MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

Aleksander Pieńkowski

 Wspomnienia 1919–1920

Odcinek 7

 

Po południu zbiórka i znowu idziemy na plac ćwiczeń. Porucznik dał rozkaz ćwiczyć plutonami. Każdy wziął swój pluton i podeszliśmy do tablicy. Narysowane były na niej koła z numerami, w samym środku 12. Do tego celu strzelali wszyscy po kolei, a kto trafił, był bardzo dobrym strzelcem, ale mało się takich znalazło.

            Każdy żołnierz strzelał dwa razy. Gdy już wszyscy wystrzelili, porucznik spojrzał na zegarek i krzyknął: „Kompania na moją komendę zbiórka!”. Wszyscy ustawili się w dwuszeregu i stoją na baczność. Oficer zakomenderował: „Czwórkami odlicz!”. Żołnierze odliczali po kolei od prawego: raz, dwa, trzy, cztery i na komendę „w prawo zwrot” pierwsza dwójka robiła zwrot, a druga doskakiwała do niej. I już cała kompania jest w czwórkach, kierunek koszary marsz, a po drodze śpiew marszowych pieśni.

            Na drugi dzień poszliśmy na ćwiczenia. Do przerwy porucznik jak zwykle poszedł na wały na spacer, a my ćwiczyliśmy, aż dał się słyszeć gwizdek na przerwę. Jedni posiadali, drudzy spacerują, a ja poszedłbym w biady, ale nie ma amatora. Jednak wielu było ze stron zza Białegostoku, przeważnie chłopy duże, i katolicy, i prawosławni Białorusini. Jeden prawosławny mówi: „Żeby Pieńkowski chciał ze mną iść na biady, to jak ja bym go powalił, to on by długi czas się nie biadował”. Jeden, który to usłyszał, powiedział o tym plutonowemu Dobranowskiemu. Ten zaraz poszedł do tego osiłka i przyprowadził go do mnie. „Jak tego obalisz, cztery piwa w południe” – powiedział.

            Spojrzałem nań, chłop był wyższy ode mnie i gruby. Nie miałem ochoty z nim się biadować, ale już nas otoczyli wkoło, a on podchodzi... Jak mnie od razu ściśnie – a brodą głowę przycisnął do ramienia – i nie próbuje mnie obalić, tylko unosi do góry. Zesztorcował mnie nogami w ziemię, ale ja nie stanąłem na całych stopach, tylko na palcach, więc nie dałem się załamać. Drugi raz to samo: bierze mnie do góry, brodą jeszcze mocniej moją głowę przycisnął, i drugi raz zesztorcował, ale nie złamał mnie. Za trzecim razem to już myślałem, że żebra mi połamie. Jak mnie zesztorcował, ręce mi się rozluźniły, od razu się przewróciłem i nie mogłem się ruszyć. Wszystko mnie bolało. Całe szczęście, żem się bardzo mocno ścisnął pasem przed tymi biadami, bo chyba by się we mnie wszystko oberwało. Ten, co mnie tak pogiął i powalił, nazywał się Piruta, był prawosławny.

            Kompania zaczęła ćwiczyć, a ja nie wstaję i nie mogę się ruszyć. Wszystko mnie boli. Przyszedł do mnie porucznik i mówi: „Już dawno widziałem, że ty na takiego natrafił i teraz nie wiadomo, co z tobą będzie? Możesz się podnieść? Popróbuj”. Ale ja wcale nie próbowałem, a nawet ruszyć się nie mogłem. Kompania już ma zbiórkę i ma iść na obiad, a ja leżę. Plutonowy wybrał czterech wysokich żołnierzy i powiada, że będą mnie nieśli na zmianę do koszar. I tak się rozgłosiło przy braniu obiadu, że cała kadra wiedziała o tym, że ja ruszyć się nie mogę.

            Dowiedział się o mnie Olek Nitkiewicz, mój dobry kolega, i zaraz do mnie przyszedł. Powiedziałem mu, co i jak się stało. Zdecydował, że pójdzie na izbę chorych i powie jednemu z sanitariuszy, to może on doradzi, co to trzeba robić. Ten sanitariusz nazywał się Kijek i był z  Czarnocina, razem z nami przyjechał do wojska, też dobry kolega. Za jakieś pół godziny przyszedł Kijek z drugim swoim kolegą, człowiekiem już starym, który był sanitariuszem w austriackim wojsku i nazywał się Tomoń. Opowiedziałem mu, co się stało. Zaraz posłał Kijka, żeby przyniósł słoik z maścią, który stał w szafce na półce. Kijek przyniósł. Obydwaj zdjęli z siebie bluzy i zaczęli mnie tą maścią smarować po kolei od stóp do karku i to wcierać, aż plecy były czerwone i suche. Tarli tak mocno, że pot z nich na mnie kapał.

