MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

III

Przeszłość Ludwika

Ludwik Białkowski dorobił się dużego majątku w okresie przełomowym, w tym samym czasie, powojennym, od 1918 r. – w którym inni tracili całe fortuny.

Były mu przeznaczone pieniądze i nie było takiej okoliczności, w którejby mu nie szły w rękę. Zaczęło się od gry na giełdzie. Miał po ojcu i po zlikwidowanym sklepie kolonjalnym kilkanaście tysięcy marek, które bez najmniejszych obaw rzucił w akcje. Po pół roku zyskał już kilkaset tysięcy marek, a choć to nie było jeszcze dużo, bo zaledwie nędzne parę tysięcy dolarów, jak stwierdzał sobie codzień, zdecydowało jednak o całym dalszym losie. Gdy wygrał raz, drugi i trzeci – wiedział już, że tą drogą, a nie inną, pójdzie całe jego życie. Odtąd wszystko poszło w tempie błyskawicznem. Nigdy nie stracił ani grosza, grając na giełdzie, zawsze wykupił tanio akcje, które zaraz potem szły wysoko  wgórę, kilkakrotnie powiększając zapas jego gotówki. A gdy już grał na giełdzie, jak na fortepianie,  pomyślał, że to wszystko jest jednak za mało, i wówczas – przyszła inwazja.

Był wtedy bardzo skromnym młodym człowiekiem, bez żadnego wyższego wykształcenia, synem drobnego kupca z narożnego sklepu kolonjalnego. Nikt ze znajomych ojca i spośród nowych przygodnych jego znajomych nie podejrzewał, widząc go włóczącego się po kawiarniach i kinach, że on ma już zapas pokaźny pieniędzy i że czuje się człowiekiem wolnym. Namawiano go nieraz na szukanie posady, co nie było trudnem, bo organizowano właśnie aparat urzędniczy w państwie. Ale on wzdrygał się na myśl o zależności i obowiązku stałym – bez wagi i ołówka. Gdy był dzieckiem a potem chłopcem pomagającym w sklepie, nic go tak nie bawiło i tak nie podniecało, jak ważenie produktów w torebkach i leciutkie, nieszkodliwe, ale stałe niedoważanie. Ten nałóg wagi zastąpił później nałóg cyfr i ołówka; potrafił godzinami kreślić kalkulacje, sumując, obliczając, podniecając się tą kulą śniegową, rosnącą zawrotnie, jaką jest pieniądz w ręku handlarza.

Przyszła inwazja i z nią dopiero poważny majątek dla Ludwika. Najpierw w pierwszych tygodniach wojny skupywał, co się tylko dało, od ludzi uciekających, czy też wytrąconych z równowagi przez popłoch. Przedewszystkiem zmienił mieszkanie, ze skromnych dwóch pokoików z kuchnią na Wspólnej przeniósł się do czteropokojowego w zupełności umeblowanego mieszkania na placu Zbawiciela, którego gospodarz wobec czerwonego niebezpieczeństwa zląkł się i uciekł ze stolicy. Pierwszy raz miał teraz w mieszkaniu łazienkę i zdawało mu się, że zrzucił starą skórę i jest panem. Pomogła mu w tych narodzinach komfortu panna Frania, nie najmłodsza, ale przystojna osoba – jego czuła nauczycielka w różnych sprawach. Miał płacić  wysoki czynsz za to mieszkanie, tymczasem po dwóch miesiącach umarł w Poznaniu właściciel, przerażony nadchodzącą nawałą bolszewicką. Wkrótce w mieszkaniu zjawiła się zapłakana wdowa, której jedyny syn był już na froncie i daremnie wyczekiwała od niego wieści.

Ludwik miękko wyraził jej współczucie i doradził, by mu cale mieszkanie, tak jak jest, sprzedała za gotówkę, to nie będzie miała kłopotu. Kupił zabezcen, a wdowa wdzięczna, widząc pełny pugilares pieniędzy, była przekonana, że jednak w ciężkiem położeniu zawsze ktoś człowiekowi dopomoże.

Teraz Ludwik rzucił się w prawdziwy wir pracy. Zajął się na szeroką skalę dostawami dla wojska.  Gdy kapitaliści tchórzliwie chowali pieniądze, lub starali się wszelkiemi sposobami wysłać je zagranicę  i tam zabezpieczyć, Ludwik bez wahania włożył cały swój zapas w dostawy.

Nie pogardzał niczem: worki, pasy rzemienne, chleb, owies, smary – wszystko, co tylko mógł kupić tanio, sprzedawał wojsku za drogie pieniądze w takim momencie, gdy ono natychmiast potrzebowało tych przedmiotów czy produktów.

Wówczas pomyślał, że wojna ma swój urok. Czuł się doskonale. Wszystkie swe skromne dawne znajomości kupieckie wykorzystał znakomicie dla sprawy dostaw. Ktoś miał kuzyna na prowincji, który skupywał dla niego zboże, ów wypatrywał mu okazje w samej Warszawie. W ten sposób, z dnia na dzień stał się też właścicielem niemałej kamienicy na ulicy Mokotowskiej.

„Okazja”. A co on temu winien – mówił w kawiarni, gdy zaczęto zazdrościć – że wszystko mu idzie w ręce? Nie miał ani ojca, ani brata, nikogo, kto by mu uprzytomnił, że istnieje front i codzienna groza śmierci. Sam był zwolniony z obowiązku służby wojskowej.

