ROZDZIAŁ XXII

FIOŁKI

W Różance otwierano szeroko drzwi frontowe i zostawiano je otwarte na parę godzin: – wchodziło ciepło do mrocznych sieni. Dwudziesty kwietnia.

Jest to rzewna chwila przedwiosenna w domu na wsi, toteż Stefan Barski stał na trawniku i słuchał z rozkoszą, jak trzeszczały zawiasy drzwi i okien, otwieranych w całym domu ku słońcu.

Była dwunasta w południe. Anna pochylona szukała fiołków, a Zaza z gołą głową, w białym swetrze patrzała na bramę wjazdową – wiedząc, że źródło nowin będzie z tej strony.

– Panny powinny się zaręczać tylko na Wielkanoc – rzekł nagłe Stefan – stając przed paniami.

– Dlaczego? – zapytała Zaza.

Podniosła na niego szafirowe oczy, tak kobiece, że Barski uznający tylko kasztanowe tęczówki zdziwił się na ich widok.

– Widzisz, przysięga składana na wiosnę jest trudniejsza do złamania – mówił z udaną powagą – składa się ją w obliczu natury, w żywiołowej radości, w imię jakiejś prawdy… I człowiek się zmienia, ale ta prawda zostaje i można ją sobie przypomnieć, gdy nadchodzą pokusy – mówiąc to poważniał i odchylał nieco w tył głowę, podając ją słońcu ruchem rodzinnym Barskich.

– Ach, więc pokusy są zawsze? – zawołała Za–za ze śmiechem.

Stefan wspomniał ojca Zazy, jedną dawną własną chwilę zapomnienia i rzekł:

– Prawie zawsze, ale jest ogromne piękno w ich zwalczaniu i mówię ci: jak się zaręczysz na wiosnę, to będziesz dobrą żoną.

Obie panie roześmiały się, a Anna, która wiedziała, że Stefana zawsze wzrusza pierwszy dzień wiosny, szukała w dalszym ciągu kwitnącego fiołka. Gdy go znajdzie, to jest dopiero wiosna. Już szesnaście lat witają razem tę chwilę, Boże…

– Wie stryjek, że mało myślę o przyszłości, umiem żyć obecną chwilą, bez złudzeń, bez marzeń, ale z przyjemnością. Dobra żona! Nie myślałam o tym nigdy.

– A o miłości? – zapytała Anna.

– O miłości, owszem.

– A, właśnie. Więc trochę marzysz.

– Nie – odpowiedziała Zaza – tylko projektuję.

Oboje Barscy śmiali się głośno.

– Zazo – rzekł stryj jeszcze rozśmieszony – powiedz nam szczerze, chciałabyś się zakochać?

I miał na myśli Bobrowskiego, który przyjeżdżał w tym tygodniu i rozmawiał z Zazą dużo – widocznie pod wrażeniem jej urody czy wdzięku.

Zaza też w tej chwili myślała o nim i czuła jakieś ciepło w sercu, uczucie doznawane przez ludzi nawet zimnych, gdy cała życiowa ambicja jest zaangażowana.

– Kogo stryj ma na myśli? – zapytała mrużąc oczy.

Stefan zmieszał się trochę.

– Ciebie – zawołał.

– Nie, kogoś innego.

I ledwo to powiedziała, zobaczyła na szosie za bramą samochód błyszczący, który wydał jej się daleko bardziej podniecający od tego wiosennego dnia.

– Pan Bobrowski – rzekła Anna wyprostowując się po długim nachyleniu – jak to miło.

– Ale czy nie za często? – mruknął Stefan rzuciwszy okiem na Zazę.

– To się wyjaśni – odpowiedziała głośno Zaza i pomyślała, że jest szczęśliwa.

Pan Bobrowski witał się jak zawsze, spokojnie i cicho. Była na wskroś dyskretna jego postać nieduża, o doskonałym rysunku, harmonijna.

– Przepraszam, że wpadam o tej porze, będę tylko chwilę, ale jest tak pięknie, że chce się sąsiadkom winszować wiosny. Pani Anno, czy są już fiołki?

I uśmiechnął się tak, jak człowiek uśmiecha się jedynie do dzieci czy do kwiatów. Zazę na ten widok chwycił skurcz za gardło.