            Tomoń powiedział, że przyjdą znowu wieczorem i będą smarować i wcierać, bo nic innego nie pomoże. To nie jest rana, tylko wszystkie części ciała są naruszone, ale za parę dni to wszystko pomału się naprawi. Muszą tylko nadal dobrze nacierać. Przez następne trzy dni dwa razy dziennie Tomoń i Kijek mnie nacierali. Bóle pomału zanikały, już wstawałem i pomału chodziłem po sali. Czwartego dnia zjadłem obiad i wyszedłem na murawę za koszarami, gdzie niektórzy jeszcze jedli. Kucharze właśnie wydawali posiłek furmanom.

            Na murawie zeszło się po obiedzie ze trzystu żołnierzy. Patrzą, że ja już chodzę, rozmawiają o tych biadach. Jeden mówi, że on by Pirutę obalił. Nazywał się Germak, razem z Pirutą przyjechali z powiatu sokólskiego. Zaraz inni zawołali, by szedł z nim w biady. Już powiedziano o tym Pirucie. Wstał i patrzy się na Germaka, ale ten się nie podnosi. Zaraz wszyscy mówią na cały głos, że Germak stchórzył i śmieją się, a jeden pyta: „Boisz się? Idź, Piruta czeka na ciebie”.

            Tak on wstał i mówi, że Pieńkowskiemu nic nie zrobił, to i jego chyba nie zje. Był tak samo wysoki jak Piruta, potężny, tylko kolana miał trochę zgięte do środka, a stopy od środka. Podeszli do siebie i się złapali. Piruta chciał go podnieść i tak jak mnie zesztorcować, ale Germak nie dał się unieść. Obaj próbowali jeden drugiego na bok przewalić, nic nie wychodziło. Spod ich kamaszy trawa aż z ziemią się usuwała. Tak się orali może z piętnaście minut. Nareszcie Germak jakoś się podwinął i łomot! – Pirutę powalił. Stanęli obaj, a Piruta złapał przeciwnika za rękę i mówi: „Chodź jeszcze raz". Germak się zgodził. Poszli drugi raz i Germak drugi raz Pirutę powalił. Ten już nie wstawał, tylko siedział.

            Patrzę na Germaka, a on cały drży. Portki na nim się trzęsą i ręce tak samo. Miałem bluzę na ramionach, zrzuciłem ją, podszedłem do Germaka i mówię, żeby zmierzył się teraz ze mną. „No to chodź” – odpowiada. Jak go złapię, uniosłem na brzuchu, a on nogami dryg, dryg, żeby się wyrwać. Ale ja wiedziałem, że jeśli się wyrwie, to tak mnie rąbnie o ziemię, że ja znowu parę dni będę leżał. Jak go machnę w prawą stronę i zaraz łomot! na lewo. Powaliłem go i on już nie wstawał, tylko siedział. Obydwa patrzyli na mnie i zastanawiali się, co to może być. Toż Piruta mnie tak powalił, że się ruszyć nie mogłem cztery dni, a Pirutę dwa razy powalił Germak. Nie wiedzieli, że Germak się strasznie wysilił, cały drżał, i dlatego go powaliłem. Gdzie tylko jakiś żołnierz usłyszał o tych biadach, leciał zobaczyć. Nawet kucharze dołączyli. A jeden do mnie podszedł i powiada, że od dziś dwie porcje mięsa będą mi dawać. I z miesiąc dawali. Niektórzy nazywali mnie osiłkiem.

            Jakieś dwa miesiące ćwiczyliśmy żołnierzy, przeważnie bojowo. Rzucaliśmy prawdziwe granaty, uczyliśmy, jak się kryć, jak sobie doły kopać do strzelania i tak dalej. Życie było skromne, człowiek był zawsze trochę głodny.

            Jeden żołnierz nazywał się Janek Chamerla. Do domu miał tylko 15 kilometrów.  Powiada do mnie, że gdybym nie meldował, toby w sobotę poszedł do domu, przyniósł chleba, masła i kawałek słoniny. Pytam go, jak będzie mógł wyjść, przecież w bramie stoi posterunek, a cała kadra jest ogrodzona. Mówi, że da radę, a w poniedziałek rano zdąży z powrotem na zbiórkę.

