na wesoło, z dobrymi życzeniami i wróżyły życie szczęśliwe. Żałowałam, że nie byłam na ślubie Manitki, bo zostałam jako opiekunka małego Jerzyka, a pani Józefowa pojechała z mężem i małym Heniem przy piersi.

Po ślubie Manitka z mężem wyjechała do Hiszpanii na parę tygodni. Tam również podążyła pani Sofityna z Halą i Pepą. Bela z ojcem wyjechała do Londynu. Dom na Wilczej zwinięto zupełnie. Bardzo tym pani Paulina się martwiła, a szczególniej o Belę, że taka młodziutka, że bez opieki matki, że wpływ ojca, który w tym czasie – jak się wyraziła pani Paulina, miał jakieś zupełnie nienadające się do zrealizowania zachcianki, dla tak młodej i uwielbiającej ojca dziewczyny to zgubne, to przewrócenie pojęć, no i niezawodne staropanieństwo, którego pani Paulina nie lubiła. Przysłuchiwałam się, jak pani Józefowa tłomaczyła, że już teraz minęły czasy, gdy staropanieństwo było straszne i skazywało kobietę na zależność, że zaczyna się wiek równouprawnienia. Kobiety coraz częściej uzyskują stanowiska, na których kiedyś mogli stać tylko mężczyźni. Czasem jakieś słówko małoznaczące na pozór ma jakieś znaczne następstwa, gdy się dostanie do czyjegoś mózgu i trafi na odpowiedni zakamarek. Otóż ja zaczęłam się zastanawiać, że taka dłubanina nad jedną robótką, kiedy można by zrobić więcej pięknych rzeczy, to strata czasu. Zaczęłam marzyć o dużej pracowni robót kościelnych, o odnawianiu cennych zabytków hafciarskich. Napisałam o tym do pana Kazimierza. On natychmiast przysłał mi podręczniki do rozpoznawania haftów i tkanin średniowiecznych, i sposobu wykonywania poprawek lub przenoszenia podmalowywania i cerowania różnymi sposobami. Bardzo mnie to zajęło i zaczęłam uczyć się gorliwie po parę godzin co dzień. Jakby dla utwierdzenia moich zamiarów zupełnie niespodziewanie przyjechał z wizytą do pani Pauliny ksiądz prałat Brykczyński, którego poznała w Krynicy, a ja dawno znałam go jako proboszcza z sąsiedniej parafii, gdy byłam nauczycielką u Szawłowskich w Ciechanowskiem. Pochodził z arystokratycznej rodziny, spokrewnionej z Czartoryskimi i Zamoyskimi. Wysoko wykształcony, świetny mówca. Pani Paulina bardzo się ucieszyła, bo polubiła jego towarzystwo w Krynicy. Zatrzymała go na noc, byłyśmy na jego mszy św. Oglądał moje hafty. Przed nim zwierzyłam się z moich zamiarów i skrupułów co do porzucenia pani Lutosławskiej. On też głównie wpłynął, że postanowiłam osiedlić się tymczasowo w Łomży i założyć pracownię robót kościelnych. Nie mogłam zrobić tego jednak bez uprzedniego wynalezienia odpowiedniej zastępczyni przy osobie, do której byłam całym sercem przywiązana.

Nikomu nie mówiłam, ale do pana Kazimierza napisałam do Fryburga, prosząc, aby jako przyszły ksiądz napisał do mnie, co o tym myśli, ale do czasu matce nie wspominał. Kochany ksiądz Kazimierz odpisał mi tak serdecznie jak brat siostrze, ale zastrzegł się, że mam czekać aż do jego prymicji, którą odbędzie za dwa lata w Drozdowie, a potem daje mi słowo, że pomoże mi, bym z matką rozstała się bez zrażenia jej sobie.

Więc pozostało wszystko po dawnemu – z tą różnicą, że ja przygotowywałam się już tylko do tych robót, a nie zaczynałam nic innego prócz pisaniny dla księdza Brykczyńskiego, który wydawał pisemko ludowe w Płocku pod tytułem „Mazur”. Co tydzień musiałam mu coś posłać i to robiło mi dużo przyjemności, bo po pewnym czasie zaproponowano mi nawet w Płocku stałą posadę w redakcji. A dla zachęty zaczęto przysyłać honorarium. Posady nie przyjęłam, a honorarium prosiłam, by składano w kasie przemysłowców.

Przy wyjeździe księdza Kazimierza, którego cała rodzina żegnała z żalem, pan Stanisław, jako najstarszy brat, przemawiał do niego. Miał coś w guście mowy pogrzebowej jego kawalerstwa, o rozstaniu się z frakiem i tańcem, i o tym, że takim jak jest, widzimy go po raz ostatni, bo przyjedzie już w sutannie w wygoloną tonsurą, a te cechy duchowne to nie tylko zmieniają powierzchowność, ale i duszę, i serce przeinaczają. Słowem, było coś jakby obawa, że z księdzem trzeba się liczyć nawet w rodzinie. To podchwycił pan Józef i żartobliwie przemawiał, że oto Staś przynajmniej jednemu bratu przestanie urągać i byle za co sypać nagany. Pan Marian zaś dodał: „Po prostu nie będzie mógł bez ceremonii wymyślać!” Zaczęto żartować, że jak zostanie proboszczem w Drozdowie, to ani jeden parafianin nie zapłaci mu za ślub, pogrzeb lub chrzest, że musi przestać pobierać dochody z browaru, bo ludzie piwem się upijają itp. Żartowano, ale wszyscy żałowali jednakowo, że nie będą tak często widywać kochanego naszego, dobrego pana Kazimierza. Dzieci pytały, czy jak stryjek Kazio będzie księdzem, to będzie mógł z nimi grać w piłkę i w ślepą babkę. Dziutek orzekł z powagą, że jednak przez kij już skakać nie będzie, bo mu długa suknia przeszkodzi.

Pierwsze święta po wyjeździe pana Kazimierza na studia do Fryburga były u nas zupełnie odmienne. Już zupełnie nie pamiętam, z jakiego powodu ani Dolny, ani Górny Dwór nie obchodził Wigilii w domu. Pani Paulina ze mną i oboje państwo Stanisławowie pojechali do państwa Janów. Byli tam również i państwo Röhrowie, po których wstąpiliśmy po drodze. Pączkowizna, a raczej Czaplice, bo tak pan Jan przezwał jej miano, oddalona od Łomży dziewięć wiorst, miała bardzo wygodny i solidnie zbudowany dwór, w którym po działach majątkowych i powrocie do zdrowia pan Jan gospodarował. Pani Janowa była zadowolona, urządziła się wygodnie i ładnie, tylko jak mówiła zbyt skomplikowanymi sposobami; według wskazówek pana Jana łomżyńscy majstrowie wszystko wykonali i z tego powodu prawie każde drzwi i okna, każda półka miały inne zamknięcia: to w prawo, to w lewo obracały się ku większej wygodzie i większemu ambarasowi. Ale za to były tam piece tak grzejące, jak żaden w Drozdowie, były posadzki i szyby w oknach, jakimi nawet nowy dwór państwa Stanisławów nie mógł się poszczycić. Bogdan i Zygmuś nie mogli się doczekać końca wieczerzy i przejścia do salonu, bo tam oczekiwała ich choinka i całe stosy podarunków gwiazdkowych, które były takich rozmiarów, że je pani Paulina musiała wysłać osobno i prosiła, by je ustawiono dopiero na Gwiazdkę. Były to mebelki dla Dziutka: biurko, krzesło i szafeczka do książek, dla Bogdana stoliczek, dwa foteliki i wózek dosyć duży, a do tego różne drobiazgi. Zygmuś również dostał hojne dary, ale już mniej obszernych rozmiarów. Dziutek rozczulił panią Paulinę, bo dziękując jej powiedział, że pierwszy list przy nowym biureczku napisze do księdza Kazia, że bez niego szkoła taka nudna.

Powrót ze świąt drugiego dnia był bardzo trudny: spadł śnieg tak obfity, że konie zapadały się w zaspy i karetę odkopywano z pomocą ludzi ze wsi sąsiedniej, po których furman państwa Stanisławów jeździł konno. Zygmuś przerażony wołał: „Aby do Łomży, a tam już babcia przenocuje i wszyscy”. „A gdzie ty wszystkich pomieścisz?” – zapytałam. „Pani z babcią w sypialnym, mama z ojcem na moim łóżku, ciocia i wujek na otomanie w gabinecie, a ja w kuchni na stole”. Pan Stanisław zaśmiewał się i mówił, że on najgorzej wyjdzie na tym, bo zrobią z niego pieczeń jak z zająca. Najgorzej jednak wyszła pani Paulina, bo po przyjeździe do domu leżała dwa dni, tak była zmęczona i postanawiała, że już nigdy na żadne święta nie wyjedzie, bo tylko w domu święta są świętami i dla niej, i dla wszystkich u niej, bo ona sama nie opuszcza nigdy kościoła i nabożeństwa, a ten śnieg, co przeszkodził nam pojechać do Szczepankowa, to była kara Boska.

Państwo Janowie niedługo mieszkali w Czaplicach na stałe. Przyjeżdżali tylko na lato, a zimę całą spędzali w Warszawie, bo pan Jan został redaktorem „Gazety Rolniczej”, Wiktorzyn zaś i Czaplice wypuścił w dzierżawę.

O ile Boże Narodzenie było według pani Pauliny zupełnie niewłaściwie obchodzone bez bytności w kościele, to Wielkanoc cały tydzień świąteczny mieliśmy przed i po świętach całkowicie wypełniony na przemiany nabożeństwem, i szykowaniem święconego. Ku radości naszej i księdza Mielnickiego przyjechał ksiądz Kazimierz, wprawdzie jeszcze jako kleryk, ale już w sutannie i w dodatku z kolegą księdzem Korniłowiczem. Przyjechali w sobotę przed Niedzielą Palmową. Co dzień asystowali i służyli w nabożeństwach. Ksiądz Mielnicki lubił uroczyste obchody religijne, więc mając pomoc bardziej niż co roku, starał się o uświetnienie obrzędów tej uroczystości. Była to dość trudna sprawa, bo, niestety, organista nasz nie był ani muzykalny, ani też zdolny, więc obaj klerycy mieli dużo kłopotu, jednakże sama ich obsługa wielkoczwartkowa przy udzielaniu Komunii św. budziła zachwyt całej parafii. Ksiądz Mielnicki mówił, że jak dożyje chwili, kiedy ci dwaj młodziankowie zostaną dygnitarzami Kościoła, będzie im przypominał, że służyli jemu kiedyś na wiejskiej parafii. Nie przeczuwał tego, że jednego z nich będzie na śmierć dysponował i własnoręcznie do trumny ułoży.

Wtedy jednak, gdy im obydwóm wróżył co najmniej infuły biskupiej, nikt się temu nie dziwił, bo obaj byli – chociaż w różnych kierunkach – wybitnie zdolni: jeden mówca z Bożej prawdziwie łaski, drugi spowiednik o dziwnie psychologicznych zdolnościach wydobywania z ludzi żalu, skruchy i najdoskonalszej szczerości. Pani Paulina obydwóch jako synów traktowała, ksiądz Władzio był razem z księdzem Kaziem uważany w Drozdowie za członka rodziny i zaproszony na wszystkie święta i wakacje. Niestety, tylko święta mieli wolne, na wakacje zaledwie parę dni ksiądz Kazimierz spędził w domu, a potem obydwaj wyjechali na jakieś dodatkowe studia do klasztoru Dominikanów za granicę.

A u nas tymczasem każde lato było coraz liczniejsze, bo rodzina się powiększała. U państwa Marianów było już czworo dzieci. Najstarszy Franuś już miał nauczyciela, młodsze rodzeństwo Angielkę, najmłodsza córeczka niańkę. A ponieważ w starym dworze był dom obszerny, więc pan Marian urządził jedną część na letnią rezydencję dla siebie i tam spędzali lato, nie robiąc matce kłopotu, tylko największą radość, gdy mogła przyglądać się w ogrodzie biegającym dzieciom, z synową i często z jej rodzicami spędzać popodwieczorkowe godziny. Podwieczorki bowiem były ulubioną godziną pani Pauliny i zawsze je spędzała razem ze wszystkimi na tradycyjnej dobrej kawce. Często latem do państwa Marianów przyjeżdżał ktoś z rodziny, państwo Józefostwo miewali także gości i wtedy nieraz zbierały się liczne towarzystwa. Czasem pan Józef i pani Stanisławowa grywali i wtedy niekiedy miało się wrażenie koncertów, i to nie byle jakich. Słowem dwory drozdowskie miały w okolicy sławę. Nie były jednak często odwiedzane, bo sąsiedztwa były dość odległe. Najczęściej stary dwór odwiedzały Boguszyce państwa Wierzbickich i Nowe Pniewo państwa Jabłońskich, z którymi pani Stanisławowa była skuzynowana.

W tym czasie zaczynały się już na dobre strajki rolne i fabryczne, zaczęto już narzekać na wymagania służby i robotników. Drozdowo w okolicy było wyjątkiem. Browar dawał dochody, a praca w nim dawała możność napicia się dobrego piwa i to było przynętą. Ale już i o browar trzeba było się troszczyć. Pan Józef zauważył, że trzeba trochę zmian wprowadzić nawet w gatunkach wyrabianego piwa, więc powstawały nowe etykiety, reklamy, innego kształtu butelki. Między panem Stanisławem i panem Józefem były sprzeczki i nieporozumienia, ale matka często nic nie wiedziała i nie chciała wiedzieć, więc zapraszała na niedzielne obiady wszystkich razem. Przyjeżdżali państwo Janostwo z Pączkowizny, Röhrowie z Łomży, zapraszano proboszcza, a jeżeli jeszcze przyjechał na niedzielę pan Marian, który wnosił dużo życia i wesołości, taki obiad był nieraz skuteczny w zażegnywaniu rodzinnych niesnasek. Często jednak dowiadywałam się np.: „No, wie Oczka, że wolałbym ból zębów, niżeli ten niedzielny obiad”. Było mi wtedy bardzo żal pani Pauliny i odczuwałam niesmak tej zawsze pozornej tylko jedności i zgody. A pani Paulina chciała, żeby dzieci i niańki nie odosabniały się nigdy nawet w ogrodzie i bawiły się razem. No i z tego powodu były również czasem zawiłe sprawy i dochodzenia, wytoczone aż przed sąd babci przez wnuków, a z tego znowu niezadowolone młode matki.

W roku 1911 na lipiec i sierpień poprosiłam o dwa miesiące urlopu i wyjechałam najpierw do Goworowa, gdzie bawiłam u księdza Brykczyńskiego przez dziesięć dni kończąc dla niego pisaninę do „Mazura”. Pojechałam z nim do Płocka, odebrałam swoje honorarium, było tego raptem dwieście rubli, ale przeznaczyłam to na założenie pracowni i postanowiłam jeszcze coś dorobić. Zastępowała mnie u pani Pauliny pani Szumańska, przyjaciółka pani Pauliny. Pani rejentowa Szumańska była to osoba bardzo religijna, starała się, o ile tylko się dało, pozyskiwać sobie adeptki do nowo tworzących się stowarzyszeń religijnych, które powstawały pod kierunkiem ojca Honorata i w tym celu miewała wieczorami pogawędki z młodemi dziewczętami i namawiała je, by się przygotowywały jak mówiła, do służby Bożej. I oto najniespodziewaniej dla wszystkich ksiądz Mielnicki zaprotestował zbieraniu się dziewcząt wieczorami we dworze lub pod figurą Matki Boskiej na cmentarzu. Po prostu nie zważając na obecność pani Szumańskiej powiedział dziewczętom, żeby rozeszły się, bo o godzinie pół do dziesiątej żadnego nabożeństwa nie ma, a jeżeli ktoś uważa, że o godzinie czwartej w niedzielę nie warto przyjść na nieszpory, to on uważa, że powszedniego dnia o dziesiątej to już noc do spania.

Pani Szumańska była rozgniewana na proboszcza, ale pani Paulina uważała, że trzeba było najpierw spytać proboszcza, czy uważa to za właściwe, aby dziewczęta schodziły się na cmentarzu. Swoją drogą dwie kandydatki pojechały do Nowego Miasta i pani Szumańska była zadowolona.

Gdy powróciłam po dwóch miesiącach, zastałam na pozór wszystko po dawnemu prócz tego, że na kanwie wyszywano już nie pasy do ornatów i kap, ale kwadraty na wielki dywan do Częstochowy, który miał być ofiarą ziemianek z całej Polski. U nas wyszyto w Drozdowie z pomocą pań oficjalistek dwanaście kwadratów, a w całym Łomżyńskim pani Szumańska rozdała do wyszycia podobno całą setkę. Z powodu tej roboty zbliżyły się oba dwory do żon i córek oficjalistów, a ja byłam zapraszana nawet i z panną Heleną ochroniarką na wieczorki i czasem przyjemnie spędzałam czas u piwowarstwa lub Bombińsiów.

Najzabawniej jednak było, gdy ksiądz Mielnicki zaprosił wszystkich do siebie. Bez różnicy rang i stanowisk: rządców i starszych ekonomów, praktykantów, ogrodników z żonami, paru prazlewnych, organistę i zakrystiana. Często były to osoby poróżnione ze sobą i niechcące się spotykać, ale skoro ksiądz prosił, nikt nie odmówił. A gdy zaczął częstować mocnym krupniaczkiem, trącali się kieliszkami i popijali na zgodę. Najczęściej proboszcz na tych ucztach wznosił zdrowie Lutosławskich i wtedy mówił: „Żyjemy tu wszyscy przy nich i pracujemy razem z nimi uczciwie, oni o nas, a my o nich pamiętajmy wspólnie”. Czasem po takim przemówieniu zalegała cisza, czasem jakiś mrukliwy głos odezwał się: „My dla nich więcej dajemy, niżeli oni nam”. A wtedy zaczerwieniony Bombinio odpowiadał: „Psiakrew, panie, oni więcej, oni więcej!”