– Nie ma, nie mogę znaleźć – odpowiedziała z pewną irytacją Anna, ale zaraz dodała:

– Nie puścimy pana, jest święto wiosny i zostanie pan na obiedzie.

– Nawet będzie bardzo dobry obiad, bo jest dziś w rodzinie uroczystość – rzekł znacząco Stefan.

Pan Bobrowski mrugnął oczyma i spojrzał na Zazę. W jego wzroku było coś, czego pragnęła dawno i odetchnęła głęboko, z ulgą. Panowała już nad sobą.

– Jaka? – zapytał młody człowiek.

– Zaza obiecała, że się zaręczy tylko na wiosnę, a ja do tego przywiązuję dużą wagę – mówił Stefan w doskonałym humorze, pomimo że Anna szepnęła mu: „Daj spokój”.

– Ach, mój Boże! – rzekł z nieokreślonym uśmiechem Zbigniew Bobrowski, a Zaza pojęła, że drżący na jego ustach uśmiech znaczył:

„Gdybyż to od niej tylko zależało”.

I pierwszy raz w życiu patrząc w oczy stojącego obok mężczyzny przyznała mu w duchu rację. Doznała pokory. Skąd ta pokora przyszła? Z łagodnego powiewu wiosny, z szumu drzew wyższych tylekroć od niej czy z głębin? Zaza nie wie. Ale patrzy szeroko otwartymi oczami na Zbigniewa Bobrowskiego, jak się patrzy czasem w jasnowidzeniu na swe życie: ze wzruszeniem, z pragnieniem inicjatywy, z wolą i z poczuciem druzgocącej siły...

– Jest! – zawołała nagle Anna z uniesieniem i wszyscy skupili się koło niej.

Trzymała w ręce rozkwitnięty kwiat. Pierwszy fiołek. Ten moment długo się pamięta, ale nigdy życie nie wydaje się tak krótkie jak właśnie w podobnej chwili... Kilkadziesiąt tylko razy, zawoła się: „jest” na pierwszy kwiat wiosenny...

Tak myśli Anna trzymając w lekkich palcach fiolek, ale nie wyrazi swej czarnej myśli. Wszyscy usłyszeli jej głos:

– Co za kolor, co za zapach! Boże drogi!

I kolejno musieli wąchać kwiat, bo podsuwała go każdemu, choć wiądł od razu, przedwcześnie zerwany. Po płatkach jego, jak po uszach zaczajonego zająca, znać wszelkie niebezpieczeństwa, przed którymi się bronił, nim wyrósł. W jego fiolecie jest zaświat, jak na dnie życia ludzkiego musi być śmierć. Ale zapach jego przeczy nieszczęściu i tęskni człowiek z roku na rok za wonią, w której tkwi jakby cały dar życia. I wita tę woń znowu w podziwie, że doczekał. Długa była zima, tyle razy groziła zagłada, zaspy śniegowe, ba, nieraz upadek, a fiołek znowu jest.

Teraz Stefan trzyma go w ręce i Anna czuła każdym nerwem, że mąż się nim rozkoszuje, jako pierwszym zwiastunem wiosny.

– No! – powiedziała – spełniłam swoje, znalazłam, a teraz idę się przebrać.

– A ja? – zapytała niepewnie Zaza.

– Ty będziesz zabawiała gościa – powiedziała Anna kiwnąwszy z uśmiechem głową i szła do domu.

Stefan rozmawiał czas jakiś z sąsiadem o sprawach gospodarskich. Mówili pogodnie, rozumiejąc się od razu, dopełniając swe myśli i nie potrzebując nic wykładać. Zaza słuchała z przyjemnością. Potem myśl jej odbiegła od tematu, choć oczy śledziły śniadą twarz stryja i głowę Bobrowskiego. Z ostrym naciskiem wspomniała Loca – inny świat, coś na zawsze lekkomyślnie straconego. Miłość? nie zna jej. Czemuż to się stało, że uległa Locowi, choć dziś w tym słońcu, gdy stoi na trawniku w Różance, wydaje jej się niemożliwe, że to się niegdyś stało. Ale to było, było na pewno. Czy z Bobrowskim byłoby możliwe coś podobnego?... Wzdryga się. Sama myśl jest grubiańska, a przed nią stoi człowiek, który jest wyrazem czegoś doskonałego. Głowa, sposób mówienia, głąb oczu.