Krótki wzrok – na który nieraz można było zrzucić winę za to, że się klientowi niekoniecznie dawało to, za co płacił – przydał się i teraz. Czy bolszewicy dojdą do Warszawy? czy ją opanują? Nie miał czasu myśleć o tem. I nawet gdyby tak się stało, to wojsko zawsze się gdzieś cofnie i będzie można gdzieś z niem robić interes. Kamieniczki własnej byłoby mu żal – ale teraz i gdzieindziej są domy zabescen. Więc niewiele myśląc, zabrał się z jednym ex–oficerem rosyjskim, szukającym lokaty dla resztek swoich rubli – do Bydgoszczy.

– Za wiele Niemców tu zostało – powiedział zaraz – gdy się rozejrzał po mieście. – Można było to wszystko przepędzić wcześniej. Safandulstwo.

I rozpoczął w kawiarni, gdzie nastrój był ponury wobec fatalnych nowin z frontu (już Wilno było wzięte), własną politykę.

– Za miesiąc będziemy mieli ustrój bolszewicki. Ładne rzeczy będą się działy w Warszawie, ale i tu nie jest bezpiecznie, o, nie!

– Co szanowny pan mówi? – odezwał się zastraszony gość, który siedział obok nad gazetą.

– Pan pozwoli, że się przysiądę – mówił inny i za chwilę stół był otoczony.

Każdy wyznawał bez ogródek, co posiada: nieraz latami ukrywał swój stan posiadania jak najgłębszą tajemnicę, ale w tej chwili czuł potrzebę zwierzeń, pomocy i rady. A Ludwik głosem zatroskanym, ze swym ujmującym wyglądem szczupłego, bezinteresownego człowieka – miał prawdziwy jarmark przed sobą. W pół godziny wiedział, kto ma grube pieniądze w Bydgoszczy, jakie domy są na sprzedaż i którzy Niemcy wybierają się uciekać przed bolszewikami do swego kraju. Wreszcie wstał, mówiąc:

– Moi panowie, ja chciałem tu osiąść, ale wobec dzisiejszych nowin z frontu...

I pokiwał przecząco głową. Pożegnał się serdecznie, jak druh w nieszczęściu, wyszedł, a w kawiarni zostali ludzie struchlali.

Kupił nazajutrz niedużą, ale dobrze prosperującą fabryczkę. Właściciel jej dopytywał gorączkowo warszawianina o sytuację.

– Et – machnął ręką Ludwik, który już śpieszył do Warszawy – tu czy tam, to, panie, wszystko jedno. Wszędzie przyjdą i będzie ruina kompletna. Bolszewizm.

– Uu – jęknął właściciel fabryki – przerażające...

„Czemu on w takim razie kupuje mój interes? – zamajaczyło mu. – No, kupuje, bo ma pieniądze i chce się ich czemprędzej pozbyć nim bolszewicy mu je zabiorą. To samo, co ja. Zaraz kupię za całą sumę złotych marek i zakopię tak, jak w 1914 roku już raz w Grodnie zakopałem złoto. Procentu mieć nie będę, ale złoto wartości nie straci. Coś strasznego! Coś nieprawdopodobnego. Bolszewizm. W całej Polsce... no, no”.

Ludwik wrócił do Warszawy i tu czekała go pierwsza przykrość, związana z posuwającemi się w głąb kraju wojskami bolszewickiemi.

Panna Frania któregoś upalnego dnia w lipcu wykąpała się z przyjemnością w dobrej łazience na Mokotowskiej i powiedziała:

– Ale tak nie można, mój drogi! To już wstyd. Wszyscy znajomi poszli na front, na ochotnika, teraz są sami bohaterzy. Pan Jan, fryzjer... Panie na Mazowieckiej płakały, on mówił, że ma przeczucie śmierci i 10 dni niema wiadomości od niego, ale poszedł. I pan Gałązka i Fichter i Janowski. Wszyscy poszli na ochotnika, a ty co myślisz? no?

Ludwik osłupiał.

– Na ochotnika? – powtórzył, by zyskać na czasie.

– Tak jak wszyscy, tak jak wszyscy – powiedziała ostrym głosem przyjaciółka.

– Tak jak wszyscy!... To ty nie wiesz, jak ja pracuję? Czyś mnie widziała kiedy dawniej tak zaharowanego? Dla kogo ja pracuję, dla siebie, czy dla polskiego wojska? co?

Panna Frania, która z natury była raczej skromna – doznała onieśmielenia.

– No, może być, ja się na tem nie znam. Ale już mówią... Zaraz... jak to jest? Aha, dekuje się, dekuj się”, i ja widzę z min, że to nie jest żadne pochlebstwo.

– Pochlebstwo! – Ludwik skrzywił się pogardliwie – mnie tam dużo obchodzą pochlebstwa.

Ta krótka rozmowa przyczyniła się do zerwania z panną Franią spokojnego napozór i nie nagłego. „Żeby taka mała dziewczyna dawała mi lekcje patrjotyzmu – zżymał się – to już przechodzi wszelkie pojęcie”. Ona zaś chciała szczerze żyć w przyjaźni tylko „z bohaterem” i rosła jej uraza do Ludwika.