Państwo Stanisławostwo stanowczo ganili tę mieszaninę towarzyską na przyjęciach u proboszcza. Pani Paulina twierdziła, że jako ksiądz dobrze robi, okazując, że dla niego wszyscy są równi, nie wyłącza swych owieczek. Raz nawet pan Stanisław zapytał księdza: „Czy to Proboszcz żadnych parszywych owiec nie wyłącza ze swego stadka?” „O, o, zaraz parszywe! Panie Dziedzicu, i na parchy przy dobrej woli jest lekarstwo, by nie zaraziły, trzeba tylko nie pogardzać zaraz nawet parszywymi”. Panu Józefowi odpowiedź proboszcza podobała się, przy obiedzie bardzo serdecznie wzniósł jego zdrowie, specjalnym starym węgrzynem. Nikt chyba bardziej się nie cieszył, jak właśnie ksiądz Mielnicki, gdy go obdarowano słowem dobrym lub bodaj małym dowodem pamięci i sympatii. Było to cechą jego charakteru i za to był niezmiernie lubiany, pomimo usterek, od jakich ludzie nie są wolni. Głowę miał mocną, ale czasem jednak w późniejszych latach już słabła. W Drozdowie był przez czterdzieści lat proboszczem.

Przemiłe święta Wielkiejnocy 1912 roku, ksiądz Kazimierz z księdzem Korniłowiczem obchodzili już jako djakoni w Drozdowie. Cały Wielki Tydzień nasz kochany proboszcz uważał się co najmniej za biskupa, tak był obsługiwany, a w Wielką Sobotę po skończonym o godzinie czwartej święceniu na które wcale nie jeździł, a tylko przyszedł do starego dworu, powiedział, że to pierwsze w jego życiu takie rozkoszne święta. „Pani Dziedziczko! Człowiek wie przynajmniej, co to święta, a tak to nie dość, że się namęczył cały tydzień spowiadając, to jeszcze w sobotę z wozu na wóz, od wsi do wsi”.

Ponieważ przed prymicją już ksiądz Kazimierz nie miał przyjechać, więc omawiano szczegóły uroczystości. Państwo Stanisławowie radzili, by przyjęcie odbyło się w ich nowym dworze z zaproszeniem sąsiedztwa i duchowieństwa. Temu stanowczo oparł się ksiądz Kazimierz i pani Paulina. Oboje byli zdania, żeby tylko rodzina i najbardziej zbliżeni z księdzem Kazimierzem byli obecni na jego pierwszej Mszy św. w rodzinnym kościele. Co do duchowieństwa, w sąsiedztwie i Łomży z nikim nie utrzymywano stosunków; po wstąpieniu do seminarium ksiądz Kazimierz jeździł do Sejn do biskupa Karasia, skończyło się na tym, że dostał pozwolenie na studia za granicą.

Cała rodzina postanowiła uczcić jakąś pamiątką dla księdza Kazimierza dzień jego prymicji. Złożono się na Kielich i obstalowano go. Ksiądz Kazimierz kazał powiększyć prezbiterium przez dodanie stopni i balustrady dębowej toczonej zamiast zwyczajnej żelaznej kratki. Pani Paulina skromny studencki pokój, który służył mu dotychczas, przerobiła na rodzaj wygodnego gabinetu do pracy i sypialni. Kazała pokryć nowym wytłaczanym pluszem stalowobłękitnym szezlong i dwa fotele i w tym samym odcieniu dała przykrycie łóżka, sukno biurka i roletę. Ksiądz marzył o kaplicy w domu, ale na razie sprzeciwiła się matka i proboszcz, oboje twierdzili, że jest jeszcze za młody.

Najzabawniejszą rzeczą było to, że ksiądz Kazimierz jako tercjarz dominikanów, zamiast używać nocnej bielizny, którą mu matką przyszykowała, przywiózł sobie grube lniane koszule szare, prymitywnie uszyte. Wyglądały przy innej bieliźnie jak worki do kartofli – tak orzekła ze zgrozą stara praczka. Na to córka praczki, która była pokojową, orzekła: „Mama się nie zna, ale i ten ksiądz, co to przyjechał odziany cały na czerwono i przepasany śliczną szeroką wstęgą, to miał taką samą koszulę i pod jedwabną kołdrę podłożył samodziałowy koc”. „To już widać takie przykazanie, żeby się ubóstwa nie brzydzili, choć w nocy”.

Zbliżała się chwila prymicji, która miała być 29 czerwca. Dzień ten prawie co rok był łączony z uroczystością chrzcin wnuków i wnuczek. Rok temu były chrzciny Krysi, pierwszej prawnuczki, córki Manity Niklewiczowej. Była to przemiła uroczystość, bo i państwo Józefowie brali udział w przyjęciu gości, a goście byli również nie tylko ci, co każdego roku w dzień imienin przybywali z sąsiedztwa. Tradycyjny obiad, największa moja troska by wypadł dobrze, by się przez długie przemówienia i liczne wypijane zdrowia nie przepiekł i nie przegotował lub roztopił, ominął mnie szczęśliwie. Byłyśmy z panią Pauliną gośćmi u państwa Józefostwa. Była to rozmaitość i odpoczynek zarazem dla mnie. Państwo Baliccy i nade wszystko pan Roman Dmowski, i pani Sofityna kochana tyle zawsze wnosili życia, tyle poruszali ciekawych kwestyj, a wszystko przeplatane pełnymi dowcipu i humoru słowami czyniły to, że nikt nie przejmował się, czy w zupie było o szczyptę soli za mało lub za wiele itp.

Podwieczorek w ogrodzie na tarasie był już u pani Pauliny i wypadł również doskonale. Pogoda dopisała, a kruszony, przyrządzone przez pana Mariana i Jana, podtrzymywały humor, a zdrowia potrójne prawnuczki, jej rodziców, obydwóch babek, krążyły przy akompaniamencie trzaskania z batów. Wspominałam całą tę uroczystość, myśląc o tej, którą się znowu przygotowywało trochę ze smutkiem, bo obawiałam się w rezultacie swego postanowienia opuszczenia pani Pauliny tego właśnie roku, w parę tygodni po prymicji. Było to jednak dla mnie niesłychanie przykre. Setki razy stawiałam sobie pytanie, czy nie jest to lekkomyślnością. Jednak chęć własnego domu, jak sądziłam własnego życia, własnego czasu – była zbyt silną pokusą, ale trzymanie tego przed panią Pauliną w sekrecie było mi wstrętne. Napisałam do księdza Kazimierza, prosząc, aby matkę uwiadomił o moim projekcie i usposobił do przyjęcia jego propozycji, by pani Szumańska zajęła moje miejsce.

Rezultat listu księdza Kazimierza był dla mnie niesłychaną niespodzianką. Oto zamiast gniewu na mnie, sprowadził gromy na jego głowę. Pani Paulina zupełnie rozumiała, że pragnęłam mieć własny warsztat pracy w jednym kierunku. Darowała mi, że przywiązanie do niej nie wzięło nad tym góry. Ale synowi, który ten projekt znał od dwóch lat i matce o tym powiedział dopiero wskutek moich wyrzutów sumienia… Boże drogi; jeszcze dziś, po tylu latach, czuję żal, jaki mnie przenikał nad niesprawiedliwością zarzutów, stawianych za mnie temu najbardziej przywiązanemu synowi. Doszło do tego, że wypowiedziałam wszystko, co mi nieraz przychodziło do głowy, że ksiądz Kazimierz przez braci, a nawet przez matkę był zawsze trochę lekceważony, trochę mniej kochany, trochę nie liczono się z nim. A on jest najlepszym, najwięcej wartościowym i najwięcej przywiązanym synem. Skończyła się nasza rozmowa moim płaczem i naparem z kwiatu pomarańczowego dla pani Lutosławskiej. Drugą niespodzianką było, że oboje państwo Stanisławostwo zupełnie uznali za słuszne, że chcę samodzielnie pracować. A gdy powiedziałam, że pierwszym impulsem do tego było jego powiedzenie: „Mama to lubi najlepiej dobierać sobie niedołęgi w domu” zaśmiewał się i twierdził, że mógł o mnie różnie pomyśleć, ale niedołęgą mnie nigdy nie nazwałby.

Kamień spadł mi z serca, z panią Pauliną mówiłyśmy, że będę co niedziela przyjeżdżała, że zawsze przez telefon powiem jej dzień dobry, że roboty do Drozdowa będą zawsze najpierwsze, że w razie choroby pani Pauliny natychmiast przyjadę… Uszczęśliwiona byłam, że się moje osobiste troski skończyły co do zgody pani Pauliny, byłam bardzo swobodna, wesoła, bawiłam się z dziećmi, pocieszałam, jak potrafiłam, młodą Angielkę u państwa Marianów, bardzo miłą i niesłychanie dobrą. Cieszyłam się, że się znalazła wreszcie odpowiednia osoba dla tej ślicznej czwórki dzieciaków, z których najmłodsza Zosia była już ostatnią. Kiedyś z powodu jakiejś choroby matki zmieniano jej mamki i biedny dzieciaczek z początku swego życia był mizerniutki, i żałośnie jakoś popłakiwał. Pani Paulina i pani Zielińska energicznie zaprotestowały zmianom mamek. Zosia dostała najzdrowszą krowę, spirytusową kuchenkę, z porcelany ogniotrwałej rondelek, garnuszek, do tego osobne ściereczki, osobne do zmywania naczynie, a co największą wywołało sensację u dzieci, to osobny stolik z szufladką, zupełnie nowy. Franeczek najstarszy dopytywał się, gdzie jest jego stolik i krowa, a czemu Hanka i Zbych również krów i stolików nie miały. (Zdaje się, że te kłopoty małej Zosi były wcześniej – rok 1905). Ale były z największą pewnością, a krowa Zosi egzystowała parę lat.

Co do gospodarskich spraw w tym czasie, to były ciągle jakieś niepowodzenia, nad którymi biadał Bombinio, bo on jeden pozostał z dawnych oficjalistów. Pan Józef zmienił piwowara, a rządców pan Stanisław zmieniał często. W tym właśnie roku zdawało się, że znalazł bardzo odpowiedniego rolnika, a zarazem miłego towarzysza, który pochodził z dobrej ziemiańskiej rodziny, był wykształcony, energiczny, w dodatku kawaler, stołował się we dworze, co uważano również za plus. Nawet pan Józef był zadowolony, bo nie potrzebował załatwiać spraw dotyczących browaru i młyna bezpośrednio z bratem, na przykład: gdy jęczmień nie był zupełnie odpowiedni lub chmiel nie udał się. Pan Józef bez ceremonii oświadczył rządcy: „Sprzedaj Pan ten swój towar browarowi z Łomży, tam robią piwo gorszych gatunków”. Rządca się nie obrażał i przyznawał mu rację. Nie obeszło się naturalnie bez wymówek. Ale ku radości Bombinia nie płacono za to, że to towar braterski i drozdowski – ceny najwyższej.

Pan Józef i pan Stanisław obydwaj pracowali społecznie, a jeden i drugi, jak twierdziła ogólna opinia, do zajęć społecznych mieli daleko więcej szczęścia, niżeli do spraw gospodarskich własnego majątku. W Łomży pan Stanisław jako kurator szpitala był nieoszacowanym skarbem szarytek, które po długich staraniach miasta i okolicy zdołano dla szpitala uzyskać. Wyjątkowy ten rządca, o którym wspominałam, nazywał się Brochocki i całe sąsiedzkie obywatelstwo zazdrościło takiego pracownika Lutosławskim. Zazdroszczono im też dużo różnych rzeczy: ich zdolności umysłowych, stosunków, jakie mieli z powodu kształcenia się za granicą. W dodatku liczono ich jako przyszłych zięciów, a tu ostatni kandydat przywdziewał sutannę, a na swoje kapłańskie gody nie zaprosił nikogo prócz rodziny i księcia Czartoryskiego, którego synowie byli jako uczniowie i skauci przywiązani bardzo do księdza Kazimierza. Następnie obydwaj zostali również księżmi. (Przyp.: z tych, co byli na prymicji – tylko Jan, późniejszy ojciec Michał, dominikanin, zginął w czasie Powstania Warszawskiego, Roman ożenił się).

W dzień prymicji księdza Kazimierza, 29 czerwca 1912 roku uroczystość imieninowa ograniczyła się tylko do złożenia życzeń i darów rodziny przy śniadaniu, a parę osób z sąsiedztwa przyjechało na podwieczorek. Wszyscy razem z panią Pauliną zajęci byli księdzem Kazimierzem, który przed swoją Mszą św. wysłuchał trzech innych: księdza Mielnickiego, księdza Gralewskiego i księdza Karpowicza. Kościół był cały przybrany zielenią i białymi liliami, dwóch ogrodników i czterech pomocników, stolarz, i cieśla nawet oraz pół tuzina dziewczyn krzątało się przez dwa dni pod kierunkiem pani Stanisławowej nad ozdobieniem nie tylko wnętrza, ale i bramy, i wielkich drzwi. Żałowałam bardzo, że pan Marian zapomniał zabrać ze sobą z Warszawy aparatu fotograficznego. Sprowadzeniu fotografa z Łomży, jak projektował pan Stanisław, oparła się pani Paulina i ksiądz Kazimierz.

Naprawdę cały obrzęd wypadł wspaniale, prezbiterium gorzało światłem i purpurą szat czterech księży i sześciu ministrantów zwykłych, a tylko dwaj Czartoryscy mieli przy zwykłych białych komżach pąsowe kokardy. Po Mszy św. ksiądz Gralewski miał podobno śliczne kazanie, ale ja zaraz po ucałowaniu rąk księdza Kazimierza pojechałam do domu, bo do mnie należało przyozdobienie stołu na obiad. W kościele były same białe lilie, a stół i cały stołowy tonął w różach, i ich zapachu.

Obiad ciągnął się bardzo długo z powodu przemówień, którymi był przeplatany. Książę Czartoryski zwrócił się głównie do matki i w imieniu całej Ojczyzny dziękował jej nie tylko za jednego syna, którego oddawała na służbę Kościoła, ale za wszystkich sześciu wychowanych tak, że ich praca społeczna przynosi wielki pożytek dla Polski właśnie w tym czasie, kiedy pragniemy wszyscy budzić cały nasz naród i dać o sobie znać światu. Pan Stanisław dziękował księciu Czartoryskiemu, a że wszyscy bracia umieli przemawiać i lubili mówić, więc to trwało i trwało bez końca. Nie mogłam uspokoić się z obawy, aby wspaniałe lody przygotowane już do podania, nie rozpłynęły się, więc prosiłam  księdza Gralewskiego, by zechciał przemówić po spożyciu ich. Byłam pewna, że usłyszę od wszystkich po kolei naganę. Tymczasem orzeczono, że Oczka jako marszałek dworu znalazła się w kropce!! Ja wysłuchałam przemówienia księdza Gralewskiego z uwagą wielką, nawet pocałowałam go w rękę na przeprosiny. Przemówienia Czartoryskiego, księdza Gralewskiego i pana Niklewicza, męża Manity, oraz pana Mariana wydały mi się bardzo poważne i zauważyłam, że chyba musi się coś dziać na świecie, kiedy tak wszyscy u nas w kraju nawołują do pracy społecznej, której kilka lat temu wszyscy się bali.

Gdy odprowadzałam panią Paulinę na chwilowy odpoczynek, powiedziałam jej o moich przypuszczeniach. Odpowiedziała mi, że dziś bardziej jeszcze obawia się, ale cóż można poradzić, gdy wszyscy pragną zmian – nawet pani chce się wynieść z Drozdowa. Każde takie powiedzenie bolało mnie i popłakiwałam wieczorami u siebie. Ale już za późno było na poniechanie zamiarów.

Zwierzałam się księdzu Kazimierzowi ze swoich trosk, pocieszał mnie, że wszystko dobrze się ułoży, a jeżeli wola Boska, by pani się z mamą nie rozdzielała, to was znowu połączy. Najważniejsze dla mnie było to, że stosunek mój pozostał z panią Pauliną dobry.

Mieszkanie w Łomży znalazłam bardzo miłe, ładnie położony dom w ogrodzie rejenta Korolca miał na górze trzy pokoje z dwoma balkonami i ślicznie pachnącym winem – idealne dla mnie lokum, które otrzymałam z łatwością przez znajomość i koleżeństwo w zawodzie rejenta Röhra, a głównie że byłam bezdzietną wdową, więc nikt im nad głową nie będzie hałasował. Trochę się zawiedli, bo miałam przecie pracownię, maszynę do szycia i panny do pomocy, ale jakoś na to nie narzekali, bo ich najmłodsza córka, która mnie polubiła i brała lekcje niemieckiego, uważała, że nawet tańczyć można, gdy tatuś siedzi w swoim biurze aż na trzeciej ulicy.

Miałam wyjechać 1 września, ale pani Szumańska przyjechała wcześniej, a ksiądz Kazimierz chciał wyjechać z Drozdowa wtedy dopiero, gdy ja zainstaluję się w Łomży, a matka, jak mówił, stęskni się po Oczce, więc przyspieszyłam swój wyjazd. W duchu żałowałam swojej decyzji, ale nie okazywałam tego, dziwiłam się tylko, że wszyscy byli dla mnie tacy dobrzy. Szczególniej oboje państwo Józefostwo. Oni pierwsi odwiedzili mnie na moim siedlisku, żartując, że ich mały Henryk musiał przekonać się, jak jego „narzeczona” mieszka. Nazywali mnie jego „narzeczoną” od jego urodzenia, bo go piastowałam nieraz całymi godzinami. Było to śliczne dziecko: spokojne i zabawnie poważne. Starszy chłopczyk podżartowywał i trochę mu dokuczał, a najzabawniejsze były sceny przy codziennych zabawach u babci. W oznaczonych godzinach po podwieczorku obydwaj chłopcy przychodzili do stołowego i bawili się dwie godziny. Młodszy z babcią na kanapce przy okrągłym stole, miał osobne zabawki, które zawsze uporządkowane pozostawały w przeznaczonej do tego szafce. Babcia systematycznie zmieniała niektóre, dodając nowe, i obserwowała, czy też malec zauważy zmiany w swoim gospodarstwie. Starszy miał całą szufladę i bawił się ze mną, ale już na sposób freblowski: wyklejaliśmy, wycinaliśmy, malowali i wykrawali. Henryk z babcią oglądał raz obrazki, babcia mu tłomaczyła: „Tu jest taki lasek, a w lasku rosną grzybki”. Jerzy znał ten obrazek, była to pasieka i malutkie ule stały wśród drzew. Jerzy woła: „To nie grzybki, tylko ule!”. A Henio powtarza: „Tu sią takie gzibki”. „Mówię, że to ule!” – podniesiony głos Jerzego nie podobał się babci. „Nie wtrącaj się tu do nas”. „Ale kiedy tam ule!” „Zibki, zibki, zibki”… I tak mniej więcej co wieczór powtarzały się zabawy i sprzeczki i ani babci, ani wnukom się to nie przykrzyło. Czasem tylko Oczce… Lecz nigdy nie przypuszczałam, że będę tak serdecznie przywiązana i do babci, i do tych dzieci.