Ach, zdobyć go. Zaza tego chce dziś gwałtownie, jak nie pragnęła niczego w życiu. Ale zarazem jest niespokojna i nęka ją nieznana, gorączkowa namiętność.

Boi się myśleć o przeszłości; wydaje jej się, że jest dziś inna i że tamto do niej nie należy.

Nagle przypomina sobie sen o fiolkach, który na nią przyszedł w chwili klęski z zewnątrz, w szpitalu. Czuła wówczas, że czeka ją powodzenie i że je zawsze osiągnie. Zgniotła wolą „przygodę” – i tak musi być. A teraz drży jej serce. Czy musiałaby mu wyznać to, co było, czy można przemilczeć? Ach, są już fiolki!

Bobrowski czuł, że z Zazą coś się dzieje, bo zwrócił wzrok ku niej i rzekł:

– Przejdziemy się, może znajdziemy więcej fiołków?

Stefan powiedział:

– Idźcie, ja was za chwilę dogonię.

Zaraz też poszli w głąb ogrodu.

Bobrowski rozglądał się. Widać było, że oddycha głębiej powietrzem lekkim i pachnącym. W dali połyskiwała rzeka.

Długi czas szli w milczeniu. Zaza chciała go swobodnie wziąć pod rękę, jak tyle razy młodzieńców, z którymi przyjaźniła się w Warszawie, ale nie zdobyła się na to. Był naturalny, lecz trzymał się na znacznej odległości. I Zaza, która miała wrażenie, że wszystko wie, wie jacy są młodzi, jacy powinni być starzy, jakie są namiętności i pasje ludzkie – w stosunku do niego nic nie wie. Mówiąc o życiu czy zagadnieniach nigdy nie wtrącił nic o sobie. Zaza rozmowę często zaczynała od „ja...”, ale nie usłyszała nic podobnego od Zbigniewa. A jednak na tym czole z pionową zmarszczką, przedwczesną, jest wola, w oczach jest myśl i cała postać ma opanowanie, które nie może być przypadkowe.

– Czy pan pamięta wojnę światową? Czy był pan może na wojnie? – pyta Zaza, nagle myśląc, że odkryła źródło całej zagadki.

– Jakżebym nie pamiętał. Mam lat przeszło trzydzieści.

– Naprawdę! Nigdybym nie myślała, chociaż...

– Co? – powiedział               i patrzał w jej oczy z bliska.

– Ma pan takie oczy, jakby pan już dużo rzeczy widział.

Kiwnął głową z powagą.

– Wie pani, to jest dziwne, nieraz mi to już mówiono. A ja nawet pamiętam chwilę, w której coś w moim wzroku się zmieniło i czułem to. Już nie patrzę tak jak przedtem.

Zaza z zapartym oddechem słuchała, bo pierwszy raz mówił o sobie, a ona namiętnie chciała wiedzieć, kto on właściwie jest.

– Jak się to stało? – zapytała i czuła suchość w gardle. Była pewna, że teraz usłyszy o kobiecie.

– Był to prosty, zwykły fakt. Tysiące takich na wojnie. Ale widzę go zawsze, przyczepił mi się do

oczu i nie chce opuścić. W 1916 r. wybuchła epidemia tyfusu w wojsku rosyjskim – o, pani tego nie może pamiętać – formowano czołówki sanitarne na front Galicji. Pojechałem. Warunki ciężkie, gęste pola bitew. Nędza wsi galicyjskiej – nieszczęsny, wytrzymały chłop nasz i ruski. W pewnej wsi, przy trzaskającym mrozie, przywieźli rannych – ja widziałem ich po raz pierwszy. Jeden miał zalany krwią mundur i coś dziwnego na czole. Gdy pod      szedłem – widzę mózg. Dziura w skroni i zakrzepły, zmarzły mózg.

– Och – jęknęła Zaza, która już by nie chciała nic więcej słyszeć.