A że to był czas szczęśliwy, w którym Warszawa miała więcej bohaterów niż ludzi zwykłych, a panna Frania to zmiarkowała – więc na tydzień przed oblężeniem Warszawy rozstali się. Było to jednak upokorzenie dla Ludwika i długo nie mógł się uspokoić. Postanowił też niespodziewanie, że jak wszystko się wyjaśni (tymczasem huczały armaty, i pomimo że miał silne nerwy, był wytrącony z równowagi), wyprowadzi się z tego mieszkania.

Myślał o nowej dzielnicy jak o innym kraju. On zawsze potrafił niknąć niejako w jednej Warszawie, by się narodzić w innej, corazto lepszej. Nie chciał wspomnień, bo nie miał co z niemi robić w swej czynnej naturze, a panna Frania w ostatnim dniu nagadała mu impertynencyj na temat owej wdowy, od której kupił mieszkanie. Nazwała go „wyzyskiwaczem”, lecz on nie czuł się nim wcale. Natomiast, jak bywa często u ludzi gminnego pochodzenia, był szczególnie wrażliwy na opinję, jaką mieli o nim ludzie jego własnej sfery, w dziedzinie moralnej. Frania, córka szwaczki, to była jego sfera – i ona śmie mu coś zarzucać? Zabobonnie obawiał się choćby cienia prawdy w jej oskarżeniu i badał siebie. Wyzyskiwacz? Nigdy w to nie uwierzy. Lubi zdobyć, bo zdobyć umie. Wszystko mu idzie w rękę – ma żywiołowe poczucie, że coś tworzy, gdy gromadzi pieniądze. Ale nie jest skąpy ani dla Frani, ani dla nikogo. Żałuje biednych ludzi, sam się dość namarzł w sklepie i jadał niedostatecznie przez całe dzieciństwo. Te cukierki, te wstrętne cukierki – wspomina – któremi się oszukiwało głód tłuszczu i mięsa! Brr! co mu się dziś stało, by rozważać na tematy dawno wyczerpane?

A jednak nagle postanowił, pod wpływem słów Frani, ofiarować coś na potrzeby wojska. I zrobił to, załączając do redakcji poczytnego pisma skromny list wraz z czekiem na poważną sumę. To był jego pierwszy występ w „Wielkiej Warszawie”. Niejeden bywalec zapamiętał sobie nazwisko hojnego ofiarodawcy i gdy go spotkał kilka lat później w salonie czy klubie, wiedział o nim to jedno, że był on dobroczyńcą żołnierza, cierpiącego na froncie w dni najazdu.

Posłał list w sierpniowy ranek przepięknej w owe dni bojowe Warszawy – i doznał uspokojenia.

– Głupia Frania – powiedział sobie – taki ładny dzień, możnaby się razem przejść. Ostatecznie, gdyby mnie poprosiła, byłbym odrazu coś zrobił dla żołnierzy i byłaby zgoda. Taksamo z tą wdową. Frania gapiła się, gdym z nią rozmawiał, a potem po paru miesiącach wymyślała.

Wzruszył ramionami, ale nie czuł zawziętości nawet przy tem rozpamiętywaniu. Miał naturę miękką; zresztą odruchowo rozumiał, że kupiec nigdy nie powinien być zawzięty, bo wtedy interesu nie zrobi. Tak jak liczył się w sklepie z gustem kupującej publiczności, dobrym czy złym, ale dla niego decydującym, tak całe życie potem liczył się z ludzką opinją. Nie była to kwestja przekonań, lecz dobrego kupieckiego obyczaju.

IV

W Różance

– Dlaczego pani dziedziczka opróżnia te pokoje? – pytał Franuś, syn stangreta.

Pani Anna Barska stała na środku dużego salonu, z którego ludzie wynosili meble.

– Tak trzeba, mój Franusiu – powiedziała łagodnie.

Był pogodny koniec października. Zapach owoców i brzęczenie os szło z wielkich okien otwartych, które nie lśniły czystością, jak dawniej... Za niemi ogród przybladły po płodnem lecie, ale jeszcze pełen kwiatów. Pani Anna, stojąc tu, widzi na wyżwirowanym placyku za trawnikiem wielką lipę, która nie straciła jeszcze liści i powiewa niemi leciutko, – liśćmi w kształcie serca, a teraz tak żółtemi i przezroczemi, jak lipcowy miód. Lipa! Anna zwierzała jej radości swe przez długie lata życia w Różance. Zwierzała dlatego, że radości ciężą dobremu człowiekowi i nie chce ich sam nieść, musi je dzielić. Stefan, matka Stefana i ta lipa – to byli powiernicy. Jakże dziwnie będzie opuścić tę lipę na zawsze – czy coś podobnego jest możliwe?

– A dlaczego trzeba? – pytał Franuś z żalem i Anna ocknęła się z zadumy.

– Bo widzisz, Franusiu, trzeba zamknąć te pokoje, za wiele kosztuje opalanie ich. Będziemy mieszkali z tamtej strony, będzie nam cieplej w mniejszych pokojach.

– A ja tam też przyjdę?

– Pewno. Jak tu przychodziłeś, to i tam zawsze przyjdziesz do mnie.

– No, bo jak taka zmiana – nieufnie powiedziało dziecko.