Nie miała pojęcia, że miasto, a raczej jego mieszkańcy, tak bardzo się interesują wsią, a szczególnie dworami. Przede wszystkim zazdroszczą im wszystkiego, począwszy od pięknych ekwipaży i koni, a skończywszy na powietrzu czystym i świeżym, którym oddychają. Wszyscy pragną choć trochę upodobnić swój zewnętrzny strój, obejście do tego, co zdążą zauważyć u ziemian. W sklepie kupiec kolonialny zachwala musztardę, bo taką właśnie bierze dwór w Pniewie lub podaje jakieś sery z tajemniczą miną, szepcząc, że do Drozdowa wzięli cztery funty, a tam się znają. Rzemieślnicy uważani byli za zdolniejszych, gdy ich używano do dworów, a największą dumą krawcowych było, gdy im się trafiła jakaś robota bodaj najzwyklejszej domowej sukni lub szlafroczka dla pani z Pniewa, Drozdowa lub Boguszyc. Śmiać mi się chciało, gdy mnie pani rejentowa, a nawet pani sędzina, osoby o pewnym znaczeniu towarzyskim, bardzo majętne, zasypywały pytaniami: o toalety, umeblowanie, przyjęcia i codzienne życie dworów Drozdowa. Wyobrażały sobie, że takie panie, które mają tyle służby, same o niczym myśleć nie potrzebują, dziwiły się, gdy im powiedziałam, że są jednak zawsze czymś zajęte. Jedna pani powiedziała mi, że irytuje ją to niezmiernie, że te wiejskie dwory otoczono taką glorią, że nie łączą się z towarzystwem miejskim, że taki na przykład pan Korolec to bogacz, niejednego ziemianina w okolicy może do kieszeni wsadzić, a nie jest jednak przyjmowany i zapraszany. Inna znów paniusia skarżyła się, że jakiś mularz powiedział: „Prawdziwą panią to zawsze można poznać od samego rana”.

Rejent Korolec był to człowiek wykształcony i sposobem bycia równy, a poniekąd nawet wyższy od niejednego właściciela dóbr, ale pochodzeniem… syn ogrodnika. Wprawdzie ogrodnika u Potockich w Jabłonnie, jako zdolnego chłopca, dla zachęty kształcono razem ze słynnym Guciem Potockim. Zdaje się, że patrząc na rozrzutność i hulanki swego wysoko urodzonego kolegi, Korolec nabrał wstrętu do zbytków i rozrzutności, nabrał jednak upodobania do życia wygodnego i kulturalnego, więc gromadził pieniądze, wydawał rozsądnie, a zdobywał je, podobno, pożyczając na wysokie procenty i stale wygrywając na różnych loteriach krajowych i zagranicznych. Miał dość dużą bibliotekę, parę obrazów dobrego pędzla i niezmiernie wygodne, i gustowne meble w gabinecie. Reszta domu była umeblowana banalnie. W ogrodzie dużo pracował, ulubionymi kwiatami jego były tulipany, sprawdzał je z Holandii i rzeczywiście takich jak u niego nie było w okolicy. Skarżył się tylko, że pomimo starań nie może uchronić, aby taki rzadki okaz, jaki sobie sprowadzi, nie spospoliciał po dwóch latach, chociaż go posadzi na oddzielnej grządce. Z wdzięcznością wspominam moje mieszkanie ponad tym ogrodem i cały mój pobyt w Łomży od roku 1912 w sierpniu do 1914 roku również w sierpniu.

Roboty miałam bardzo dużo i pięknej, ale księża jako klienci z małymi wyjątkami są nieznośni; przeważnie nie znają się ani na materiałach, ani na robocie. Starożytne ornaty, godne muzeów, porozrzucane po strychach, były siedliskiem rodzących się kotów, w niektórych parafiach spotykałam pasy słuckie pofarbowane lub pocięte na kawałki. Targowali się czasem uparcie, a nawet gdy odbierali robotę, musiałam czekać na zapłatę. Takich miałam wprawdzie tylko trzech. Ksiądz Brykczyński z Goworowa i Karwacki z Myszyńca pocieszali mnie, że jak się moja pracownia rozwinie, to będę miała obstalunki katedralne, że będę przyjmowała roboty konserwacyjne, tymczasem jednak zrażałam się brakiem gustu różnych bractewnych, których przysyłali mi proboszczowie z listem, na przykład takim: „Ponieważ jest to ofiara zelatorek róż Różańca św., proszę zastosować się do ich życzenia co do koloru i deseni.” Boże drogi, i czego taka baba jedna z drugą nie pragnęła wsadzić na plecy księdzu w ornacie! Słowem nie było róży bez cierni…

A do Drozdowa jeździłam prawie co niedziela. Pani Paulina zawsze z wyrzutem patrzyła na mnie swymi błękitnymi, miłymi oczyma i zawsze mi było jej żal, bo wiedziałam, że chciała, bym wróciła. Ponieważ stołowałam się u pani Rzętkowskiej, która po sprzedaży Jeziorka z bratem niedołęgą mieszkała w gmachu Towarzystwa Kredytowego – jak złośliwi łomżyniacy mówili – w przytułku dla przeżytków i bankrutów ziemiańskich – miałam sposobność i tam nasłuchać się różnych wzajemnych krytyk, bo co czwartek zjeżdżali się spokrewnieni z Rzętkowskimi Kisielniccy, Kuberscy, Woyczyńscy – przywozili zwykle rozmaite zapasy śpiżarniane, a pan Teodor Rzętkowski pitrasił z największym staraniem najwykwintniejsze potrawy, według – jak twierdził – francusko-polskiej kuchni. Płaciłam tyle samo, co w restauracji, ale pani Paulina przysyłała pani Marii owoce, jarzyny, często mleko i piwo, bo życzyła sobie, bym u niej jadała. I tak na każdym kroku wciąż miałam pomoc i opiekę z Drozdowa.

Pomiędzy tymi, których częściej widywałam byli państwo Kazimierzowie Kisielniccy z Korzenistego, Kisielniccy ze Stawisk (Stanisławowie). Byli to ludzie bardzo zamożni i należeli do tych, których Korolec określał, że stoją na pewnych nogach. Co do Władysława Kisielnickiego z Kisielnicy i jego synów, to należeli już do leżących na obie nogi, czyli bankrutów. A byli to najbogatsi ziemianie w Łomżyńskim. Mówiono, że stracili swoje dobra przez nieuczciwość zarządzających, łatwowierność rodziców i hulanki synów, którzy szczycili się, że należeli do słynnej wtedy złotej młodzieży. Zabytkiem jej był właśnie pan Władysław Kisielnicki, szwagier państwa Rzętkowskich. On i pan Teodor bawili kiedyś w Paryżu, grywali w Monaco, a i w Warszawie imponować potrafili wysokimi przegranymi i ucztami, jakie wydawali. Krytykowali tych wszystkich, którzy, jak twierdzili, nie umieli nawet użyć życia, gdy wyjeżdżali za granicę.

Do krytykowanych należeli najbardziej Lutosławscy, a według obydwóch panów ludzie nowi. Byłam też bardzo zadowolona, gdy na obiedzie, który Korolcowie wydali na uczczenie biskupa Karasia podczas jego bytności w Łomży, mówiono o księdzu Kazimierzu Lutosławskim i sędzia Grabowski, szanowany ogólnie, siedział przy biskupie i zapytał: „Jak też Ekscelencja zużytkuje tak cenny nabytek swojej djecezji, przecie to podobno człowiek wielkich zdolności i dobrego rodu”. Biskup odpowiedział żartobliwie: „Myślę, Panie Sędzio, że to kot, co swymi pójdzie drogami i niekoniecznie w naszej djecezji”. Pan Władysław Kisielnicki nie mógł wytrzymać i odezwał się z przekąsem do sędziego: „Uczoności Lutosławskich nie zaprzeczam, ale to przecie żaden ród, to ludzie nowi”. Wtedy, dziś starszy kanonik przybyły z biskupem, zwrócił się do pana Władysława: „Powiada Pan, że to ludzie nowi, a przecie widziałem dokument w naszym archiwum, że pięćset lat temu jakiś starosta Ziemi Wiskiej Lutosławski, sprzeciwiał się ustanowieniu parafii i budowie kościoła w Drozdowie”. Byłam na tym obiedzie, bo pani Korolcowa chciała koniecznie, żeby panie brały udział, a raczej by widziały i opowiadały o przepychu, z jakim urządziła to przyjęcie. Niestety, dawnym obyczajem siedziały panie po jednej stronie, a panowie po drugiej i nie mogłam nawet przypatrzyć się temu kanonikowi, a byłabym go pocałowała w rękę, bo pyszałkowatość tego pana Władysława była wstrętna.

Gdy opowiadałam o tym pani Paulinie, powiedziała ze śmiechem: „Doprawdy mnie to ani trochę nie obchodzi, czy o nas mówią, czy nie mówią. Aby mi sumienie nic nie wyrzucało, to ludzkie zarzuty nie mącą mi nigdy spokoju”. Ale też jej nikt nigdy żadnych nie robił zarzutów; otoczona była jakimś nimbem nietykalności i szacunku w całej Łomży i okolicy. Co do jej synów, to ziemiaństwo całe, prócz pana Józefa Jabłońskiego, lubiło i okazywało najwięcej sympatii panu Józefowi, mniej Janowi, a jeszcze mniej Stanisławowi. Wszyscy jednak uważali, że praca ich społeczna jest pożyteczna. Miasto pamiętało jakiś dobroczynny koncert, na którym pan Józef grał z wielkim powodzeniem, jakiś bal składkowy, na którym pan Marian tańczył ze wszystkimi paniami i panienkami bez różnicy i ożywiał całą zabawę. Tego wszystkiego nie mógł jakoś znosić pan Józef Jabłoński. A gdy się jeszcze dowiedział, że go w Łomży przezwali „Józio grojze szyki”, pałał wprost nienawiścią do pana Józefa i starał się złośliwością swoją mu dokuczać. Szkoda, bo żona pana Jabłońskiego była bardzo sympatyczna i lubiana przez panią Paulinę.

Ja coraz więcej miałam roboty zarobkowej i coraz więcej poznawałam pań z okolicy, zapraszały mnie i zabierały, bym oglądała różne makaty i hafty, warte i niewarte naprawy. Powoli moje małe mieszkanko było nieraz pełne gości, którzy naznaczyli sobie u mnie spotkania. Zabierało mi to dużo czasu i bywały dni, kiedy opuszczałam moją pracownię i roboty, i nie mogłam dopilnować, często miałam straty, bo uczennice i panienki coś sfuszerowały. Raz na przykład na białym atłasie narysowały atramentowym ołówkiem deseń, który po zwilżeniu do prasowania był zupełnie nie do użycia. Innym razem upadły którejś panience nożyczki na rozpiętą materię i przecięły ją.

Wciągnięto mnie również do kółka oświaty dla młodzieży rzemieślniczej. Prowadził je ksiądz Nowosadko, znajomy mój przez księdza Mioduszewskiego. Wieczorami trzy razy na tydzień przychodzili starsi chłopcy lub ich ojcowie. Otrzymywaliśmy pozwolenie na odegranie szopki w teatrze miejskim. Szopkę ułożyłam sama. Miała nadzwyczajne powodzenie i dała dochód. Przyznam się, że byłam niesłychanie zadowolona, bo dzieci przyjechały z Drozdowa, z Boguszyc, ze Starej Łomży i z Pniewa. Naddatki za bilety dużo dały. Ksiądz Nowosadko i cały zespół kółka dziękowali mi. Przypłaciłam te honory dużą stratą, bo nie zdążyłam wykończyć ornatu do Ostrowi Mazowieckiej. Napisałam list z przeprosinami, otrzymałam impertynencką odpowiedź i admonicję, że nie dość jest umieć haftować i znać się na stylu, trzeba być słowną, i za karę będę czekać również na uiszczenie się jego parafian.

Na domiar mego utrapienia dostałam grypy i musiałam zwolnić na czas choroby panienki. Przyjechała pani Józefowa, posłała swoje konie po znajomego lekarza i uradzili, żebym leżała cały tydzień. Bardzo dużo uprzejmości doznałam wtedy od córki Korolców, która wbrew moim prośbom i zakazowi rodziców przybiegała do mnie po parę razy na dzień. Chociaż to powiększyło mi koszty utrzymania, wzięłam jedną z panienek na stałe i wycofałam się z kółka.

Wkrótce potem zmarł prawie nagle ksiądz Brykczyński i to było dla mnie wielkim zmartwieniem. Obstalunki jednak napływały. Pojechałam do Warszawy po materiały. Byłam u państwa Marianów i wtedy dowiedziałam się, że jednak pani Paulina nie jest zadowolona z pani Szumańskiej, a ta znowu nudzi się w Drozdowie, bo ma tylko jeden kościół. Pan Marian w komiczny sposób tłomaczył: „Cóż to znaczy jeden kościół i jeden ksiądz. Taka pobożna osoba musi co dzień wysłuchać co najmniej pięć wotyw i zobaczyć pięciu księży”.

Na miejsce pani Szumańskiej pojechała niejaka panna Bukinicz jako towarzyszka i wyręczycielka. Osoba starsza ode mnie, prawie w jednym wieku z panią Pauliną. Była to osoba z najlepszymi świadectwami, pewno więcej wykształcona niżeli ja, ale miała akcent trochę litewsko-rosyjski i sposób chodzenia drepczący jakby w pośpiechu. Pani Lutosławska nazywała taki rodzaj chodzenia „kozią dreptaniną”. Gdy omawiała warunki z jaką panną służącą, zawsze kazała jej podać sobie coś z drugiego końca pokoju, żeby się przekonać, czy nie drepcze. Mnie to bawiło i przypominałam jej, jak ze mną przechadzała się w stołowym, pokazując mi mały jakiś ogródek w podwórzu. Pewno to była próba.

Co niedziela jak zwykle przyjeżdżałam do Drozdowa, zawsze jednakowo czułam się jak u siebie i cieszyłam się ogrodem, nowymi gatunkami róż. Pani Paulina pokazywała mi swoje roboty, wyszywała na tiulu obrus do komunii i narzekała, że to nudna robota i wolałaby kanwę, ale teraz już bez pani tego nie uszyłabym. Panna Bukinicz odezwała się, że robota na kanwie psuje oczy. Widziałam, że się to pani Paulinie nie podobało. Gdy zostałyśmy same, panna Bukinicz powiedziała mi otwarcie: „Uważam, że pani Lutosławska ma różne upodobania, które są przez nią pielęgnowane, a to zupełnie niepotrzebne, bo w końcu stają się grymasami. Szczerze mówię, że tu żadna towarzyszka nie zastąpi Pani, póki będzie Pani co tydzień przyjeżdżała”. Nie obraziłam się wcale, bo panna Bukinicz budziła we mnie współczucie. Biedna samotna stara panna. Ja wtedy czułam się silna i pełna zapału do każdej pracy.

Odjeżdżałam z Röhrami, z którymi zżyłam się i często widywałam. Zygmusiowi dawałam lekcje niemieckiego, chodziliśmy na spacery i rozmawiali. Oni oboje przychodzili z  mojego balkonu słuchać muzyki orkiestry wojskowej w publicznym ogrodzie naprzeciw. Czasami, gdy nie jechałam do Drozdowa, z panią Korolec chodziłam do ogrodu w niedzielę po kościele, bo był w Łomży zwyczaj u tak zwanego wyższego towarzystwa, by do kościoła iść na dziesiątą, a potem prezentować stroje świąteczne w ogrodzie miejskim. Raz, gdy szłam z Korolcową ustrojoną w nową paryską toaletę, usłyszałam, jak mijając nas jakiś oficer mówił do drugiego: „Posmotry wot durnaja wieszałka k choroszomu pła…”, co znaczyło: „Patrz, brzydkie wieszadło do pięknych sukien”. To się tak podobało Röhrowi, że nazwał ją wieszadłem. Rzeczywiście Korolcowa nie była ani ładna, ani wykształcona, ale z gruntu dobra kobieta i pomimo że on był dość skąpy, ona biedocie pomagała w różny sposób i żywiąc, i ubierając niemodnymi sukniami swoich córek, bo mody przestrzegały troskliwie, aż do przesady.

Upływał już blisko rok od mego wyjazdu z Drozdowa. Przekonałam się, że moja praca wystarcza mi na utrzymanie wygodne, a emerytura i pomoc z Drozdowa pozwalały nawet na złożenie paru setek w kasie oszczędności. Jednak zadowolona nie byłam. Brakło mi ludzi wyższych umysłem ode mnie, równi lub niżsi nie wystarczali mi. Oprócz tego byłam potrzebna tylko sobie. A moje życie dotąd dawało mi zadowolenie poczuciem, że jestem potrzebna. Póki żyła matka, byłam dla niej wszystkim, wyszłam za mąż i mąż mój potrzebował mnie, i mówił, że jestem osłodą jego życia. Pojechałam do Drozdowa i czułam, że pani Paulina polubiła mnie i że dla niej jestem użyteczna.