            Codziennie wieczorem jest capstrzyk, każdy musi się rozebrać i położyć do łóżka, a za dziesięć minut dyżurny, który ma służbę, sprawdza, czy wszyscy śpią i czy kogo nie brakuje. Jak są wszyscy, to w porządku, a jak nie ma, to zapisuje sobie na kartce i rano melduje szefowi kompanii. Gdy rano na zbiórce są wszyscy, szef zdaje raport porucznikowi i wszystko jest w porządku, a jak kogoś brakuje, to już jest gorzej. Najprzód szef pyta komendanta sali, kogo brakuje i gdzie on jest, później – gdy zdaje raport porucznikowi – o tym melduje: czy zapisał się do lekarza, czy zdezerterował, czy może kartofle obiera na obiad. Wszystko musi być wyjaśnione. Byłem komendantem sali i wiedziałem, że Chamerla poszedł do domu, ale gdy szef mnie się zapytał, mówię, że wieczorem spać się położył, a gdzie jest teraz, nie wiem.

            Parę razy się nie spóźnił. Chodził przeważnie w soboty, a w poniedziałek rano był już na zbiórce. Przynosił masło, chleb i słoninę. Już nie wiem, od kogo dowiedział się o tym także szef, więc Chamerla udzielał i jemu. Szef mówi, żeby to się choć nie wydało. Zapewniam, że ode mnie się nie wyda. Tak chodził z pięć razy, aż batalion był gotowy na front. Mnie porucznik zostawił jako dobrego instruktora (pluton, który ćwiczyłem, był najlepiej wyszkolony), sam też nie był wyznaczony na front.

            W całym powiecie brzeskim miała być rekwizycja bydła. Żołnierze szli do wsi i który gospodarz miał trzy krowy, musiał jedną prowadzić na spęd do miasta powiatowego. Tam tę krowę szacowano i płacono za nią. Cena rządowa była trochę mniejsza niż na wolnym rynku, dlatego gospodarze niechętnie prowadzili swoje krowy. Było to jednak przymusowe. Nawet jeśli rolnik miał tylko dwie sztuki, a małą rodzinę, to też jedną krowę musiał sprzedać.

            Na tym terenie były bardzo duże wioski, nawet po pięć i więcej kilometrów się ciągnęły. Rekwizycji miał dopilnować jeden wyznaczony oficer, a wśród żołnierzy szukali ochotników. Zgłosiłem się, bo w wojsku życie było liche i pomyślałem, że na wsi każdy rolnik da żołnierzowi lepszego jedzenia. I tak było. U kogo się nocowało, to dawał jeść. Porucznik Łyszkowski był niezadowolony, że się zgłosiłem, ale nie mógł mnie zatrzymać.

            Na rekwizycji byliśmy w kilkudziesięciu przez dwa tygodnie. Dostałem czterech żołnierzy do pomocy i wyznaczono mi wioski, w których miałem ją wykonać. Najpierw chodziliśmy z gospodarzem i sołtysem po chlewach i oglądaliśmy, co kto ma. U kogo była sztuka do kupna, zapisywało się jego nazwisko, nazwę wsi i datę, kiedy ma zaprowadzić krowę na spęd. Każdy żołnierz miał przy sobie nabity karabin, nie było żartów.

            Prawie połowę mieszkańców stanowili Ukraińcy. Żenili się tu Polacy z Ukrainkami, Ukraińcy z Polkami i tak tam razem żyli. Ja zaraz miałem pierwszą wieś bardzo dużą. Gdy weszliśmy do chyba dziesiątego gospodarza, patrzę, a jest nim ubrany po cywilnemu żołnierz z mojego plutonu, którego ćwiczyłem i który wyjechał z batalionem na front. Strasznie się zląkł, myślał, że my po niego przyjechaliśmy. Pytam, co tu robi, przecież pojechał na front. „Czy wyście przyjechali po mnie?” – odpowiada pytaniem. Mówię, że nie, na rekwizycję bydła. „Już myślałem, że po mnie” – mówi. Pytam, jak się odłączył od batalionu. Odpowiada, że trzy kilometry stąd pociąg jedzie pod górę dużo wolniej i tam wyskoczyli we czterech. Jest jeszcze plutonowy Bielec, Janek Chamerla i Radochoński. Pytam gdzie. „Janek Chamerla mieszka stąd w dwudziestym domu. Ale już w całej wsi wiedzą, że przyjechali pewnie po tych, co uciekli z wojska”.

            Jak się dowiedzieli, że to rekwizycja bydła, zaczęli krowy chować. Poszedłem jednak do sołtysa i sołtys powiedział, kto ile miał krów miał. Jeśli miał trzy, a w chlewie stały dwie, to musiał trzecią przyprowadzić. Miałem już zapisanych osiem, Chamerlę ominąłem i poszliśmy dalej. Zapisałem jeszcze pięć i mówię żołnierzom, że na dziś dosyć, idźcie do sołtysa, niech was gdzieś ulokuje na kwaterę do spania. Poszli, a ja wróciłem do domu Chamerlów. Już wiedziałem, że on jest, trzeba go było trochę nastraszyć.

 

Additional information