„Zmiana – myśli Anna – nie zmiana, tylko klęska. Dwa lata temu byli ludźmi więcej niż zamożnymi, robili duże inwestycje, wyjeżdżali, majątek byt obdłużony normalnie, nic im nie groziło. I nagły spadek cen ziemi wywrócił jakby domki z kart – te gniazda dziedziczone. Straszliwy rok 1931. Wierzyciele cisnący sądownie, banki wypowiadające kredyt – podatki obliczane według dochodu, którego wcale nie było. Urzędy podatkowe bezwzględne, licytacje wszędzie wokoło.

„.Jakże to prędko poszło! Czy Stefan był trochę winny w tem wszystkiem? Może być, pewno, że spostrzegł się zbyt późno i żyli na stopę zbyt wysoką, jak na okres nieustabilizowany – ale co to wszystko znaczy wobec jego męczarni. Stefan ma oczy dziecka osaczonego, spojrzenie, jakie miewa mężczyzna zaskoczony nagle i pobity. To jest nieszczęściem – tylko to!

Pani Anna, mająca tu za sobą kilkanaście Iat spokojnego wegetowania – czuje się nagle bojownicą. Robi plany na przyszłość, skromne, wynikające z ciasnoty im narzuconej – ale robi je z wybitnym zmysłem organizacyjnym.

– Franusiu, zawołajno ogrodnika.

– Idę – i wesoło zadudniły bose nogi dziecka na pustej posadzce wielkiego salonu.

Po kwadransie przed panią Barską stanął ogrodnik różaniecki, służący tu lat dwadzieścia. Przeszła z nim do zacisznego pokoju w głębi domu. Był to jeden z tych licznych wśród dworskiej służby szczęściarzy, który w sposób inteligentny dogadzając państwu, niekontrolowany przez nich – zachęca się powoli i systematycznie do interesów samodzielnych... Melony, śliczne odmiany chryzantem i cyklamenów, wczesne brzoskwinie – dla dworu. Przynosił je z uśmiechem i czuł swe przywiązanie do  dziedziców. A dla własnych dzieci, dla żony (ogrodnikowa jest powagą we wsi) – w pocie czoła od świtu zbierane jarzyny, wożone na targ w mroźne dni i w upalne poranki letnie, i wiele innych zdobyczy, które w pojęciu człowieka pozbawionego kontroli a prymitywnego nie krzywdziły chIebodawców.

Pani Anna dawno już miała podejrzenia co do rachunków ogrodowych. Znała takie ziemianki, jak pani X z pobliskiego majątku, które oparły cały budżet domu w ostatnich latach na dochodzie z ogrodu. Ale one wstawały o świcie, wiedziały wszystko, co się sprzedaje i komu.

Natura pani Anny wzdrygała się przed natarczywem śledzeniem ludzi pracujących w pocie czoła – i raczej z roku na rok coraz luźniej sprawdzała stosy rachunków, jakie znosił jej zawsze z poważną i skupioną twarzą Łaciński.

– Mój ogrodniku – rzekła nie bez wysiłku – tak jest teraz ciężko, że postanowiłam wydzierżawić ogród na wiosnę.

Ogrodnik znieruchomiał.

– Wy pracujecie tu tyle lat, macie zasługi wobec ogrodu w Różance i –

Wzruszyła się niewiadomo czemu, a ogrodnik utkwił w niej spojrzenie pełne szczerego zatroskania.

– Więc myślę, żebyście wy wzięli ogród w dzierżawę.

– Ja? proszę pani dziedziczki?...

– Zarobicie sobie na tem. Mnie chodzi o gotówkę, dlatego to robię teraz. Wiecie, że nieraz miałam reflektantów i chcieli płacić zaraz za dzierżawę na przyszły rok.

– Więc, znaczy się...?

– Pomyślcie nad tem, Łaciński, w każdym razie na 1 stycznia muszę wam wymówić. Pomówię z panem dziedzicem, nie bez tego, że przyzna wam jakąś sumę – tyle lat u nas!

„Boże, kiedy my zdołamy mu ją wypłacić?” – myślała z udręczeniem, robiąc jednocześnie obietnicę.

– Ale tymczasem muszę zaraz wydzierżawić ogród. Potrzeba mi dwóch tysięcy. Warta ta dzierżawa tego, co?

Uśmiechnęła się blado, a ogrodnik bezwiednie rzeki:

– No, pewno… taki ogród!

Lecz przypomniał sobie, że jeśli on ma ten ogród wziąć w dzierżawę, to mówi nieprzezornie, i dodał:

– Dzisiaj to pieniądz – dwa tysiące złotych, pani dziedziczka wie.

Czy ona wie! Serce jej zabiło, gdy wymieniła tę cyfrę, dla niej dziś wprost ogromną. Stu złotych nie widziała w jednym papierku przez całe lato, a sprzedawała wszystko, co mogła, owoce, drób, ostatnio prawie wszystkie gęsi. A na świnie – tradycyjny dochód jesienny ziemianki – padł pomór. Poszło 70 sztuk w jednym miesiącu.

– Wiem – odparła, nie patrząc na niego – toteż się zastanówcie. Niepodobna, byście przez tyle lat czegoś nie odłożyli – warto w ten ogród włożyć.