Zupełnie nieoczekiwanie dla siebie, bez uprzedniego namysłu, gdy w tym 1914 roku pojechałam rano do Drozdowa 29 czerwca, by powinszować pani Paulinie, gdy mnie objęła serdecznie i powiedziała ze łzami: „Jak Pani mogła zrobić mi taką przykrość, porzucić nas wszystkich, i mnie, którą potrafiła pani przywiązać do siebie… przecie nawet dziś jeszcze wierzę, że ma Pani do nas wszystkich uczucie prawie rodzinne.” Mówiła to wszystko, patrząc mi w oczy, a ja czułam bicie jej serca i oddech przyspieszony. Ogarnął mnie żal i wzruszenie, w jednej chwili zdałam sobie sprawę, że jej słowa są mi droższe i milsze, niżeli samodzielna, i samotna egzystencja, bez nich wszystkich, a szczególnie bez niej i księdza Kazimierza, bez pani Sofityny, która napisała mi, że ich opuściłam… Posadziłam panią Paulinę na fotelu, przyklękłam przy niej i tuląc jej ręce, mówiłam: „Proszę mi wierzyć, że gdybym wiedziała o tym, że Pani mnie tak lubi, to bym pewno nie zdecydowała się na wyjazd, więc teraz pokończę wszystkie obstalunki, nie przyjmując już nowych i mniej więcej za pół roku powrócę do Pani drogiej, i już… a iście nie opuszczę aż…”, i ucałowałam jej ręce. Uściskała mnie, ucałowała i kreśliła krzyżyk na czole, gdy wrócił ksiądz Kazimierz. Zaczął się dopytywać, co znaczy to błogosławieństwo, czy Oczka aby nie wychodzi za mąż? „Wraca do nas.” „Wiwat, Oczuniu, kochana!” – wołał na cały głos, ale nie zdążyłam go prosić, aby ze względu na pannę Bukinicz nie mówił jeszcze o tym, gdy wszedł pan Józef i jemu to zaraz objawił. Dobry, kochany pan Józef zrozumiał mnie, że nie mogę rzucać swego warsztatu i muszę co najmniej pół roku jeszcze w Łomży przebyć, a tymczasem pomyślimy o czymś dla panny Bukinicz.

Wróciwszy do Łomży poszłam do Korolców, żeby ich powiadomić o tym z powodu mieszkania, o które w Łomży dobijali się zwykle z racji pięknego i wygodnego położenia. Powiedział mi wtedy, że ma pewne wiadomości z Niemiec o wojnie z Rosją, to może wybuchnąć lada dzień, chociaż gazety milczą, że gotuje się wszystko pod hermetyczną pokrywą, ale on jest przekonany, że Niemcy zwyciężą i kto wie, czy nie skończy się wszystko na czwartym rozbiorze Polski. Zmartwiłam się bardzo, a dobił mnie list księdza kanonika z Myszyńca, w którym cofał obstalunek, na który już sprowadziłam materiał. Pisał mi kanonik: „Wojna w powietrzu wisi nad nami, a ja tu nad samą prawie granicą”. Paru innych księży pisało o spieszne wykończenie. Zabrałam się do roboty. O wojnie raptem przycichło, Żydzi – gdy ich pytano – śmieli się i uspakajali, i tak trwało do 16 lipca. Powracałam rano z kościoła i zobaczyłam ciżbę ludzi przed kasą przemysłowców. Cisnęli się tak gwałtownie po odbiór pieniędzy, żądano wypłaty złotem, a dawano tylko papiery.

Ponieważ znałam dyrektora kasy, zaszłam do nich i pytałam o powód tego niepokoju. Zastałam żonę i córki dyrektora pakujące rzeczy do wyjazdu, bo lada dzień może być zamknięta granica, a siostra dyrektora namawiała go, by z rodziną przyjechał do Paryża i żeby pospieszył się. I mnie radzono, bym z kasy zabrała pieniądze, chociaż nie złotem. Po znajomości dostałam dwieście rubli złotem, a drugie dwieście papierami.

Tego samego dnia z Drozdowa przyjechał pan Józef, który właśnie powrócił z Londynu, gdzie bawił ze swoim szwagrem Niklewiczem, mężem córki pana Wincentego. Właściwie ona była siostrzenicą, ale młodzi stryjowie Józef i Kazimierz uważali i kochali córki brata jak rodzone siostry, a zwłaszcza najstarszą Manitę. Od niego dowiedziałam się, że wojna wybuchnie lada dzień, że przemarsz wojsk rosyjskich będzie przez Polskę i to głównie od naszej strony, że Osowiec i Łomża, z raczej jej przedmieście Piątnica, przedzielona tylko Narwią, to główne punkty obrony w naszej okolicy. Z tego powodu powinnam natychmiast przenieść się do Drozdowa. Boże drogi! Ile ja miałam kłopotu i straty! Nie wszystkie należności za wykończone roboty były mi odesłane. Sporo materiałów miałam sprowadzonych, bo korzystałam z okazji, gdy kto znajomy jechał za granicę. Pocieszano mnie, że to nie przepadnie, że jeszcze po wojnie dużo na tym zarobię itp.

W parę dni byłam zapakowana i przewieziona do Drozdowa, gdzie zastałam panią Sofitynę i Manitkę z córeczką, i małym ślicznym chłopczykiem, a w parę dni pani Marianowa przyjechała z dziećmi. Przyjęto mnie tak serdecznie i tak wesoło, że zapomniałam wkrótce o swojej pracowni, o haftach, pracy, kłopotach. Nawet dziwiłam się, że mogłam takie środowisko i warunki porzucić. Mówiłam o tym z panią Sofityną, ale ona powiedziała, że to właśnie dobrze i dla nich i dla mnie. Ksiądz Mielnicki twierdził również: „Bóg chciał, żeby Pani poznała siebie, lepiej poznała swoje siły, a my tu wszyscy, że nam Pani potrzebna bardzo.” A na dowód, że jestem potrzebna bardzo, prosił o zreperowanie ulubionej swojej komży, którą – ku zgorszeniu wielkim całej parafii, często używał z dziurą na plecach. Mój stosunek z panią Pauliną stał się jeszcze tkliwszy, kochałam ją coraz więcej, bo czułam, że ona mnie coraz więcej potrzebuje i coraz większe ma do mnie zaufanie. Pan Stanisław przestał mi dogadywać. Pani Stanisławowa ostrzegała, bym nie nabierała różnych zajęć zbyt wiele. W ochronce panna Helena dawała sobie doskonale rady, tak że tylko parę razy na tydzień wyręczałam ją, by odpoczęła lub poszła do znajomych sobie państwa Jędrzejewskich. Był to nowy pomocnik w kancelarii browaru, a raczej główny buchalter i zdolny sekretarz pana Józefa. Żona jego, młoda i czynna, była przyjmowana przez panią Józefową i często razem odwiedzały chorych, a szczególniej dzieci nie tylko w Drozdowie, ale i w innych wioskach. W tym czasie już najstarszy syn państwa Józefów – Jerzy –  zaczął się uczyć, matka przygotowywała go do gimnazjum ze wszystkiego, ja dawałam lekcji rosyjskiego i bardzo mnie to cieszyło, bo chłopiec był zdolny i miły, a pani Józefowa znała doskonale język rosyjski, więc byłam trochę z tego dumna, że mnie powierzyła naukę chłopca, nie korepetytorowi Franeczka. Całe lato, pomimo że wojna była wypowiedziana pierwszego sierpnia, upłynęło bardzo miło i wesoło. Wprawdzie zaczęły się przechody wojsk i przez Drozdowo, i odpoczynki nawet parodniowe, ale to się spokojnie odbywało. Czasem zmęczonym żołnierzom pani Paulina kazała dawać coś do picia i jedzenia. Ja z panią Józefową i panią Sofityną rozmawiałyśmy z nimi zapytując, z jakich pochodzą stron, jak im się tu podoba. Otóż jeden ze starszych żołnierzy powiedział mi: „Tu u was w porównaniu z Rosją wygląda jak piękne zabawki: i pola, i łąki, i wioski, i rzeki – wszystko małe, zgrabne, ładne, ale w porównaniu ze stepami i przestrzeniami ziemi ornej, łąk, i lasów u nas – to kruszyny, a dziewczęta wiejskie w porównaniu z naszymi dziewczynami, to kukły czy lalki. Panie Boże – zakończył – ja bym się bał taką uścisnąć, żeby się nie rozgniotła” i spojrzał przy tym na stojącą opodal śliczną naszą Tereskę z pełnym koszem kromek chleba, posmarowanych twarogiem ze śmietaną.

Pani Sofityna, która przejechała wzdłuż całą Europę, bo od Madrytu aż do Kazania, twierdziła, że lasy, rzeki i stepy mogą rzeczywiście imponować całej reszcie Europy, ale poza tym, to dzika kraina, a i ludzi cywilizowanych niewiele. Przypomniałam sobie wtedy również, jak mój dziadek, wróciwszy z Syberii w 1874 roku, mówił: „Wy tu nie macie pojęcia wcale, co to za kraj i co on zawiera – to obszar olbrzymi, pełen bogactwa każdej dziedziny, a ludzie tam biedni, ale dobrzy i zdolni”. Dziadek przepowiadał często, że przyjdzie czas rozkwitu Rosji. A ja, patrząc na tych żołnierzy zmordowanych, zakurzonych, w ciężkich mundurach, obładowanych niezgrabnymi tornistrami, w ciężkich butach – nie mogłam uwierzyć, że zwyciężą Niemców i że wojna ta będzie długa i dokuczliwa.

Jak na początek wszystko szło doskonale, władze złagodniały, dużo politycznych więźniów zwolniono, gazety pisały o amnestiach i pewnych przywilejach dla Polaków. Żyło się swobodnie, a u nas wesoło i przyjemnie. Ogród był pełen kwiatów i dzieci, z którymi ksiądz Kazimierz urządzał zabawy, przychodzili też z różnych stron skauci, mieli obóz na Górkach. Często wieczorem palili ogniska, skauci i żołnierze na przemian wieczorami śpiewali. I tak trwało do końca wakacji.

Gdy się nasi goście rozjechali, pani Józefowa zorganizowała w Łomży kółko sanitarjuszek i razem z kilku doktorami uczyła robić opatrunki, i dawać pierwszą pomoc rannym. Na wsi zbierano bieliznę, płótna i stare czyste szmaty na szarpie, pierze na poduszki. Szarpie przychodziły siepać ze wsi dziewczęta. Ja z księdzem Słonickim jeździłam parę razy i zbierałam nawet już przygotowane paczki szarpi, bo prócz przysłanych opatrunków szpitale chciały mieć i zapasowe.

Przyjechała Bela na parę tygodni i ona również gorliwie zajmowała się, i pomagała pani Józefowej. W końcu września przywieziono pierwszych rannych do Łomży. Był tam jeden szpital, w którym głównym doktorem była pani Józefowa. Szpital ten odznaczał się największą troskliwością o chorych. Był umieszczony trochę dalej od środka miasta, w nowym gmachu wybudowanym na szkołę mierniczą, otoczony ogrodem; był cichszy i wygodniejszy od dwóch dawnych, z których jeden był w samym środku najludniejszej dzielnicy. Rekonwalescenci byli wysyłani na wieś, a jak się wzmocnili brano ich z powrotem do wojska lub odsyłano na dłuższy czas do domu. Całe nasze społeczeństwo zachowywało się względem żołnierzy bardzo życzliwie, ale rządowi carskiemu życzono przegranej. Miałam sposobność przekonać się, że inteligentni żołnierze nie wierzyli w zwycięstwo i że byli zupełnie obojętni, bo dwa razy na tydzień jeździłam do szpitala pani Józefowej pisać listy tym, którzy z powodu ran nie mogli pisać sami lub też nie umieli. Przeważnie były to listy do rodziców, a głównie do matek, do których okazywali wielkie przywiązanie. Czasami bywałam wzruszona do głębi, jak taki biedak dyktował: „Ty moja rodzona, najdroższa, nie płacz tam i nie rozpaczaj, ja wrócę jeszcze i napieczesz mi pierożków, ubierzesz w koszulę uszytą i utkaną przez Twoje drogie ręce, które całuję z pokłonem”. Albo list do kochanki, którą zapewniał, że jeżeli na niego zaczeka, to ją poślubi i uszanuje, ale jeśli drugiego pokocha, to lepiej, żeby się była nie urodziła, tak ją zbije i na to daje jej słowo honoru…

Jeden z podoficerów prosił, bym napisała do jego kolegi w Moskwie dość długi list, zupełnie – jak mi się zdawało – bezsensowny. A gdy mu powiedziałam: „Może to Pan inaczej wyrazi” – oburzył się i zawołał: „Widzisz, co się jej zachciewa, cudze listy chce rozumieć! Albo pisz, jak ci mówię albo wynoś się do djabła!” Musiały to być zdania i wyrazy umówione, ale przyszło mi to do głowy bardzo nieprędko.

Niejaki Kuzniecow, syn bogatego bardzo kupca, stracił prawą rękę i temu pisałam najwięcej czułych listów do rodziców i do narzeczonej, której zwracał wolność z powodu swego kalectwa. Reszta korespondencji była złożona przeważnie z ukłonów, pozdrowień i wyliczeń przy tym stopni pokrewieństwa, na przykład kłaniam się memu przyrodniemu bratu Antoniemu Nikoforowiczowi i jego żonie Afansji Mikrofanowej i życzę jej powodzenia itp. bez końca, bo tych przyrodnich, stryjecznych i rodzonych były czasem tuziny.

Pani Paulina z początku, póki była pani Marianowa, pani Sofityna i Manitka, a później ksiądz Kazimierz, i p. Emilia – jej przyjaciółka, nie odczuwała braku mego towarzystwa. Więc się wciąż gdzieś kręciłam; to w Łomży, to na wsi albo u pani Stanisławowej, gdzie było dwóch biedaków chorych na oczy i prosili o czytanie rosyjskich gazet. Gdy jednak wszyscy wyjechali i zaczęły się już dni krótsze, nie można było zostawiać panią Paulinę zupełnie samą. W dodatku przejazd do Łomży stał się czasami ambarasowny, przepustki i rewizje na moście, a często długie czekanie na przejazd z powodu przemarszu wojska i taborów, narażały na opóźnione powroty i niepokojenie się pani Pauliny, więc ja zostawałam w domu, jeździła Bela, o którą babcia jeszcze się więcej bała. Wreszcie w październiku państwo Stanisławowie wyjechali do Warszawy, gdzie przebywali już państwo Janowie i większa część obywatelstwa nie tylko z Łomżyńskiego, ale i z Wileńskiego. Wszyscy cieszyli się odezwą Wielkiego Księcia Mikołaja, który objął dowództwo. Z tego powodu jeszcze gościnniej przyjmowano wojsko, coraz liczniej napływające do Polski. Zaczynało być w Drozdowie dla pani Pauliny zbyt niespokojnie, drażniło ją to, że cały dół za wyjątkiem kuchni zajęty był, że słychać było ciągłe okrzyki, hałasy, spacery, muzykę, śpiewy. Mieszkaliśmy prawie w koszarach. Ponieważ Dolny Dwór był również zajęty, więc przechodzili wszyscy przez ogród i spotykanie się ciągłe było nieuniknione. Oficerowie uprzejmie się kłaniali, paru nawet zwróciło się raz do pana Józefa z prośbą o pozwolenie złożenia wizyty matce i jego żonie. U państwa Józefostwa byli, pani Paulina wymówiła się chorobą.

W końcu jednak wyjechaliśmy do Pączkowizny, po drugiej stronie Łomży, aby pani Józefowa miała dogodniejszy dojazd do szpitala. Ponieważ bona Angielka wyjechała, dziećmi zaopiekowała się panna Helena Przysiołkowska, ochroniarka i Heleńcia, piastunka ich od urodzenia. Jerzy uczył się już, a Henryk i malutki Witek byli najmilszą rozrywką pani Pauliny. Wituś chodził co dzień na spacer, a gdy wrócił babcia pytała, czy przyjemnie było i co widział. Raz odpowiedział: „Dziś było bardzo przyjemnie, bo cipelinki latały”. Tego dnia właśnie był pierwszy nalot na Łomżę. Spadły dwie bomby, jedna z nich na zjeździe trafiła w jadącą furmankę i zabiła parę koni i dwóch ludzi, druga nikogo nie zabiła, tylko od wstrząsu uderzenia powypadały szyby w całym rynku. Ja z panią Józefową pojechałam wtedy po jakieś zakupy. Wróciłyśmy wieczorem całe i zdrowe, ale pani Paulina odchorowała ten dzień pełen niepokoju.

W ogóle pobyt w Pączkowiźnie był bardzo niefortunnym pomysłem. W porównaniu z Drozdowem było tam ciasno i niewygodnie. W dodatku mniej bezpiecznie, bo wieś zupełnie odsunięta od dworu, służba folwarczna nieznana, dzierżawca jakiś nieokrzesany człowiek i nieprzychylny panu Janowi urągał na wszystko, robił trudności Jagodzińskiemu w ulokowaniu koni. Kiedy pan Józef powiedział mu, że stróż ma co dzień w nocy obchodzić dwór zarówno jak zabudowania i podwórze gospodarcze, odpowiedział, że się na to nie zgadza i nie ma obowiązku do obsługiwania dworu. Słowem mieliśmy kłopoty, o jakich się w Drozdowie nie śniło. Moim zmartwieniem było ustrzeżenie pani Pauliny, by nie dowiedziała się, że stróż wcale domu nie pilnuje. Chciała koniecznie, by tak jak w Drozdowie stróż o dwunastej w nocy zachodził do kuchni: miał do wypicia kubek herbaty gorącej i kawał chleba, posmarowanego koniecznie masłem, szmalcem czy miodem, bo przecie dla zdrowia potrzebne… Dla uspokojenia matki pan Józef przywiózł Macieja. To okazało się najbezpieczniejszym. Spał w kuchni i głośno chrapał, a w dzień był bardzo użyteczny, bo jako dawny żołnierz umiał po rosyjsku i perswadował różnym maruderom, wlokącym się za taborem w celu zdobycia czegoś: „Ty brat tu nic nie znajdziesz, idź lepiej w podwórze, tam indyki chodzą i kury”. Naprawdę prawie wszystkie indyki i kury wykradano wszędzie.