I myślała, że ogrodnik już pójdzie, ale on przestępował z nogi na nogę, przesuwał palce po czapce trzymanej w twardem ręku i rzekł:

– Tobym się musiał zwolnić dzisiaj, proszę pani dziedziczki, względem tego...

Nadzieja proletarjacka, rozkoszna, wypełniła pierś pani Anny. Pieniądze w chwili, gdy brak ich grozi rozbiciem domowego ogniska. Któż z ludzi pracy nie zna czarnej rozpaczy tego braku? Ona dawniej nie znała go nigdy.

– Bo co? – zapytała i ogrodnik zrozumiał, że każda godzina dla niej znaczy wiele. Pożałował ją w ludzki sposób.

„To życie! – zadumał się – raz tobie, raz mnie, a nieszczęścia zawsze pełno, taki już los człowieka”.

I westchnął.

– Bo trzebaby się wystarać o te pieniądze, przecie ich nie mam w domu, pani dziedziczka wie – czy to kto trzyma gotówkę przy sobie?

– Ale – ale macie te pieniądze?

– Dlaczego! – ze spokojem odrzekł ogrodnik – można dostać. Nieraz się pomogło komu, to i człowiekowi pomogą – toć to znów nie krocie...

– Więc – weźmiecie w dzierżawę ogród, co, Łaciński?

– Ano, proszę jaśnie pani, przyzwyczajony jezdem... gdzie mam iść?

I cień wyrzutu pokazał się w jego zmęczonym wzroku; ale pani Anna uczuła niewysłowioną ulgę. Była przerażona wyglądem Stefana dziś rano, gdy dostał nakaz sądowy. Tysiąc pięćset złotych samych procentów – żadnej dalszej zwłoki – w 7 dni, inaczej licytacja całego umeblowania.

Ogrodnik podszedł i pocałował dwukrotnie panią Annę w rękę.

– Ja myślę, – powiedziała prawie nieśmiało – że źle na tem nie wyjdziecie...

– Nie – odparł odrazu w porywie uczciwym – to jest ogród jak złoto, ale się narobię. Ja tam nie mogę tyle, co pani dziedziczka, wydać na robociznę. U mnie musi cała rodzina pracować jak parobcy, wtedy wyjdę na swojem...

– Boże mój... – szepnęła Anna, czując jaki niepokój wobec tych słów.

– Nic to, pani dziedziczko – rzekł ogrodnik – do tego ja jestem stworzony, a państwo do czego innego.

Oni do „czego innego”... – ale – do czego? On, człowiek prosty, zbierze do jutra czy pojutrza taką sumę – dwa tysiące złotych. A oni? dwadzieścia lat mający tu dom otwarty, gościnny? Gdzie przyjaciele? Gdzie jakakolwiek solidarność tak żywiołowa u ludzi pewnego zawodu? Mają ją lekarze, prawnicy, w wysokim stopniu mają ją wojskowi – tylko nie ma jej wcale szlachta polska. I to w chwili, gdy ginie!

Anna przymrużyła oczy, jakby chroniąc wzrok od groźnego widoku, jaki własna myśl stawiała przed nią.

– Zbigniew Bobrowski! Ten jeden pomógłby odrazu. To był człowiek. Toteż uciekł z ich stron, czuł się samotny i obcy wśród okolicznego ziemiaństwa. Nie lubił plotek – a plotka bywa podstawą narad odbywanych w gabinecie kierowników Tow. Kredytowego Ziemskiego. Bronił prawa, on, wolny obywatel – nie bał się niczego.

Anna pamięta, że kilka lat temu zaczęto w okolicy wprost stronić od Bobrowskiego: nie był „swój” człowiek.

Gdy nacisk urzędników w r. 27–30 zaczął z roku na rok przekraczać właściwe im kompetencje, Bobrowski pokazał swe oblicze.

„Ten się doczeka – mówili sąsiedzi – ja tam stawiać się nie myślę”.

A doczekali się – właśnie ci, co otaczali pochlebstwem nawet źle interpretowaną władzę i wszelkie wybryki sprawujących ją.

„Ah, Bobrowski! – myśli pani Anna – ile siły było w tym cichym, spokojnym człowieku. Zerwał z Zazą – a kochał ją, jak człowiek tego typu potrafi kochać? Raz w życiu, głęboko. Co zaszło między nimi? Nigdy nikt się nie dowie i nie trzeba pytać ani myśleć nawet o tem. To jest tych dwojga smutna tajemnica”.

Jeśli pani Anna z jakimś rodzajem prawie tęsknoty wspomina teraz Zbigniewa Bobrowskiego, to dlatego, że dopiero dziś widzi jego siłę, charakter – a otacza ją klęska najgorsza z wszystkich: ta, która wynika z słabości i małości uczuciowej środowiska.

Czy myśli też o Stefanie w tym szeregu? Nie, nigdy. Kocha Stefana i jako prawdziwa kobieta potrafi tą miłością zamknąć w sobie każdy widok zdradliwy dla serca.

„Stefan – czuje ciepło w sercu – jak ja mu dam do ręki dwa tysiące złotych! I powiem, że to prezent ode mnie. A – tak! wyrzekam się władzy w ogrodzie, sprawowanej lat dwadzieścia jeden”.

Wróciła do salonu, gdzie na pięknej z drzewa różnorodnego posadzce leżała gruba warstwa kurzu i mebli już nie było.

Doznała ulgi.

„Tak, to ma sens. Trzeba jakiejś harmonji w podobnem położeniu, jakiegoś przejęcia się zmianą.  Wtedy nieraz nagle przychodzi ratunek z zewnątrz, gdy człowiek wewnątrz siebie ustąpił i cofnął się skromnie”.

– A gdzie te wielkie kanapy pójdą? – zapytał stary Jan, stając przed nią.

„Jaką on ma nieszczęsną minę – czy i jego będę musiała pocieszać w tym domu? Nikt mi nie pomoże? każdy utrudni zadanie?...”

– No – Anna chciała zyskać na czasie – może na strych?

– Na strych? – zawołał służący, i Anna pierwszy raz, odkąd mieszkała w Różance, pomyślała, że przemawiają do niej tonem, pozbawionym szacunku.

To jej dało lekki odruch wesołości.

– No, mój Janie, cóż ja wam powiem? Te pokoje trzeba zamknąć, w naszych pokojach nie zmieszczą się meble. Tu, jak się nie będzie palić, będzie mróz... na strychu cieplej. Co?

Nie przyznała się, że chodziło jej o to, by w razie licytacji nie rzucały się w oczy na pierwszy ogień stare meble miłe, po większej części wywiezione z jej rodzinnego domu na Podlasiu.

W tej chwili do pokoju wszedł Stefan i rzucił Annie jedno z tych szybkich spojrzeń, jakiem człowiek osaczony pyta, czy niema złych nowin.

Anna uśmiechnęła się.

– Stefanie, doradź nam. Tu Jan rozpacza nad meblami.

„.Jaki ona ma głos anielski, spokojny – co za kobieta! posiada dar kojenia” – myśli Stefan, słuchając jej.

– Wiesz, chodzi o jesionowy komplet największy i o mahonie salonowe.

– A dlaczego nie mają stać tam, gdzie stoją? – Stefan podniósł wzrok zamglony, czując odrazu rozpacz.

– Bo nie myślę wydawać na opał tyle, ile wydawałam dotychczas. Duży salon będzie pusty, jest bardzo zimny, gdy go nie opalać. Poniszczą nam się meble.

– No, to w gościnnych.

– Pewno, tak, w gościnnych, w różowym i zielonym.

– Nie zmieszczą się – grobowym głosem rzekł Jan.

– No nic, niechno Jan idzie spokojnie do pracy, a ja tu obmyślę. Jutro się zrobi porządek.

– Korytarze mi zawalili gratami – mruczał Jan, ledwo się opanowując, rozdrażniony – ruszyć się trudno! Może jaśnie pani dziś jeszcze da dyspozycje, to jutrobym od świtu robił.

– Tak, dobrze. Tymczasem niech Jan idzie, mój Janie.

Głos Anny uprzejmy dał staremu człowiekowi złudzenie powrotu do dawnych czasów. Ale było mu coraz trudniej i czasem chciał iść przed siebie, tak jak stał, i nigdy nie wracać.

Były niepojęte te rzeczy, które działy się tutaj od roku. Gdy pierwszy raz przyjechał komornik, Jan myślał, że krew go zaleje. „Puść mi pan krew” – krzyknął do ogrodnika, który był kiedyś na kursie weterynaryjnym, i ogrodnik zrobił to natychmiast. Lokaj doznał ulgi. Pani dziedziczka rozmawiała z komornikiem w salonie, jak z gościem, uśmiechała się, prosiła siadać. Tfu! Jan spluwał przez zaciśnięte zęby, zaglądał razporaz przez werandę ogrodową i nie mógł sobie znaleźć miejsca.

Potem wszystko poszło w tempie błyskawicznem. Jednego razu zajęli oborę. Zjechała cała granda, rzeźnik, młynarz z miasteczka, i rychtowali się na najlepsze krowy. No, pan dziedzic jeszcze miał ducha w sobie, jak nie ryknie na podwórzu: „Wynosić mi się psiakrew, bo będę strzelał”, to się rozlecieli.

Ale niedługo potem to przyjeżdżał o podatki jakiś przyzwoity urzędnik, a jak wyjechał, to pan szukał czegoś w biurku i ręce mu drżały. Wkrótce zaczęto zalegać z płaceniem drobnych należności. Aptekarz spotkał Jana w miasteczku, wymienił sumy należne mu i mówił, „że się dziwi, że coś podobnego”.  Tak, każdy „się d z i w i ł”: stolarz, kierownik składu narzędzi, kasjer, buchalter. To jeszcze był spokój – póki oni „się dziwili". Jan wiedział, że podziw minie, a ta hołota zmówi się i pójdzie naganką jak na grubego zwierza, z krzykiem i – kijami. Tak się też stało. Od roku ani dnia spokojnego, i ściśnienie takie, że tchu złapać nie można. Najpierw, że to niby „trzeba coraz skromniej”, „bo kryzys, mój Janie”, ale to żaden kryzys, tylko nieszczęście i basta!

„Czy pan dziedzic rozum stracił? Czy przegrał w Warszawie z kilkaset tysięcy?” Jan łapał się za głowę, nie mógł objąć i zrozumieć tego, co się tak nagle stało.