Jednej nocy przed świętami Bożego Narodzenia z powodu zawieruchy śnieżnej pan Józef i ksiądz Kazimierz zostali na noc, więc mieliśmy zupełne bezpieczeństwo i w domu, i przy koniach. Wieczorem siedzieliśmy długo przy kolacji, pani Paulina pytała się, czy nie można by wrócić do Drozdowa, pan Stanisław pisał, że robi starania w głównym zarządzie wojskowym i ma nadzieję, że mu się uda uzyskać jakąś korzystną nawet umowę i z wiosną zabezpieczyć oba dwory od ciągłych zmian przechodów. Ponieważ nad Narwią położone dwory miały rozległe łąki, więc liczono na sprzedaż siana i starano się wyrobić sobie postoje konnicy. To zapewniało doskonały dochód, bo żołnierze sami kosili i sprzątali siano, a dobrze płacili. Ale zanim to nastąpiło, mieliśmy w Pączkowiźnie noc pełną niepokoju. Obudził nas jakiś hałas i stukanie nie tylko do drzwi, ale po prostu walenie w ściany i okna, gdzie popadło, a że okiennice były zamykane od wewnątrz i nadzwyczaj szczelne, więc w pierwszej chwili nie wiedziałam, co się dzieje. Wbiegłam ze świecą do pokoju pani Lutosławskiej, równocześnie z księdzem Kazimierzem. On został przy matce, ja otworzyłam okiennicę i zobaczyłam tuż pod oknem rozpalone ognisko, i całą ciżbę rojącą się przy nim. Okazało się, że to cały oddział zabłądził wśród zawiei i na przełaj przez pole, ogrody, i płoty szedł i jechał, aż dotarł do ścian dworu i zabudowań. Porozpalali ogniska, tłoczyli się do domu, biedni, zmarznięci i zmęczeni. Oddano kapitanowi i oficerom trzy pokoje, kuchnia była wspólna. I ci pozostali na dłużej. Niewygód było co niemiara, ale trzeba przyznać, że dobrowolnych przykrości nie robili, przeciwnie kucharz naszej kucharce pomagał, kapitan przysyłał pani Paulinie świeże bułeczki, po które co dzień jeździli do Łomży…

Choinkę ubierali dla żołnierzy przed domem, oficerowie mieli u siebie, a nasze dzieci u siebie. Kapitan prosił, byśmy byli u niego „na jołu”. Obdarzył nas perfumami i słodyczami, pani Paulinie ofiarował serce marcepanowe, ona przełamała z nim opłatek i życzyła, by na drugi rok był u siebie. Biedak miał łzy w oczach. Mnie się też na płacz zbierało, było to pierwsze Boże Narodzenie, w którym nie byłam w kościele. Państwo Józefowie i ksiądz pojechali do Łomży, do Szczepankowa droga była niemożliwa.

Chociaż po pewnym czasie z Pączkowizny wojsko wyszło, ale pobyt tam był dla pani Pauliny ciężki, również dla nas z panną Heleną. Jedyną rozrywką były dzieci, bawiłyśmy się z nimi z rozkoszą, bo to byli przemili chłopcy. Jerzy się uczył, a i Henryk również uczył się czytać sam prawie, bo lekcji jeszcze nie brał prócz matczynych. W poście powróciliśmy do Drozdowa, chociaż część dworu zajęta była już na stałe przez wojsko.

Zupełnie nie pamiętam, czy na Wielkanoc przyjechał kto z Warszawy. Wraziła mi się jedynie w pamięć Rezurekcja, którą odprawiał ksiądz Mielnicki i ksiądz Kazimierz, a w kościele pełno było żołnierzy rosyjskich, którzy z przejęciem się modlili i bez przerwy po swojemu żegnali, niektórzy nawet bili pokłony aż do ziemi. Prosiłam Boga szczerze, by ta wojna pomogła do nawrócenia całej rosyjskiej ludności na katolicyzm. Wielu rzeczywiście przyjęło katolicyzm i pozostało w Polsce. Byli to przeważnie inwalidzi. Dziś rodziny ich zupełnie nie pamiętają swego pochodzenia. W Łomży w szpitalu św. Ducha był stróż Michajło, a jego syn już się nazywał później Michalak. W Boguszycach również stróż Durbało nie zmienił do dziś jeszcze nazwiska, a raczej jego dzieci pozostały tam i dostały już kawałek ziemi. Niestety, podobno i Polaków dużo osiadło, i zruszczyło się również zupełnie.

Zaledwie tylko ociepliło się, przybyło do Drozdowa jeszcze więcej wojska. Piechota odeszła, przybyła konnica. U państwa Stanisławów zamieszkał Wielki Książę Borys, u nas jakiś pułkownik Czortkow. Pozakładali telefony na wszystkie strony, porozstawiali warty. I znowu żyliśmy jak w koszarach. Pani Józefowa już nie jeździła do Łomży. Szpital był na miejscu i o ile chciała, mogła pomagać doktorowi wojskowemu. Cała starszyzna wojskowa była niezmiernie uprzejma. Starali się nawiązać stosunki ze wszystkimi oficjalistami, państwu Józefom składali wizyty, zapraszali na przyjęcia do siebie. Książę urządzał zabawy, na łąkach gonitwy i wyścigi, wieczorami ognie sztuczne przy śpiewach bardzo ładne. Raz przyszedł sam książę z panem Stanisławem i zaprosił panią Paulinę na obiad. Państwo Stanisławowie prosili matkę, by nie odmawiała i musiała pójść. Była bardzo niezadowolona, bo uważała, że bawić się podczas wojny, to rzecz zgoła karygodna i że przyglądanie się fajerwerkom, gdy wokoło świecą łuny oddalonych pożarów i od czasu do czasu słychać kanonady armatnie – to jakby naigrawanie się z tych, co w tej chwili  tracą dorobek całego życia lub życie…

Tak trwało do sierpnia, ale już w końcu lipca zauważyliśmy, że humory i zabawy ustają. Był pewien oficer, który zaznajomił się ze mną i z panną Heleną, zachodził do ochronki. Jeden z nich bardzo lubił dzieci, przynosił cukierki i zabawki, siadał na ziemi w ogródku i z piasku budował im różne fortece. Opowiadał mi, że ma troje dzieci i żona jego bawi u jego rodziców na wsi, pokazywał mi fotografie amatorskie tych dzieci, również bawiących się w piasku. Miał aparat i fotografował dzieci w ochronce. Otóż od niego dowiedziałam się, że oni niedługo wyjadą, że na froncie źle, że wojsko zniechęcone, bo u nas w całym kraju są zaburzenia i Bóg wie, jak się ta wojna skończy. Drugi zaś, nieżonaty, zaczął umizgać się do panny Heleny, przysyłał jej całe pudła cukrów, saszety perfum i mydeł. Zwierzyła się przede mną, że on jej się nawet podoba, więc gdy go spotkałam, prosiłam, by do mnie zaszedł na chwilę. Otwarcie zapytałam go, czy ma zamiar starać się o pannę Helenę i prosiłam, by się nie obraził, bo robię to z prawdziwej przyjaźni dla niej. On przyznał się, że z chęcią by się z nią ożenił, gdyby nie to,  że lada dzień mogą go wziąć do wojska, bo należy do rezerwy. Więc radziłam mu, by się jej oświadczył, a ona będzie na niego czekać, bo inaczej może wyjść za kogo innego. Dał mi słowo honoru, że o naszej rozmowie nie powie nikomu, zrozumiał, dlaczego mu to powiedziałam. Zaręczył się z panną Heleną, został powołany do wojska. Był ciężko ranny, wrócił chory. Panna Helena jako pielęgniarka była przy nim i umarł przy niej. Dowiedziałam się o tym w parę lat po wojnie, gdy ją spotkałam przypadkowo.

Książę wyjechał, został tylko generał Abranzow, bardzo zaprzyjaźniony z państwem Stanisławostwem, ale ten już wiedział, że jest źle, że się będzie cofał, że pan Stanisław powinien korzystać z okazji i wszystko, co się da, wykorzystać, więc być przygotowanym na wyjazd. Pan Stanisław skorzystał z rady, zapewnił opiekę nad swoim majątkiem, wycofał wszystkie zaległe rachunki od władz wojskowych za siano, owies, za paszę koni, słowem podobno dużo zebrał grosza za pobyt księcia i generała. Państwo Józefowie, ksiądz i matka mieli pozostać w Drozdowie.

Z obawy rabunku wysłano tylko kosztowniejsze rzeczy i meble oraz cały zapas starych miodów, win i starki, wartości kilkunastu tysięcy rubli – do Wilna pod opiekę buchaltera, który tam miał pozostać do końca wojny, a na wszelki wypadek wynająć mieszkanie, gdzie mogłaby zamieszkać matka z księdzem i ze mną, może nawet i z dziećmi. Państwo Józefowie mieli nie ruszać się z Drozdowa. Państwo Stanisławowie zamierzali dotrzeć do Petersburga, gdzie  brat pani Stanisławowej  miał posadę.

Ledwie się to wszystko uplanowało i zdawało się cokolwiek pewniejsze od innych projektów, zjawiła się cała dywizja syberyjskiej piechoty. Było to wojsko niesforne, zuchwałe, zaczęło gospodarować na wsi, ludzi wprost wypędzać, a w końcu grozić. Wtedy zdecydowano, aby pani Paulina zabrała małego trzyletniego Witusia z niańką i wraz ze mną wyjechała do Wilna, a jeżeli nie dostaniemy się koleją, to bocznymi drogami rzemiennym dyszlem pojedziemy razem z państwem Stanisławostwem, którzy lada dzień mieli już wyruszyć. Ponieważ zabierało się ze sobą dużo jeszcze rzeczy i zapasów żywnościowych, więc prócz karety szły dwa wozy, a trzeci z rodziną furmana Jagodzińskiego, który inaczej nie chciał jechać. Pani Paulina bardzo była zadowolona, bo żona furmana była dawną pokojową, jeden z synów już pomagał ojcu. Wyjechaliśmy całą kawalkadą zupełnie jak za dawnych czasów. A przed wyjazdem byłyśmy obie na Mszy św. żegnane i błogosławione przez proboszcza, który pozostawał na miejscu, pomimo że wielu księży wyjeżdżało razem z całą prawie parafią.

Narew przejechałyśmy przez most pontonowy, bo już obydwa były spalone. Gdy chcieliśmy jechać do szosy, już nie było wolno, bo właśnie przechodziły, a raczej zmykały co sił starczyło tabory wojskowe do tego mostu, który tylko co przejeżdżałyśmy. Ze dwie godziny zeszło, zanim można było ruszyć dalej. Kołując drożynami polnymi, dobrnęłyśmy do Gostkowa, by czekać na państwa Stanisławów. Pani Paulina była bardzo zmęczona, ledwie się trzymała na nogach. Państwo Woyczyńscy już wyjechali, był tylko rządca przerażony tym, że miano właśnie wylewać w gorzelni spirytus, a przy tej operacji zwykle i ludzie dworscy, i wojskowi upijali się i awanturowali. Gdy pani Paulina i Wituś po prowizorycznym obiedzie odpoczywali, poszłam do ogrodu, ale przestraszona uciekłam, bo zobaczyłam żołnierzy, którzy zapalonymi wiechciami słomy wypalali w ulach pszczoły i podbierali miód, a pasieka była dosyć duża. Biedne pszczoły, tylko co powróciły do uli, a ci niegodziwcy wymachiwali płonącymi żagwiami i ze śmiechem wykrzykiwali: „Wy gryzące gadziny, macie teraz wesele!” To było okropne. Wszędzie pełno było połamanych gałęzi i młodych drzewek, z których pozrywano owoce.

Całą noc siedziałam w fotelu i drzemałam tylko, nie mając odwagi rozebrać się i położyć. Heleńcia przy Witusiu również nierozebrana czuwała. Letnia noc była widna i krótka, o szóstej przyjechali państwo Stanisławowie, piliśmy razem kawę. Pan Stanisław chodził obejrzeć pszczoły i kazał zapisać wszystkie wypalone oraz zabrane zboże, wylany spirytus, bo za to podobno miał rząd zapłacić po wojnie. Następnie my wyjechaliśmy wcześniej, a oni po nas w parę godzin, aby nie ciągnąć się zbyt długim szeregiem.

Tymczasem szeregi furmanek były bardzo długie, bo ze wszystkich stron ludzie wyjeżdżali. Nie dojechawszy jeszcze do Białegostoku, zatrzymaliśmy się na popas i na noc w jakimś dworze, pani Paulina posłała Jagodzińskiego by spytał, czy pozwolą się zatrzymać u siebie. Owszem, uprzejmie prosili, zajeżdżamy karetą przed ganek, lokaj otwiera drzwiczki karety, wysiada pani Paulina, za nią Helenka chce wysiąść, Wituś jednak uparł się, że sam wysiądzie. Zaczął płakać i wołać: „Siam, siam…”, a w tej chwili odzywa się jakiś głos starszego pana: „Z dziećmi do rządcy, do rządcy, tu nie można…”

U rządcy było bardzo wygodnie, oboje byli gościnni, mieli również dzieci. Ja z Heleńcią zaczęłam wyjmować nasze zapasy, nie chcieli na to pozwolić, zapraszali byśmy jedli to, co oni podają. Miałyśmy się położyć, gdy nadjechali państwo Józefowie z chłopcami i księdzem.

I oni mieli również kucharkę, zapasy żywnościowe i wszystko, co było potrzebne do przebycia paru tygodni, bo liczono, że dłużej nie będzie potrzeba tułać się po świecie i powrócimy do domu. Było ciepło, pogodnie. Cieszyliśmy się, że jesteśmy razem, projektowano zatrzymać się na jakiś czas w Białymstoku, gdzie pan Stanisław miał starać się o bilety kolejowe, o ile da się dla całej rodziny do Wilna. Tymczasem w Białymstoku zastaliśmy całą armię Wielkiego Księcia Mikołaja, która się cofała i zostawiała rannych w szpitalach i w domach prywatnych. Na kolei było pełno wagonów z amunicją, ledwie o zmierzchu udało się księdzu i panu Józefowi spotkać pana Stanisława i księdza Karpowicza, który znalazł dla siebie mieszkanie i zapraszał panią Paulinę przynajmniej, by mogła tam odpocząć chwilowo. Niestety, dom ten był tuż przy torze kolejowym, po którym bez ustanku przechodziły pociągi i odczuwało się nie tylko hałas, ale i wstrząsy całego budynku, więc chwała Bogu żeśmy tam nie zostały, bo pani Paulina zamiast odpoczynku mogłaby się rozchorować. Przeczekawszy wyjście z hotelu wojska, dostało się dwa pokoje: jeden dla pani Pauliny, drugi dla państwa Józefów z dziećmi. Państwo Stanisławowie wyjechali w nocy końmi do Białowieży. W hotelu u Rytza było pełno znajomych z Łomży i okolicy, ale ja i pani Paulina jadłyśmy kolację u siebie. Nie mogłam ani na chwilę odejść, żeby się czegoś dowiedzieć, bo cały hotel był bardzo słabo oświetlony, okna w dodatku pozawieszane grubymi kotarami. Pani Paulinie było duszno, zgasiłam światło i otworzyłam okno na noc. Pani Józefowa dała pani Paulinie lekki jakiś środek nasenny w herbacie, bo uważała, że inaczej nieprędko albo wcale nie zaśnie; radziła mnie, bym wzięła również trochę bromuralu, ale ja bałam się i wolałam odpocząć, siedząc w otwartym oknie i obserwując, co się dzieje na ulicy. Księżyc od czasu do czasu wyjrzał zza chmur, mogłam wtedy zobaczyć, jak pośpiesznie wynoszono rannych z przeciwległego domu, a następnie trumny ładowano na samochód.

Raptem nadszedł zeppelin, zaczął zrzucać bomby. Doskonale widziałam padające jak wielkie dzbany pociski i powstające potem ognie. Taki jeden pocisk padł na dworcu kolejowym i wtedy rozległ się huk, wyleciały wszystkie szyby z pozamykanych okien. W hotelu powstała panika: krzyki histeryczne, wybuchy płaczu, śmiechu, płacz dzieci. pan Józef i ksiądz wpadli do naszego pokoju, przyszła pani Józefowa z Witusiem. Zeppelin odleciał i straż gasiła pożary. W naszym pokoju ocalały szyby, zamknęliśmy okna i wszyscy już do rana pozostali razem, trochę śpiąc i czuwając. Pani Paulina usnęła powtórnie. Na drugi dzień poszłam do kościoła, było już po Mszy; gdy wychodziłam, spotkałam dwoje ludzi niosących małą trumienkę zbitą z desek paczkowych; matka zalewała się łzami, ojciec błagał, by ksiądz pozwolił pogrzebać to dziecko na cmentarzu kościelnym. Ksiądz jednak tłomaczył, że to niemożliwe i kazał, by poszli na cmentarz grzebalny. Ale to było dla nich daleko, mieli jeszcze dwoje małych dzieci i furmankę z rzeczami.

Ileż tych trumien małych i dużych znaczyło szlak przydrożny tej nieszczęsnej podróży! Niepokoiło nas, co się stało z księdzem Karpowiczem, bo on był bardzo blisko tych wagonów, w które bomba trafiła. Pan Józef z panem Stanisławem poszli obejrzeć miejsce katastrofy i dowiedzieli się, że księdzu nic się nie stało, chociaż dom, w którym się znajdował w połowie prawie był zburzony.

Państwo Stanisławowie wyjechali końmi do Białowieży, a my również końmi do Mińska. Podróż szła wolno bardzo z powodu ciągnących się bez przerwy obładowanych wozów, przy których uwiązane było bydło i konie, a środkiem drogi ciągnął tabor wojskowy. Nie pamiętam wszystkich naszych postoi i noclegów. Były niezmiernie urozmaicone. Odbywały się w przydrożnych dworach, plebaniach lub w lesie. Doznawaliśmy często bardzo gościnnych przyjęć i tylko w Nieświeżu proboszcz odmówił stanowczo księdzu Kazimierzowi przyjęcia, chociaż dla matki swojej na noc. Plebania była duża, podwórze gospodarskie również obszerne, zupełnie puste. Nocowaliśmy w miasteczku u plenipotenta Radziwiłłów, ksiądz Kazimierz w wikarjacie, państwo Józefowie z dziećmi nie wiem, gdzie się mieścili. Miałam bardzo ciężką noc, bo pani Paulina niepokoiła się o wszystkich i źle się czuła. Rano ledwie słońce wzeszło poszłam szukać pani Józefowej. Nikogo nie znalazłam, a gdy wróciłam, dostawszy doskonałych świeżych bułeczek do śniadania, zastałam księdza Kazimierza przy matce. Odpoczynki w lesie były najmilsze, szczególnie, gdy się trafiło miejsce grzybowe. Wtedy rozbiegali się wszyscy i w przeciągu paru chwil znosili grzyby, rozpalali ognisko, według harcerskich sposobów, przy którym gotowaliśmy czasami cały obiad.

Dotoczywszy się w ten sposób do Słonimia, mieliśmy w jego okolicy dłużej odpoczywać u państwa Pusłowskich w ich posiadłości. Był projekt nawet przeczekania i uspokojenia się wojsk, aby powrócić bodaj pod Niemców, aby do domu. Zastano jednak państwa Pusłowskich wyjeżdżających, ludność tam już wrogo usposobioną i sytuację niezbyt bezpieczną. I konie, i ludzie byli u nas przemęczeni. Proboszcz ze Słonimia; przemiły, zacny człowiek przyjął księdza Kazimierza z otwartymi rękoma, umieścił wszystkich u siebie i na wikarjacie. Pani Paulina zaproponowała, żeby nasze kucharki gotowały obiady, a ksiądz proboszcz z siostrą i wikarym przez czas jej pobytu jadał z nami. Wszystko się ułożyło doskonale. Siostra księdza, młoda jeszcze osoba, była zachwycona, że się mogła tyle nowych sposobów przyrządzania różnych potraw nauczyć. O wiktuały było w Słonimiu łatwo. Walentyna z Andzią chodziły na targ, kupowały mięso i masło; jarzyny, owoce i mleko dawała plebania. Proboszcz żartował, że jest co dzień fetowany jak na odpuście. Wieczorami pan Józef grywał, bo był fortepian, księża śpiewali z księdzem Kazimierzem i siostrą proboszcza. Rano chodziłyśmy na Mszę św., słowem żyć nie umierać i bodaj do końca wojny tu siedzieć…

Nadeszły jednak bardzo niepokojące wieści, radzono nawet nie tylko nam, ale i księdzu proboszczowi, by wyjechał ze Słonimia. Resztki powracającej armii carskiej rozpraszały się po wsiach, zaczęły się tworzyć bandy, rabunki, napady. Postanowiono jechać jak najśpieszniej do Mińska i tam połączyć się z całą rodziną państwa Marianów, z panią Sofityną, Halą i Niklewiczami, którzy już w tym roku lato spędzali w stronach Mińska w Peresiece u Bułhaków. Widocznie skomunikowali się i z państwem Janostwem, bo na ich przyjazd czekaliśmy niedaleko Mińska, w jakimś opuszczonym dworku. To pani Paulinie wydawało się bardzo niebezpieczne, ale stałe popasy przydrożne stawały się już wprost niemożebne. Bo gdy się zatrzymywano, otaczał nas tłum ludzi wędrujących pieszo, żebrzących lub też zmęczonych i głodnych. Podwożono ich często i karmiono. Pani Józefowa dawała lekarstwa i robiła opatrunki, ale niepodobna było dać skutecznej pomocy. W tym czasie i pogoda popsuła się także, wszyscy byliśmy śmiertelnie znużeni.

Przybycie do Mińska, gdzie pan Marian z panem Niklewiczem już mieli wybrane furgony na w części załadowane bagaże, a pani Paulina otoczona przez synowe i wnuczki – mnie wydawało się rozkosznym odpoczynkiem i zabawną jakąś przygodą, bo raptem nie potrzebowałam niczego strzec, niczego pilnować, nawet saskiej filiżanki, z której pani Paulina całą drogę piła kawę. Ksiądz Kazimierz żartował ze mnie, że tak bardzo rozpieszczałam i dogadzałam w drodze, to pewno mama powracać zechce również końmi do Drozdowa i to aż z Moskwy, do której jedziemy.

Jazda ta trwała aż trzy dni, na stacjach stawaliśmy daleko od dworców, na bocznych torach i nie było nigdy wiadomo, kiedy ruszymy, więc wychodzić z wagonów nie było bezpiecznie. Pani Marianowa z panią Janową opiekowały się panią Pauliną; Walentyna, Andzia i Pepa kochana przez wszystkich, zajmowały się wraz z Heleńcią i to w wielkiej zgodzie najmłodszymi dziećmi. Ja z Medży bawiłam się ze starszymi. Stanowiliśmy wesołe i zadowolone kółko, do którego przyłączyła się i Bela. Wyglądaliśmy oknem, obserwując typy i ubiory przechodzących robotników. Czasami na takim postoju oblegali nasze wagony różni handlarze sprzedający miejscowe oryginalne wyroby zabawek, koszyków, a także obwarzanków, a w innym miejscu znów pierożki. Kosztowałyśmy w Wiaźmie słynnych wiazimińskich pierników, które bardzo mi smakowały, gdy jadłam je w Łomży kupione od Skorobohatowca, ale te w Wiaźmie były zupełnie inne, chociaż wyglądały tak samo. Widocznie na eksport przygotowywano je lepiej.

Do Moskwy przybyliśmy w nocy; prócz mnóstwa świateł na rozległej równinie nic, dojeżdżając, nie widziałam. Rano, gdy nas wypuszczono z wagonów i wyładowano bagaże, również z dala od dworca siedzieliśmy na materacach i różnych tobołkach, pilnując rzeczy i czekając, aż panowie zdobędą dla nas jakieś ekwipaże do przejazdu. Trwało to dość długo. Takich obozów jak nasz – było pełno. Znaleźli się znajomi Polacy, którzy mieli już jakąś organizację opieki nad „bieżeńcami”, jak nas określali, niewłaściwie, bo byliśmy wysiedleni bardziej, jednak im dogadzało to „bieżeństwo”.

W końcu już koło południa, całe nasze zgromadzenie rozdzieliło się. Pani Paulina z księdzem Kazimierzem i ze mną oraz państwo Janostwo, przejechaliśmy do hotelu, a państwo Józefowie i Marianowie z panią Sofityną, jej córkami, zięciem i wnukami – do znajomych. Byłam zmartwiona tym rozdziałem, bo mi żal było towarzystwa młodszego, a zwłaszcza pani Sofityny, Beli i Medżi. Manitka już wtedy zajęta dziećmi i mężem, pani Józefowa myślą o szpitalu, pani Marianowa gospodarką – nie miały czasu na dzielenie się wrażeniami i obserwację tego, co nas otaczało. Ja z Belą zachwycałyśmy się olbrzymimi drzewami, które były daleko wyższe i grubsze od naszych. Pepa, która z Belą lubiła się sprzeczać, zapytała złośliwie, czyśmy mierzyły w Drozdowie na Górkach centymetrem, bo tak na oko, to ja nie wierzę…

Hotel nasz na Łubiance był bardzo bogato urządzony: pełen marmurów i brązów, wszędzie dywany były bardzo kosztowne, ściany pokryte makatami adamaszkowymi, ręcznie tkanymi. Byłam tak zdziwiona tym przepychem, że zapytałam jednego ze starszych służących: „Czy w Moskwie wszystkie hotele są tak wspaniale urządzone?” Był to stary służący, a raczej przyjaciel właścicieli hotelu, przyjechał z nimi razem z Tyflisu przed dwudziestu laty. Dorobili się razem, jak mówił, a dywany i makaty to robota naszych babek i ciotek, niezdarta, nieznoszona, bo ręczna. Staruszek okazywał mi wielką sympatię i przedstawił mnie jakiemuś krewnemu swej pani: „Patrz, ta bieżanka poznała się, że makata w stołowej ręcznej roboty, nie zapomnij powiedzieć o tym Annie Iwanownej. Oto się ucieszy!”

Na obiad przyszli państwo Marianowie, ona w ładnej letniej sukni – zręcznie, elegancko uszytej, ślicznie wyglądała i ogólną zwróciła uwagę, a mnie bawiło słuchanie rozmaitych zdań wygłaszanych po rosyjsku, np.: „Patrz, Włodziu, jaka śliczna bieżanka”. A Włodzio już dawno się jej przyglądał… „Dziwne, że na tych bieżankach wszystko tak zgrabnie leży!” Czasem też mówiono w sklepach: „Jak Boga kocham, Polacy to kulturalny naród”. Gdy o tym mówiłam, ksiądz Kazimierz mówił, że na pewno to, co kupiłyśmy, było przepłacone, bo oni targowali się jak Żydzi i często pytali: „A ile dacie?”

Jakimś szczęśliwym trafem pan Jan znalazł mieszkanie dość obszerne tak, że wszyscy mieli swoje pokoje; co prawda pokoje mieli tylko pani Paulina i chłopcy dość obszerne, o dwóch oknach, a państwo Janowie, ksiądz i ja po pokoju, ale czyste, ciepłe, nieprzechodnie; mój i księdza z wejściem oddzielnym. Zameldowana byłam jako sublokatorka, co w końcu pobytu oddało wielką przysługę.

Jako tako naprędce umeblowali się wszyscy, tak że po dwóch dniach czuliśmy się już u siebie. Ja byłam uszczęśliwiona, bo, wyjeżdżając z Drozdowa, zabrałam mnóstwo rzeczy bez pytania takich, które pani Paulina bardzo lubiła; z jej saloniku i sypialni. Ponieważ mieliśmy jechać do Wilna i tam czekać końca wojny, więc chciałam, by jak najmilej móc urządzić się. Byłam pewna, że mi nie pozwolą taszczyć, na przykład jakichś pamiątkowych wprawdzie zabytków, ale już zębem czasu mocno nadwyrężonych, a teraz wszystko tu na obczyźnie było takie miłe, takie kochane. Pani Paulina dziękowała mi, mówiąc, że gdybym ją pytała, to pewno nie zgodziłaby się na zapakowanie tych gracików, ale cieszy się, że je widzi.

Manitka wynalazła również mieszkanie, a raczej rezydencję, bo był to cały dom z ogródkiem i tarasem, ale było to od nas daleko, tramwajem mieliśmy aż dwie „przesiadki”, a dorożka lub auto drogo kosztowały. Nasi panowie od początku dostali się w wir zajęć i należeli do tworzących się na gwałt instytucyj pomocy dla wygnańców. Zakładano szkoły, ochrony, szpitale, przytułki, powstał skauting i stowarzyszenia młodzieży. Zakładano wydawnictwo jakiegoś dziennika dla wychodźców. Słowem, ratowano się w każdej dziedzinie, a wszędzie oni to; czterech Lutosławskich i pan Niklewicz, pracowali na czele. Niekiedy ksiądz i pan Jan nie mieli czasu przyjść na obiad i ledwie późnym wieczorem wracali do domu zmordowani. W dodatku w Moskwie mieszkający Polacy, którzy występowali jako dobroczyńcy dla swoich współziomków, chcieli, by świeżo przybyli uznawali ich za opiekunów i doradców, więc często nie byli radzi, gdy ich pominięto, gdy uważano, że to, co oni robią, nie jest wystarczająco dobre. Dowiedziałam się o tym zupełnie przypadkowo. Spotkałam znajomą mi panią Liebertową, którą poznałam, jeszcze będąc nauczycielką u państwa Goszczyńskich. Ona mnie sobie przypomniała i zawołała: „Czy Pani nie jest czasem panną Wacławą?” „Kiedyś nią byłam” – odpowiedziałam, śmiejąc się. Pogawędziłyśmy, wspominając odległe czasy i naszą młodość. Zaprosiła mnie bardzo serdecznie do siebie na obiad w niedzielę, bym się zobaczyła z jej mężem i jego bratem, bo i oni również chętnie odnowią tak dawną znajomość. Przyszedłszy do domu opowiedziałam o tym księdzu i panu Janowi, bo słyszałam, że wspominali to nazwisko. Obydwaj znali Liebertów, należeli oni do partii kadetów i byli zaprzyjaźnieni z Lednickim. „No, to może lepiej, żebym tam nie szła?” – spytałam. Ale ksiądz Kazimierz uważał, że powinnam pójść. Tylko w razie gdyby mnie o coś wypytywali, na przykład kto u nas najczęściej bywa, czy mamy zamiary gdzie wyjechać itp. – należy być ostrożną.

W niedzielę pani Paulina pojechała na obiad na Preśnię, jak mówiła zwykle – do dzieci. Było to przykre dla pani Janowej, a ksiądz Kazio tłomaczył ją, że tam ma już prawnuki, więc dlatego tak chętnie tam jedzie i nazywa dziećmi wszystkich razem. Zauważyłam, że pan Jan był zawsze zadowolony, gdy mógł sam z żoną zrobić jakąś wycieczkę, daleki spacer, pójść na koncert lub przedstawienie teatralne, więc Bogdana i Dziutka wysłano również na Preśnię. Pomyślałam sobie, że  Medżi będzie miała urwanie głowy, bo chłopcy byli wtedy dziwnie wojowniczy: i Zbych z Jerzym, i Bogdanem czubili się o byle co. Dziutek z Frankiem także niezbyt byli dopasowani. Na to jednak tylko pani Janowa zwracała uwagę. Pan Jan zupełnie otwarcie mówił, że woli dzieci zostawić w domu i był zadowolony, gdy ich ksiądz zabierał pod swoją opiekę. Pomiędzy rodzonym synem Bogdanem i pasierbem Dziutkiem pan Jan nie robił żadnej różnicy, obydwóch zupełnie jednakowo traktował, jak panienka Dziunia mówiła: „Bleib mir drei Schritt von Liebe”, co znaczyło po polsku: „Zostań o trzy kroki ode mnie.” Bogdan mało na to zważał, z natury nie był pieszczotliwy, Dziutek zamknięty, na pozór zupełnie obojętny, w głębi serca miał żal, że matka nie pozostała z nim u swoich rodziców w ukochanych Likszelach, gdzie oboje dziadkowie pozwalali wnukowi na wszystko, nie licząc się nawet z tym, co było nieraz szkodliwe dla dziecka. Dziwiło mnie, że jednak w Drozdowie przywiązał się bardzo do pani Pauliny, księdza Kazia i dzieci państwa Marianostwa, a szczególniej pokochał Haneczkę, a mając dziesięć lat zapytywał księdza Kazia: „Kaziu, czy będę mógł ożenić się z Haneczką?” Z czasem jednak stosunki między dziećmi oziębiły się z racji zupełnie odmiennych typów charakteru i zdolności oraz różnicy wieku. W czasie pobytu w Moskwie Bogdan i Jerzy mieli okres wielkiej między sobą przyjaźni, często Jerzy przybiegał do nas, a wtedy obydwaj urządzali sobie różne zabawy, snuli projekty założenia wspólnie jakiejś wielkiej fabryki przetworów chemicznych, mieli założyć w Drozdowie, na przykład przy browarze własnego wynalazku sposób chwytania gazu, który zamknięty w blaszanych puszkach wystarczał do odstręczenia przy otwieraniu przez złodziei zamków – w składach. Gdy przeprowadzali próbę po tygodniowych przygotowaniach w zachowanku przy wejściu frontowym, po całym domu rozszedł się wstrętny zapach i w pierwszej chwili biegaliśmy z panią Janową i Walentyną od okna do okna, myśląc, że to pochodzi z podwórza. Tymczasem ozwał się dzwonek od frontu i wpadła doktorowa Łopatina ze słowami: „Chrysta radi! Czto u was?” Obydwaj chemicy otrzymali wielką burę, zapas blaszanek poszedł na śmietnik, a wielkie przedsiębiorstwo pod nazwą „Bilut”, co znaczyło Bogdan, Jerzy Lutosławscy, upadło. Upadło również i zainteresowanie się Bogdana chemią.

W ową niedzielę u państwa Liebertów przekonałam się, że moja osoba budziła zainteresowanie nie tylko wspomnieniem z młodych lat pani Liebertowej, z którą naprawdę przyjemnie gawędziłyśmy o wspólnych znajomych, przyjęciach, zabawach i strojach. Ich zięć i pan Lednicki wypytywali się mnie bardzo o całą rodzinę Lutosławskich, bardzo chwaląc i pijąc nasze Marcowe piwo, żałując, że już w Moskwie trudno go zdobyć, bo zapasy prawie zupełnie są wyczerpane. Że starano się tu założyć naśladownictwo wyrobu, ale się nie udało, że nieboszczyk pan Franciszek to był genialny człowiek. Pytali, który z synów prowadził teraz gospodarstwo, który zajmował się browarem, itp. Ja opisywałam im piękno położenia Drozdowa, Górki, las, ogród, dzieci, dobroć i szlachetność charakterów całej rodziny; mówiłam o pani Sofitynie, pani Myszce. Oni znowu zapytywali, kto jest z domu pani Marianowa i zachwycali się jej urodą, i sposobem ubierania się. Zięć, którego nazwiska nie pamiętam, znał braci pani Janowej i opowiadał, że oni potrafią tracić majątek, ale są sympatyczni. Że stary Daszkiewicz był bardzo bogaty, ale służąc w Gwardii Carskiej tracił bez pamięci, tak że dla synów zostały resztki, a córka posagu nawet nie miała i wyszła za doktora z miłości. Wspomniałam wtedy, że pan Jan był w swojej żonie zakochany jeszcze w trzeciej gimnazjalnej, że jest najlepszym mężem i nie robi różnicy między synem rodzonym i pasierbem. Oni znowu zwrócili rozmowę na ożenek pana Wincentego z Hiszpanką. Naturalnie był to dla mnie miły temat, bo panią Sofitynę mogłam im dać poznać jako sławną poetkę, jako niezwykłą, pełną wdzięku osobę i niezwykle cenioną przez całą rodzinę za to, że wyrzekła się swego stanowiska w Hiszpanii jako damy dworu. To zaimponowało paniom. Panowie zaś woleli rozmowę o obecnej chwili i czynności niezwykle energicznej wszystkich czterech braci. Okazało się, że daleko więcej wiedzieli, czym się zajmują, bo ja wiedziałam tylko o szkole, skautingu i założeniu kursu ochroniarek. Słuchałam pochwał oraz krytyk i zarzutów w milczeniu, a pomna na przestrogę księdza – byłam ostrożna. Wyczuwałam, że są zazdrośni, że radzi by tylko sami rządzić funduszami, przeznaczonymi na pomoc dla wygnańców. „Bo przecie my tu znamy lepiej warunki, jesteśmy zżyci z władzą itp.” W końcu jeden z nich przeczytał w jakimś humorystycznym pisemku dość złośliwy wierszyk, ułożony niby na pochwałę czterech braci, pełnych siły i ochoty do gadania i roboty. „Nic dziwnego, z Bożej łaski każdy zwie się Lutosławski.” Było tam, że każdy wszystko umie i rozumie, że doskonałym jest mówcą, że chętnie innych gani, a każdą strofę kończyło to: „z Bożej łaski…”

Gdy opowiadałam księdzu Kazimierzowi o tych wszystkich gawędach na tym obiedzie, śmiał się tylko i mówił, że oni chcieli tylko korzystać sami, a dla nas nie przygotowali nawet jakiegoś przytuliska dla chorych. Co do chorych i biednych, którzy w drodze potracili rzeczy i ubranie, to trzeba przyznać, że rodowici Rosjanie okazywali dużo współczucia. Widziałam rosyjskich skautów dźwigających chorych na noszach, widziałam bogato ubrane damy prowadzące za rękę obdarte dzieci do łaźni i tam ubierane od stóp do głów w nowe, porządne ubrania. Byłam na loterii fantowej, urządzonej przez bogatych kupców dla bieżeńców, gdzie za rublowy bilet można było wygrać nawet sturublowy dywan.