– A teraz jeszcze z temy kanapamy – szeptał, idąc długim korytarzem, gdzie dębowe szafy w murze, pełne konfitur, kawy i herbaty, radowały przez tyle lat jego oczy gospodarską obfitością.

– Boże mój – teraz kawa zbożowa, świństwo takie, że ja do ust nie wezmę. To niby „dla zdrowia”. O Jezu! Marja, co się dzieje! co się dzieje!

– Jesiony na strych! to już niema co gadać, tylko  j e z d  warjactwo. Pan Bóg im rozum odebrał. A ja świata poza niemi nie widziałem, dla nich harowałem całe życie i chciał dodać: „b y ł o  t o  d l a  k o g o?” – ale jeszcze nie mógł. Kochał tych łagodnych państwa, twarz Anny bladą, z oczyma, w których podług niego błyszczała mądrość świata. Pan – to było bogactwo i siła, toteż go wielbił, ale wolał jeszcze panią dziedziczkę. Kiedyś, gdy był młody, poradził jej się: chciał się żenić z prostą dziewczyną, może to za mało dla lokaja w Różance? Ale była ładna i wesoła. Pani dziedziczka spojrzała na Jana tak, że mu się całkiem miętko na sercu zrobiło, i Jan pamięta dokładnie:

– Jak ją lubisz, żeń się, Janie – powiada – bo żadne pieniądze lubienia nie zastąpią – powiada – pieniądz łatwo stracisz, ale człowiek dobry to cię nie opuści.

I jakże dobrze mu się żyło cale dziesięć lat z tą Rózią wesołą i oddaną. Jak ona gotowała smacznie! Jak mu naszykowała na niedzielę koszulę, to żadna praczka dworska lepiej nie zrobiła.

Umarła. To już pani dziedziczka temu nie winna, ale radę dała dobrą. Jan ją zawsze pamiętał.

A teraz co? gdzie mądrość, gdzie bogactwo i siła? Oglądał te dary Boże codzień, od rana do wieczora i świadomość ich wypełniała mu życie. Nic więcej nie potrzebował nad poczucie, że pan jest bogaty a pani mądra, i że on ich kocha.

– Ach, a teraz co? – gryzła go nuda i rozpacz. Potknął się o jakiś mebel i zaklął:

– Psiakrew z temy kanapamy, to już tylko to zostało? Borykanie się z gratami, których niema gdzie umieścić? Rany Boskie, to los!

W tym samym czasie Anna mówiła do Stefana:

– No, i co z tym nakazem zrobisz? – ale w głosie jej było coś prawie figlarnego, więc Stefan uczuł niesmak.

– To nie żarty. Jak meble zlicytują, to – pójdziemy stąd. Ja tej poniewierki nie zniosę, w pustym domu nie będę cię trzymał.

– O, – mówiła głosem niefrasobliwym Anna – jak ty się przejmujesz drobiazgami. Czyż tych mebli jest tak mało? Czy to wezmą odrazu wszystko? Same dwa fortepiany mogą nam dać spokój na rok. A w rok można tyle zrobić! Wiesz, naprawdę mnie trudności ożywiły. Nigdy tyle pomysłów nie miałam co teraz, roi mi się w głowie...

– Tak, ale do wszystkiego trzeba pieniędzy, pieniędzy, a my nie mamy nic.

– Nie, wcale nie masz racji.

– Naprzykład?

– No, kilimy, len, warsztaty, może pensjonat w lecie. Wynajmę front domu na szkolę powszechną, przecież im się dach wali, Franuś mi podsunął tę myśl.

Stefan kiwał głową.

– Anulko moja – zaciął się – ja nie mogę ci ukrywać. Jeśli nie zapłacę w tych dniach tysiąca pięciuset złotych to – koniec! – Może lepiej odrazu wyjechać? Ty nie wiesz, co to jest wpadająca zgraja, która ci rozwala dom. Przecież dom to nie ściany, to my i te meble w spokoju – podniósł głos ochrypły – bez tego niema warsztatu. Koniec. – I chwycił się za głowę.

– Mam tysiąc pięćset złotych – żartobliwym głosem cedziła Anna.

– Co? – i Stefan uczuł ulgę, a po niej tem większą rozpacz. Co za upadek, co za nędza, przy której taka suma wydaje się zbawieniem.

Tego samego dnia, pod wieczór państwo Barscy wyszli w pole.

„Cóż – myśli pani Anna, patrząc na wielkie puste przestrzenie – drzewa już prawie bez liści, o ileż prawdziwsze i weselsze, oddychają swoim kształtem, dają mniej cienia. A oziminy.., jak okiem sięgnąć szmaragdowe żyto, w seledyn wpadająca pszenica świecą czystszym i głębszym kolorem niż trawa na wiosnę, wypielęgnowana w zbytkownych parkach.”

O – jesieni! – i nic smutku nie widzi pani Anna w tym widoku.

Zeszli z pola, mając przed sobą kolisto las sosnowy, ujmujący wciąż cały majątek w otwarte ramiona...

Przystanęli w olszynce mokrej. Za nią łąki, rzeka i znów las – tylko cudzy, uroczysty. Pręty olchy migały w mgiełce przedwieczornej rdzawo, jak brzoskwinie otoczone puszkiem. Zboku widzieli wijącą się białą szosę. Snuła się między polami z jednej strony, a z drugiej miała wielką przestrzeń łąk nadrzecznych.