Do końca 1917 roku naprawdę nie czuło się zupełnie żadnych braków i niewygód. Prócz rannych, których widywało się po ogrodach, na ławkach, pod drzewami przy bulwarach, nic nie przypominało wojny. Wystawy sklepowe wspaniałe, ulice czyste, ogrody i cieplarnie pełne cudnych kwiatów. Moskwa była dla mnie bardzo ciekawym miastem, pełnym starych zabytków z czasów jej tatarskiej niewoli. Były tam różne zaułki, przejścia przez podwórza, przez cerkiewne cmentarze; było mnóstwo klasztorów, kapliczek, obrazów, przed którymi przechodnie zatrzymywali się i bili pokłony, żegnając się, zapalali cienkie woskowe świece na specjalnie przygotowanych lichtarzach, głośno wymieniając intencję swej ofiary. Przysłuchiwałam się czasami temu i dowiadywałam się, na przykład o tym, żeby św. Mateusz poszukał zaginionego, a bardzo czujnego pieska, po którym w domu wszyscy płaczą. Raz widząc, że jakiś jegomość przeżegnał się co najmniej z dziesięć razy, schylając się do samej ziemi, zapytałam: „Przepraszam, jaki to jest święty?” Usłyszałam odpowiedź: „Da czort jewo znajet”. Roześmiałam się głośno, a jegomość z gniewem zawołał: „Czego się śmiejecie?” „No z tego, że o świętym chyba wie lepiej Pan Bóg.” Tak się to podobało, że się sam zaczął śmiać i przyznał, że to prawda. Pytał się, czy jestem bieżanka i doradził, gdzie mogę dostać najlepsze sery i masło, po które szłam właśnie.

Chociaż pobożni bardzo są, ale zarówno często wzywają Boga, jak i djabła i to mnie często bawiło, gdy słyszałam, jak dając jałmużnę i to hojną, kupiec mówił: „Masz, zjedz to razem z twoimi dziećmi i idź z Bogiem do djabła”. Na przykład żołnierz czyta list od rodziców: „Bóg nas pocieszył Twoim listem, ale tak napisałeś niewyraźnie, że sam djabeł nie przeczyta”. Sprzedając, zaklinają się, że już nie mogą taniej oddać, a gdy się wychodzi, wołają: „No, bierz do djabła, kiedyś się tak zawziął.”  Raz jakaś krzepka jejmość, gdy pomagałam pani Paulinie wsiąść do tramwaju, odepchnęła mnie brutalnie, nazwała czortem kwadratowym, sama się wtoczyła, a ja zostałam. Biedna pani Paulina dojechała do ogrodu i w bramie czekała na mnie do następnego tramwaju.

Te nasze spacery były najmilszą rozrywką pani Pauliny, nawet wybrała sobie parę sympatycznych, jak mówiła, kącików do posiedzenia w słynnym Sadzie Nieskucznym, przy wspaniałym pałacyku, wybudowanym przez jednego z faworytów Katarzyny II. Do połowy szesnastego roku ogród był starannie utrzymany; pełen starych drzew, niezwykle pięknych grup kwitnących krzewów, sztucznych grot, otoczonych pnączami egzotycznych roślin. Położenie tego ogrodu na małym wzniesieniu w zakręcie rzeki Moskwy było prześliczne. W dodatku w jednym z małych pawilonów w pobliżu cieplarni, pełnej kaktusów i storczyków, można było wypić kawę, herbatę lub zjeść lody, podziwiając przez czyste, kryształowe szyby różnokolorowe ptaszęta, motyle i małe, ustawione na oknach akwaria z chińskimi rybkami. Jeździłyśmy tam dwoma tramwajami na dłuższy pobyt, tj. od godziny czwartej do zachodu słońca, gdy pogoda wydawała się pewna. Bliższe posiedzenia spacerowe odbywały się przy olbrzymim klombie heljotropów na placu przed Chramem Spasitiela, również nad Moskwą. Tam bardzo lubiłam jeździć, bo pani Paulina poznajomiła się przypadkowo ze starą francuską nauczycielką, która tam zawsze przychodziła z książką i robótką, ale najczęściej gawędziły sobie, a ja trochę słuchałam, malowałam kwiaty lub widoczki, bo ksiądz Kazimierz zafundował mi dobre farby i cały przybór w leciutkim pudle z podstawką, tak że mogłam je nosić zawsze. Niestety, jednak pani Paulina lubiła nawet malowane kwiaty, ale nie znosiła zapachu olejnych farb. Na tych spacerach miałyśmy czasem zabawne przygody. Raz niespodziewanie spadł rzęsisty deszcz, prawie z jasnego nieba. Wszyscy siedzący na ławkach, schronili się do przedsionka cerkwi, a między ludźmi mały, do połowy ogolony pudelek, zmoknięty, zabawnie wyglądał i trząsł się, bo deszcz był trochę z gradem. Ja powiedziałam, patrząc na niego: „Biedna psina!” Widocznie to zrozumiał, bo w tej chwili przybiegł do mnie i zaczął się łasić, i poszczekiwać. Raptem zjawił się jakiś cerkiewny sługa i zaczął wszystkim, a mnie najbardziej wymyślać. Wołał: „Widzicie jaka pobożna dusza, w święto do cerkwi nie chodzi, a w deszcz to nawet i psa przyprowadziła, wynoś się razem z nim albo dawaj mi zaraz dwa ruble na świeczki”. Zaczęły się śmiechy i sama nie wiedziałam, co mam robić. Na szczęście zjawił się właściciel pieska, jakiś sympatyczny jegomość, mnie przeprosił, a z kolei nawymyślał cerkiewnemu słudze: „Ach, ty rozdarta gębo, ty chcesz na świecę nawet od psa? Masz, ale tej chwili zapal ją przed obrazem, bo inaczej to ją zmienisz na butelkę czystej”. Nasza znajoma Francuzka zostawiła na ławce ładny woreczek z robótką, pomarańczą i karmelkami. Na drugi dzień, gdy nas spotkała, prosiła, bym z nią poszła do dozorcy cerkiewnego placu i zapytała, czy nie znalazł przypadkiem. Siedział na ławce, paląc fajkę, wysłuchał, co mu o woreczku opowiedziałam i z najwyższym zdumieniem orzekł: „Oto głupia! Wczoraj zgubiła, a dziś chce znaleźć!” Śmieszyło mnie, że oni zawsze zamiast coś odpowiedzieć zwyczajnie, musieli dodać jakieś słowo nagany i wzywać imię Boga lub djabła, a kobiety, gdy się kłóciły, radowały, martwiły lub dziękowały – to powtarzały przy tym najczęściej imię Przeczystej Bogurodzicy i przeróżnych świętych.

Czasem przechodząc, dawałam jałmużnę, żeby usłyszeć co powie babka, a co dziadek. A takich żebraków jak w Moskwie u nas nigdy nie widziałam. Byli to tak zwani „izurodowannyje ludi”, wyzuci z podobizny ludzkiej. Niektórzy budzili we mnie litość i przestrach połączony ze wstrętem. Nasi częstochowscy nie dają nawet słabego obrazu ani tej liczby, ani tych kalectw, ani nędzy, jaką widziałam w Palmową Niedzielę na placu przed Kaplicą Kazańskiej Matki Bożej. Poszłam tam, żeby zobaczyć coś w rodzaju naszych odpustów, a zarazem jarmarków razem połączonych. Byli również pomiędzy żebrakami jacyś zaklinacze różnych dolegliwości, uzdrawiacze, wróżbici, ogłaszali się: „Dusze chrześcijańskie cierpiące, zbliżcie się do mnie, rzućcie mi pół rubla, a uczujecie ulgę w waszym bólu”. „Oto św. Tymoteusz dał mi moc odgadywania waszej przyszłości w tym i w przyszłym życiu, za rubla powiem ci, czy będziesz zdrów i bogaty, czy cię zabierze Bóg Zbawiciel, czy też czort kusiciel.”

A między całą tą ciżbą krążyli zakonnicy ze skarbonkami i świętym obrazem. Ludzie się do nich zbliżali, rzucali pieniądz do skarbonki, przyklękali i byli błogosławieni. Takich uroczystości odpustowo – jarmarcznych w Moskwie było podobno bardzo dużo, ale w czasie gdy tam byliśmy, już obchodzono tylko w dzień Niedzieli Palmowej i św. Michała. Cerkiewnych procesyj widziałam kilka, a szczególnie liczną i uroczystą w dzień Trzech Króli, gdy wychodziła z cerkwi Spasitiela do rzeki na lód i tam zanurzano w wodzie krzyż przy śpiewie i modlitwach. Byłam także w klasztorze żeńskim, gdzie zakonnice zajmowały się rozmaitymi robótkami bardzo pięknymi. Mnie to zajmowało, a ponieważ właścicielka domu, w którym mieszkaliśmy, pani Wasilowa miała siostrę w tym klasztorze, dostałam pozwolenie zwiedzenia go dokładnie. Widziałam tam ciekawy sposób malowania twarzy i rąk, i nóg świętych, którzy szaty dostawali srebrne i złote, potem przytwierdzane. Przeważnie malowano na deskach i blachach, na przykład jedna zakonnica malowała twarz bez oczu i ust, druga znowu tylko usta, a trzecia oczy, a nawet paznokcie malowała jeszcze inna – każda część miała swoje specjalistki. Siostra przełożona tłomaczyła mi, że to bardzo dobry sposób, bo prędzej idzie robota. Wybiera te, które najlepiej potrafią daną część ciała rysować i malować, no, i dochodzą do artyzmu. Oto siostra Awdotija, mastieryca oczna… parę pociągnięć pędzelka… Rzeczywiście oczy były bardzo wyraziste w twarzy, która jeszcze nie miała ust.

Tak to w pierwszym roku pobytu naszego miałam czas zajęty tylko obowiązkiem towarzyszenia pani Paulinie i myślą o niej, i o sobie. Korzystałam z wolnego czasu i zwiedzałam różne muzea, sklepy, galerie albo sama, albo też z panią Janową lub chłopcami. Pani Paulina nie bardzo lubiła zwiedzać rzeczy umieszczonych w obrębie zamkniętym, więc latem wolała być w parkach, a w zimie, o ile było ciepło, jeździłyśmy do cieplarni Nojewa w mieście, albo w Nieskucznym Sadzie. U Nojewa godzinami nieraz bawiły nas małe ptaszęta i rybki. Ale najmilszą rozrywką było pojechanie na Preśnię i dla niej, i dla mnie – tam było tak przytulnie i swojsko słuchać, i patrzeć na dzieci, które całą gromadką otaczały zwykle babcię, i pokazywały zabawki, opowiadały o ogrodzie zoologicznym, śpiewały. Zosia grała już różne melodyjki, a mały Witek ledwie nosem dostawał do klawiatury, a już jednym paluszkiem wystukiwał „Wlazł kotek na płotek” lub jakiegoś krakowiaka. Pani Sofityna z niezrównanym dowcipem i werwą opowiadała swoje przygody obecne, i dawne, jeszcze z Kazania, jak rozmawiała z Tatarami i robiła sprawunki, na przykład w sławnym kolonialnym sklepie w Moskwie chciała kupić cytrynę: dawano jej po kolei cydr w butelce, cykatę, cynamon – a gdy pokazała palcem cytrynę, wtedy kupiec powiedział: „A, limon”, a że po hiszpańsku również cytryna nazywa się limon, pani Sofityna ucieszona zaczęła mówić po hiszpańsku, no i sprzedający z powagą wyrzekł: „Sumaszedłsza”, co znaczy po polsku warjatka.

Pani Marianowa znowu chciała kupić kiedyś dywan, dano jej kanapę, a w kolonialnym, gdy zażądała kawioru, odsyłano do sklepu z dywanami.

W drugie święto Wielkiejnocy, gdy  Medżi czekała na tramwaj, jakiś oficer pocałował ją, Haneczkę i Halę, ku ich przerażeniu wielkiemu. A znowu u nas rządca Wasilow, stary zabawny dziadyga, chwycił Walentynkę wracającą rano z kościoła i wycałował ją, a ona z całej siły palnęła go w twarz i tym tak obraziła, że aż syn Wasilowa dorosły, zajmujący już jakąś wysoką posadę, przyszedł do państwa Janostwa ze skargą na brak wszelkiej delikatności ze strony ich służącej. Biedna Walentynka musiała go przeprosić.

Doktór Łopatin przyszedł do nas i przyniósł chłopcom czerwono farbowane jajka, w zamian dostał pisanki gotowane w cebulaku na żółto. Jeszcze dziś pamiętam ogłuszające dzwonienie, jak mówiono „sorok soroków”, co znaczy czterdzieści razy czterdzieści cerkwi bez przerwy przez dwa dni.

Świętują jednak prawie cały tydzień, bo chodzą wciąż jedni do drugich na jaiczko, a ponieważ świąteczny tydzień, nie wiem z jakiego powodu, był w owym roku bardzo uroczyście obchodzony przez powracające z frontu wojsko i zniesiono zakaz sprzedaży trunków – pijanych było mnóstwo leżących, słaniających się po ulicach i na placach.

Państwo Stanisławowie przyjechali z Petersburga i opowiadali bardzo niepokojące wiadomości o rozruchach. Do Łopatina przyjechał jego brat, żonaty z siostrą jego żony, i namawiali doktora, by z nimi wyjechał do Anglii, bo tam było bezpieczniej u rodziców ich żon. Niestety, Łopatin był związany posadą urzędową, żona nie chciała z nim się rozłączać. Państwo Stanisławowie jechali do Jałty i namawiali panią Paulinę, by wraz ze mną jechała również, na co ksiądz Kazimierz i pan Marian nie zgodzili się, a matka nie miała ochoty. Nawet ja, choć chętnie bym zobaczyła południową część Rosji, dziwnie obawiałam się, by pani Paulina zgodzić się nie chciała. Na Preśni została Ela Barańska, żeby razem z Halą i Haneczką uczyć się. Biedaczka narobiła tam ambarasu, bo cierpiała na epilepsję, a państwo Stanisławowie nie uprzedzili o tym.

Pan Jan z księdzem tak byli zajęci, że czasem zjawiali się dopiero wieczorem, a ksiądz pracował jeszcze wieczorami, bo zaczął wykłady dla starszych uczni. Nie było odpowiednich książek, więc pisał dla nich, a mnie zaproponował, bym przepisywała. Miałam charakter pisma czytelny. Powoli przybywało różnych zajęć. Pani Janowa robiła korektę pisemka, które wychodziło. Ja za namową Beli i księdza zaczęłam pisać wierszyki dla dzieci, wydano je w książeczce. Następnie pisałam wiersze do kalendarza wychodźców, legendę o Twardowskim i zarobiłam kilkadziesiąt rubli. Zostałam wciągnięta do parafialnego pisemka. W końcu nazwano mnie sekretarką księdza Kazimierza, z czego byłam dumna. Starałam się z całego serca podołać wszystkiemu i czułam się szczęśliwą, i użyteczną. Bawiły mnie listy, które pisano do redakcji, na które odpowiadałam. Zarzuty i pochwały księdza Kazimierza były dla mnie wskazówką pracy nad sobą. Pani Paulina interesowała się również i nieraz robiła trafne uwagi, gdy jej czytałam swoje bazgroły.

Miałam raz zabawną korespondencję z księdzem Sznarbachowskim, prałatem z Kijowa, który napisał do księdza Kazimierza, jako redaktora, że za mało zwraca uwagi na objaśnianie treści ewangelii niedzielnych oraz żywotów świętych, którzy przypadają w niedzielę, że w ostatnim numerze pisemka zauważył, że zbyt dowolnie naciągnięto tekst do obecnych zdarzeń, że w „waszych” redakcjach macie teraz pełno smarkatek niedorosłych jako korektorek i sekretarek – ksiądz Kazimierz polecił mi wszystkie listy adresowane do niego, jako redaktora, czytać i odpowiadać na nie, a jeżeli coś ważniejszego będzie, poradzić się dziekana. Dziekan rzeczywiście miał młodą sekretarkę i korektorkę przy swoim parafjalnym pisemku, więc poczuł się obrażony trochę i dowodził, że ksiądz Sznarbachowski celowo to napisał, poradził mi, bym odpisała co do ewangelii, że napisał objaśnienie on sam, a co do smarkatych sekretarek i korektorek, to proszę wymienić swój wiek i godne stanowisko towarzyszki matki księdza redaktora jakie od wielu lat pani zajmuje. Niech się stary grzyb zawstydzi – dodał z irytacją, siedzi tam i o sztuce kościelnej, i starych drukach bzdurzy, a my tu nie wiemy, za co się chwytać, tyle mamy na głowie… No i, zanim ksiądz Kazimierz powrócił, już miałam od prałata list drugi, w którym się tłomaczył i z lekka przepraszał.

Niestety, powoli coraz więcej przybywało kłopotów i coraz trudniej zapewnić było pani Paulinie spokój i dobre warunki życiowe. Na spacery już przeważnie wychodziłyśmy, bo tramwaje były przepełnione. Ja często musiałam jeździć daleko po kawę, bo tylko w jednym sklepie była jeszcze dobra i świeżo palona. Bałam się, bym pakietu z kawą w tłoku nie rozdarła, więc kupiłam puszkę na dwa funty i wszedłszy do sklepu, gdzie mnie już znano, zawołałam: „A ja dziś do Państwa przyszłam po kawę z puszką”. Mówiłam po rosyjsku i zapomniałam, że puszka znaczy armata. Zdziwił mnie ogólny wybuch śmiechu, a jakiś jegomość, stojący przy mnie, z powagą orzekł: „Nic dziwnego, proszę Pani, czas wojny”. Ach prawda, puszka to znaczy u was armata, nie „żestianka”. W końcu kiedyś, gdy zapas dobrej kawy się wyczerpał, jeszcze to pamiętano i właściciel zobaczywszy mnie powiedział: „No, szanowna Pani, gdybyś tu nawet naprawdę przyszła z armatą, to i tak kawy nie zdobędziesz”.