Na piaskowem urwisku przed zakrętem wątłe brzozy pochylały się nad jedną jedyną widoczną tu małą chatką. Wyschłe liście na drzewach ułożyły się w kształt gruszek: wyraźnie ber liońskich, woskowych... Kapały też co chwila listki szczerozłote na chatkę, jakby sok z owocu dużemi kroplami.

Owocowe barwy, zapachy, owocowa świeżość wypełniała po kraj cichej ziemi całą tę polską jesień, równie porywającą jak wiosna.

I żywy wiatr wiał w oczy obojgu udręczonym miłośnikom jesieni.

– Śliczna ozimina – szepnęła pani Anną i wsparła się na ramieniu męża.

Wówczas stało się coś okropnego.

Stefan otworzył usta, chciał coś powiedzieć i stanął, nie mówiąc nic. Potem chwycił otwartemi usta mi powietrze i zatrząsł się, jakby zmarzł. I nagle zakrył oczy rękami, a pani Anna usłyszała krótki przerażający męski szloch.

Pęka coś w głębi piersi, rwie się, zapada – trwa to zaledwie kilka sekund, ale płacz męski namacalnie, jak mało jaki głos ludzki, ukazuje jasno dno krzywdy czy upadku. Nie można nie wzruszyć się tragiczną wymową tego dźwięku.

– O! – jęknęła Anna i zaraz zacisnęła drżące wargi...

Przez głowę jej przebiegł błyskawicznie nawał myśli w poszukiwaniu ratunku.

„Może, gdyby wyznał, gdyby powiedział wszystko, cały kolejny przebieg tej doszczętnej ruiny – toby mu ulżyło?” Ale nie, Anna nie będzie pytać o nic – nie wolno jej.

Stefan mógłby rozpamiętując zaczepić o jakiś szczegół, wyobrazić sobie, że był w nim ratunek, którego on nie dostrzegł, i – toby go rozjątrzyło jeszcze gorzej.

„Co zrobić, żeby on cierpiał mniej?”

Pani Anna udaje, że nie widzi męża, czeka chwilę dysząc ciężko, aż umilkł ów straszny odgłos ludzkiej krzywdy, i gdy było cicho, zaczęła mówić powoli, patrząc, jak lecą liście z topoli, z wierzb i z brzóz, drżące leciutko, jak drżały serca ich obojga.

– Nie mogę żyć bez prawdy! Dusi mnie brak uczciwości. Twoja prawość, naprawdę Stefanie, to jedyna moja siła. Powiem ci – że ja w tych ostatnich miesiącach, gdy było już coraz trudniej, grzeszyłam przeciw tobie.

– Ty?

– Tak, ja. Bałam się śmiertelnie, czy aby nie ogarnie nas jakaś pokusa, Stefanie najdroższy!

Złożyła obie ręce, zbladła dopiero teraz i ciągnęła z rzadkiem u niej uniesieniem:

– Wokoło pełno wykrętów, kłamstwa, nieuczciwości – kocham prawdę, nie mogę bez niej żyć! I ty żyjesz prawdą. Nie oszukałeś nikogo nigdy! Ta nagła bieda przyszła – ale nie przyniosła nam tego, co jest w nędzy najgorsze, czego się bałam. Nie upokorzyła nas.

Odgarnęła włosy z czoła drżąc, a Stefan patrzał na nią ciężkim wzrokiem.

– Straciliśmy wszystko...

Spuścił wzrok. Wzdrygnął się.

– Wszystko! ale nie zawiodłeś nikogo. O Boże! – głos jej zabrzmiał wdzięcznością – błogosławię los, że jestem przy tobie. Chcę prawdy, prawdy. Przeraża mnie od lat upadek naszej sfery. A przecież myślę, że w innych środowiskach jest może jeszcze gorzej... może bardziej drobiazgowo niż u nas oszukuje się kolegów, podwładnych, zwierzchników. Kłamie się i – kłamie.

A choć mówiąc myślała tylko o nim, wstrząśnięta tem, co zaszło przed chwilą – niemniej bezwiednie wyznawała mu całą prawdę o sobie, płynącą z dna jej natury. Spowiadała się po raz pierwszy od dwudziestu lat.

„Ach – przemknęło Stefanowi jak błyskawica – więc to jest to w niej – takie piękne. P r a w d a. Nigdy nie wyraziła mi tego tak jasno jak dzisiaj. Nie wiedziałem dotąd o tem.”

Tu ciężar całej jego boleści wydał mu się trochę lżejszy a przynajmniej zrozumiały. Odetchnął z ulgą.

– Anno – rzekł głosem jeszcze fizycznie złamanym, ale ciepłym, znanym jej z błogiej młodości wspólnej – jesteś cudowną kobietą.

Chciała się uśmiechnąć, ale usta jej zadrżały, więc utkwiła w nim wzrok pytający i smutny.

– Pocieszyłaś mnie.

I zdumiał się, bo tak było w rzeczywistości – że doznał okruchów nadziei czy ukojenia.

Wracali do domu bez słów, dawno oboje wiedzieli, że w miłości nic tak nie utrwala porozumienia jak milczenie.

Przed domem psy powitały ich radośnie, z okien błyskało światło. – Zapomnieli na mgnienie o tern, co ich czeka...

Additional information