Wielkim zmartwieniem dla całej rodziny była śmierć synka Manity Romeczka i wyjazd ich obojga, matki i sióstr do Petersburga. Pani Paulina niezmiernie to odczuła, parę nocy zasnąć nie mogła, a najbardziej ją bolało, że ta dziecina zostanie na obcej ziemi sama, gdy odjedziemy. Było mi przykro, gdy ksiądz Kazimierz powiedział nieostrożnie: „Bóg wie, kogo jeszcze przyjdzie się tu zostawić”. Było to przy końcu obiadu, pani Paulina nie dopiła herbaty i rozpłakała się. Nie była wcale łatwa do łez, ale wyczerpana nerwowo. Biedny ksiądz Kazimierz zmartwił się bardzo, pojechał z matką sam na spacer, czy też na Preśnię. A my z panią Janową zabrałyśmy się do korekty i gawędki przy tym.

Pani Janowa miała także dużo zmartwień. Ojciec jej umarł, brat ożenił się z Rosjanką i był poważnie chory, od matki nie miała listów, sama także często chorowała na zapalenie płuc, które dość łatwo przechodziło, ale pozostawiało ślady. Doktór polecał wielką ostrożność w narażaniu się na chłody nadchodzącej jesieni, ona jednak lubiła być zawsze bardzo lekko ubrana i w domu, i na ulicę: a to gniewało panią Paulinę i męża. Były z tego powodu delikatne wymówki, często milczące obiady, zasępione miny, a najwięcej cierpiał nad tym milczący, ale wrażliwy Dziutek, który matkę ubóstwiał.

Gdyby nie ksiądz Kazimierz i moc pracy, i mnie byłoby ciężko w tej atmosferze, nie miałam jednak ani chwili wolnej, bo oprócz lekcyj u ochroniarek, pisaniny i czytania pani Paulinie lub z nią przechadzki, miałam trzy razy w tygodniu po dwie godziny, z przejazdem trzy, na komplecie u p. Jętkiewiczowej: niemiecki i geografię, a z Bogdanem trochę rosyjskiego. Zarabiałam sporo i prosiłam panią Paulinę, by mi już nie płaciła zwykłej pensji, ale nie przystała na to. Było mi przykro, postanowiłam więc zawsze kupić coś do życia, zwłaszcza że zaczynały się już kolejki i było coraz drożej. Miałam z tym jednak parę zabawnych przygód. Raz kupiłam ślicznego, tłustego prosiaka, oprawionego czysto. Ledwo go przydźwigałam i cieszyłam się bardzo, że zrobimy wyborną roladę z Walentynką. Okazało się, że prosiak był nalany wodą i zamrożony, bez wątróbki i dlatego tak okazale wyglądał. To znowu sprzedano mi trzy ogórki, a jeden z nich był z papier – maché, zupełnie ładny, zielony; długi czas żartowano ze mnie.

W siedemnastym roku latem były straszne upały tak, że na lipiec i sierpień ksiądz Kazimierz wynajął pod Moskwą domek od kolejarza. Była to miejscowość letniskowa z ładnymi willami prywatnej własności, obok wielkiego jakiegoś majątku z prześlicznym parkiem, ogrodem i stawami. Właściciele wyjechali za granicę. Jak mi powiedział stary ogrodnik: „udrali k’czortu”, to jest uciekli do djabła. Chodziliśmy tam często z Dziutkiem i Bogdanem, i Gryszą, synem gospodarza. Chłopcy oglądali łabędzie i inne ptaki oswojone, żurawie, czaple, w ogrodowych basenach złote rybki. Ogród był już trochę opuszczony, ale prześliczny, a przed domem tarasy, wspaniałe trawniki i pełno marmurowych mitologicznych posągów. Z tarasu był wspaniały widok, a przez ogromne okna nie zasłonięte niczym zaglądaliśmy do wielkiego salonu obok gabinetu. Były tam meble prześliczne, kryte jedwabnymi adamaszkami, również nie osłonięte. Płowiało to wszystko, skazane na zagładę, a biedne ptactwo na głód, który już im dokuczał, bo zamiast trzy razy – karmiono je tylko raz.

Dziutek po skończeniu gimnazjum wstąpił do podchorążówki, jaką stworzył w Bobrujsku Dowbór Muśnicki. Przed jego wyjazdem pan Jan wyprawił dla niego pożegnalną wieczerzę, na której byli: Kulwieciowie, paru innych bliżej znajomych księdza nauczycieli oraz kilku uczniów, którzy nie mieli rodziców w Moskwie. Zaproszeni zostali przez pana Jana, który miał do Dziutka przemowę dość długą: radził mu namysł przed obraniem dla siebie zawodu i obiecywał mu pomoc, gdyby się chciał wyżej kształcić. Dziutek był bardzo wzruszony, a jeden z chłopców rozpłakał się. Ksiądz Kazimierz mówił, że ten chłopiec miał ojca, który zupełnie o niego nie dbał, więc wzruszyła go dobroć ojczyma.

Ksiądz Kazimierz urządził sobie kaplicę w oddzielnym jakimś domku u ogrodnika kolejowego i o ile był w domu, odprawiał Mszę św. co dzień i starał się być co niedziela, bo na stacji było kilka polskich rodzin, które przychodziły. Bywali czasem i Rosjanie, mówiąc: „Wszystko jedno, Bóg zrozumie wszystkie języki, jakimi Go chwalą i proszą. No, co prawda nie zawsze chce słuchać…”

Najgorszą niewygodą na tym letnisku było to, że nie mogliśmy często dostać świeżego pieczywa, a także mięsa. Na szczęście była u gospodarza lodownia, więc gdy się trafiło kupić większą ilość, można było przechowywać. Niedaleko mieszkali znajomi pani Myszki państwo Bobieńscy i ci pomagali nam bardzo dużo. Parę razy jeździłam do Moskwy z Walentynką i z przerażeniem widziałyśmy całe tłumy ludzi tłoczących się wszędzie bez pracy, obdartych i wymizerowanych. Byli to robotnicy fabryczni albo strajkujący, albo też pozbawieni pracy na skutek zamknięcia fabryki. Moskwa tonęła w kurzu, ale nie polewano ulic, śmieci nie zamiatano, po nocy jeździły patrole. Drożyzna rosła.

Zima tego roku była bardzo ciężka. Już w jesieni wczesnej z wielkim trudem i kosztem zdobywano zapas opału, warzyw nie wolno było kupić od razu większej ilości, więc biegaliśmy wszyscy po kolei, kupowaliśmy z początku po parę funtów, a wkrótce ledwie po pół funta kaszy lub mąki. Państwo Stanisławowie przysłali nam dużą pakę różnych zapasów, ale szła tak długo, że się dużo popsuło. Każdy obiad był przedmiotem narady – jak i z czego. Pani Paulina już tylko sama pijała kawę, ale nie wiedziała o tym, bo proszono doktora, by jej zalecił pić śniadanie w łóżku. Łatwiej było zanieść jej coś lepszego.

Zaczęły się u nas powoli wielkie kłopoty. Chorował Bogdan równocześnie z panią Pauliną, ja nie mogłam zwolnić się z lekcji i dwie godziny, a z jazdą trzy, byłam nieobecna. Pani Paulina robiła o to wymówki księdzu Kazimierzowi, który jej powiedział wtedy, że wszyscy robią ofiarę dla wygnanych z kraju, więc wygnani muszą także pracować, a ponieważ ona już nie może sama nieść pomocy, więc ja powinnam ją zastąpić. Kochany ksiądz Kazimierz zrobił mi mimo woli usługę niedźwiedzią. Pani Paulina bowiem wzięła do serca jego powiedzenie, zapragnęła coś robić sama dla najbiedniejszych, więc kazała kupić Walentynce funt wełny dość grubo przędzionej, do tego szydełko i zaczęła robić kaftaniki dla małych dzieci. Było to zbyteczne, bo ten dział miał zaopatrzenie dostateczne, a mnie przybyło zajęcia, gdy przypadkiem spadło oczko, gdy jeden rękawek był krótszy lub szerszy. Musiałam to naprawiać.

Na szczęście tak byłam przywiązana do pani Pauliny i tak odczuwałam, że ona mi również odpłacała się przywiązaniem, że wszystko, co dla niej robiłam, dawało mi zadowolenie. Tylko tęsknota za krajem rodzinnym była coraz bardziej ciężka, trudności coraz gorsze we wszystkim, jedne po drugich ciężkie zmartwienia. Początkiem była śmierć synka Manity i ich wyjazd, potem choroba pani Janowej, Bogdana, śmierć brata pani Józefowej – tragiczna i niespodziewana, bo został zastrzelony przez omyłkę, gdy jechał do rodziców na Wigilię Bożego Narodzenia. Zabójca czekał na przejazd kogoś innego. Dalej posypały się różne nieporozumienia partyjne między partiami Polaków. Zaczęły się oszczerstwa, a z Warszawy doszły wieści niepocieszające…

U nas w nocy zrobiono rewizję, ale na szczęście nie znaleziono nic. Dzięki przytomności umysłu księdza Kazimierza i temu, że policja najprzód weszła do pani Pauliny, do której ja pobiegłam przerażona i zaczęłam im tłomaczyć, że tu nie mają nic do szukania, bo staruszka chora i synowie nie narażają jej nigdy na żadne niebezpieczeństwa. Moja Apuchtinowska edukacja oddała wtedy wielką usługę. Starszy policjant zapytał mnie, czy jestem Rosjanką, nim skończyłam z nim rozmowę już ksiądz Kazimierz zdążył ostrzec pana Jana i przenieść swoją teczkę do mego pokoju. Ja byłam zameldowana jako lokatorka oddzielna ze względu na pewne ulgi emerytalne. Rewizja mi nie groziła, więc miałam zwykle rozmaite papiery i kosztowności w szafce ściennej pod dywanem za łóżkiem. U księdza zabrano tylko sztandar skautowski z ładnym haftowanym orłem białym. Musieli za niego potem w policji zapłacić, bo któraś urzędniczka wycięła skrzydła orła srebrem haftowane na balowe pantofle…

Słowem, prócz wielkiego strachu i przykrości z tej nocnej wizyty, na razie nic nie było. W każdym razie jednak żyliśmy wciąż jak na wulkanie.

Na lekcje do p. Sienkiewiczowej przestałam jeździć, bo tam już zabroniono uczyć stenografii. Oplustil i Gregorczyk wyjechali. Haneczka zaniechała uczenia się, mnie jeszcze kilka lekcyj dał Zelenko, Czech, bo ksiądz Kazimierz bardzo chciał, bym mogła stenografować jego przemówienia i wykłady. Pani Paulina była temu przeciwna i kiedyś powiedziała: „Moglibyście pomyśleć przecie, że Pani Lignowska właściwie jest tu dla mnie”, więc gdy ksiądz mnie potrzebował, zapytywał żartobliwie: „Czy Mama może Oczkę na dwie godziny pożyczyć?” Coraz jednak mniej było pożytku z tej całej pracy mojej, a również z pracy ogólnej na wygnaniu. Rozruchy przybierały z każdym dniem na sile. Wieczorami już na ulicy zaczynały się strzelaniny. Przed sklepami najprzód z pieczywem tworzyły się kolejki, a potem przynoszono sienniki i całą noc czuwano przy drzwiach sklepów spożywczych. Aby zdobyć trochę cukru lub masła albo jaj, wychodziliśmy kolejno wszyscy, a często zamiast upragnionego przedmiotu, gdy się dobrnęło do lady, dawano już tylko ziarnka słonecznika lub dyni.

Tego spisywać nie warto, choć były czasem zabawne sceny, pomimo tragizmu całej sytuacji.

Choroba pani Pauliny na uporczywe zapalenie płuc, które trwało parę miesięcy z maleńką, lecz ciągłą gorączką, przerwało moje lekcje i wyjazdy. Siedziałam przy niej, czytywałam lub – o ile się czuła lepiej – grywałam z nią w halmę lub garybaldkę.

Wielką rewolucję, bitwy i pożary Moskwy przeżyliśmy przy zawieszonych kocami oknach, nie wiedząc, co się dzieje na Preśni, nie będąc pewnym, czy ksiądz Kazimierz wróci z chłopcami. Pobiegłam na górę do właścicieli domu, ale tam zastałam tylko dwoje starych, zrozpaczonych o syna i o własną skórę, bo prócz starego wiernego rządcy, kucharki i jakiejś biednej kuzynki nikt ze służby nie został, furman i podwórzowy chłopak, pokojowa, i stróż poszli z pogróżkami, że teraz oni już nie słudzy, ale wolni ludzie, że należą do organizacji, a lokaj właśnie zostanie komisarzem w dzielnicy Jakimianka. Na domiar nieszczęścia stary Wasilow wpadł w pasję i powiedział mi: „Idź k’czortu póki nie potrzebujesz zbierać zębów po moich schodach”. Ledwie doczekałyśmy się zjawienia księdza, który przyszedł sam, a chłopcy zostali u Kulwieciów.

Wiekiem wydawał się ten dzień. Obie panie po zapaleniu płuc jeszcze bardzo słabe, ja bez możności wyjścia i dowiedzenia się czegoś, bo pani Paulina nie pozwoliła mi ruszyć się z domu. Modliłyśmy się tylko i czekały na przyjście księdza Kazimierza. Gdy wszedł do pokoju, matka krzyknęła: „Kaziu!” i rozpłakała się na głos jak małe dziecko. Łkając pytała o pana Mariana i Józefa, o dzieci. On uspokoił ją mówiąc, że wszyscy są bezpieczni, że na Preśni nie ma walk. Nam jednak przyznał się, że pana Mariana nie widział, a pan Józef był w Riazaniu.

Nadszedł wkrótce i pan Jan, zupełnie spokojny, pewny, że tymczasem nic cywilnym nie grozi, że już utworzyli jakąś Radę, że burmistrz miasta stanął po stronie rewolucjonistów, że piekarnie są czynne, a w danej chwili – oto na dowód – przyniósł jeszcze ciepły chleb pytlowy!!!, bułeczki dla chorych oraz dla zdrowych – z całym efektem rozłożył duże koło surowej kiełbasy. Jak to wszystko zdobył i gdzie, opowiadał żartobliwie, ale ja nie słyszałam, bo poszłam do kuchni gotować kaszkę, a Walentynka pobiegła do składu Wasilowych, gdzie mieliśmy kapustę i inne zapasy.

Dziwne to było, że po zdobyciu arsenału, gmachu Szkoły Kadetów, Kremla i koszar wojska w mieście zaległa zupełna cisza i spokój. Zamęt trwał tylko niecałe trzy dni. Sklepy nie były zrabowane i tylko niektóre zamknięte. Nie wolno było sprzedawać wódki, więc nie było pijanych. Na ulicach pojawiły się pochody z plakatami, na których widniały wielkie napisy: „Precz z carem i tyranią – spokój, zgoda, braterstwo ludzi”. Wszyscy mają być sobie równi. Jacyś przygodni mówcy wygłaszali przemowy bardzo moralnej i uczciwej treści. Zdawało się, że to nie ci sami ludzie. Młody Wasilow uspokoił rodziców. Razem ze swoim lokajem utworzył jakiś komitet dzielnicowy. Uczył, jak mają się rządzić zapasami, znalezionymi w magazynach bajecznie bogatych kupców, którym kazano pracować, sprzedawać według przepisanych cen i wymiarów. Niektórzy pogodzili się ze smutnym losem, inni uciekli, a paru odebrało sobie życie…

Polakom obiecano powrót do kraju po ukończeniu wojny domowej i pokoju z Niemcami. Ale to była cisza przed burzą. Nie spokój to był, tylko chwilowo przygasło. Chcieli zyskać na czasie i zdobyć siły oraz więcej sojuszników. Spodziewali się przyjazdu do Moskwy swoich przywódców i szykowali dla nich triumfalny pochód.

Zupełnie przypadkiem uczestniczyć musiałam w tym pochodzie. Wracałam z lekcji od p. Jętkiewiczowej, do których powróciłam, gdy pani Lutosławska przyszła do zdrowia. Pochód ciągnął się w kierunku, w którym jechałam. Tramwaje przestały kursować, z różnych ulic napływały ciżby ze sztandarami. Przyłączyłam się do szeregu, maszerującego z naszym orłem i napisem na amarantowym sztandarze: „Za naszą i waszą wolność”, i byłam pewna, że zdołam wycofać się, gdy dojdę do najbliższej od naszej Jakimianki ulicy. Ale tłum był tak szczelnie zwarty, że musiałam postępować razem i tym sposobem dostałam się aż do Kremlu; tam dopiero, chcąc trochę odpocząć, wcisnęłam się do cerkwi, w której zastałam już parę kobiet bardzo zmęczonych. Jedna z nich lamentowała, że zostawiła dzieci same w domu i pragnęła powrócić. Przyłączyłam się do niej i namyślałyśmy się, co robić, kogo prosić, by nam pokazał jakieś wyjście poza główną bramę.

Gdy dzwony umilkły, zaczęły się przemówienia, wszyscy tłoczyli się bliżej estrady, z której przemawiał podobno jakiś wielki mówca i przewodnik całego ruchu rewolucyjnego. Skorzystałyśmy obie, by zapytać dzwonnika, czy można znaleźć wyjście „zadnim chodom”. Dałyśmy mu rubla i wyszłyśmy, kołując poza cerkwią nad rzeką. Ucieszone biegłyśmy z tarasu na chodnik Nabiereżnej i natknęłyśmy się na gromadę ludzi, słuchających jakiegoś przemówienia, a gdy ich mijałyśmy, raptem ktoś krzyknął z gromady: „Milcz ty carski sługo! Hej, bracia to zdrajca!” Paru ludzi broniło tego, co przemawiał, zaczęła się bijatyka, gonitwa, w końcu pogoń w stronę rzeki, a wreszcie strzelanina. Bez tchu prawie dobrnęłyśmy do domu podrzutków i tam znalazłyśmy dorożkę.

Ostatni zeszyt pamiętników został zabrany po II wojnie światowej podczas rewizji UB w Drozdowie i zaginął.