– Przepraszam panią – Zbigniew złożył obie ręce i spojrzał na nią z uśmiechem – ale już chyba skończę...

– A to nie to?

– Nie. Powiedziałem do sanitariusza, że musimy go opatrzyć. A on machnął ręką i powiada: „Już z nim koniec. Więc on odszedł, a ja zostałem, a tu nagle żołnierz mówi dość wyraźnie: „Wody”.

– Wody chciał człowiek z mózgiem na wierzchu?

– Właśnie. I to był ten widok.

– Twarde życie – rzekła z ironią w głosie Zaza. A Bobrowski powtórzył:

– Właśnie, o to chodzi. Nie ból, krew ani rana, nie śmierć – ale właśnie ta siła umierającego była jakby punktem kulminacyjnym mej młodości: czy pani to rozumie? W tym momencie zmieniłem okulary.

Zaza doznała uspokojenia: „Neurastenia! Ach to nic groźnego – jedyną rywalką zakochanej może być kobieta”.

Udając powagę odpowiedziała:

– Doskonale rozumiem, wojna. Ilu ludzi złamanych jest zupełnie na wspomnienie tego, co się działo.

Bobrowski podniósł wdzięczne oczy.

– Więc pani to rozumie, taka młoda! To źle, że ja z panią o tym mówię, trzeba oszczędzać to pokolenie wasze, co nie ma mgiełki na oczach.

– Pan nie ma – przerwała.

– Mam! Ale was trzeba oszczędzać. Nie będę z panią o tym mówił.

– Ze mną można o wszystkim mówić – odpowiedziała Zaza dobitnie.

– Można na przykład się zwierzać?

– Można – wytrzymała jego wzrok i powtórzyła znacząco: – Można, nawet trzeba.

– Pani jest taka szczuplutka i drobna, ale jest w pani siła. Podziwiam.

– Mamy ją wszyscy.

– A – a – na czym się ona opiera?

Mówiąc to Bobrowski stanął i zatrzymał Zazę. Padało na nią w pełni słońce i zobaczył w skupionych szafirowych oczach coś upragnionego ponad wszystko, czego sam nie miał, żarliwą chęć użycia.

– Na czym się opiera? – powtórzyła Zaza, by zyskać na czasie.

– Na świadomości śmierci – wyrzekła niespodziewanie i poczuła, że odkrywa coś prawdziwego co jej nigdy dotychczas nie przyszło na myśl.

– Pani żartuje? – jakże?

– Tak, każdy z nas w tych latach widział śmierć, rany, trupy – aż do obrzydzenia, do rozpaczy. Mamy tego dość! Dawniej śmierć, prawie tak jak miłość, była otoczona tajemnicą i nawet urokiem. Umierały jedynie babcie, co kilkadziesiąt lat. Aż tu przyszła zewsząd śmierć i śmierć.

– Kule rozrywały młodych i dzieci, jak we Lwowie, dosłownie dzieci. Ja także pracowałam w szpitalu – dodała twardo – widziałam dziesiątki trupów, czy to dawniej panny widywały? I z tej masy nieszczęść, jak z oparów, z czadu, podnoszą się ręce, żeby się ratować. Jest kilkadziesiąt lat! –Trzeba je przeżyć! Widok śmierci jest tak jak widok najokropniejszego niebezpieczeństwa. Uniknęliśmy go... czujemy radość i wzmożoną zdolność życia – ale świadomość jest. Ona jest na dnie ciągle – dodała cicho.

Zaza wypowiedziała wszystko jednym tchem, niby z gniewnym uniesieniem.

Zbigniew słuchał. Przeniknął go dreszcz dający rodzaj objawienia: jest niezwykła ta dziewczyna i chciałby ją widzieć ciągle. Tęskni do niej, gdy jej nie widzi. Od pierwszego dnia po poznaniu w Kalinowie. A dziś jest cudowny dzień, nawet owe wspomnienia z wojny zdają się nierzeczywiste. Po co jej o tym mówił, jest zażenowany. Jakaż w tym wyznaniu była słabość.

I zmarszczył brwi, niezadowolony z siebie, a ona czujna – powiedziała zaraz:

– Zrobił mi pan wielką przyjemność, dowiedziałam się prawdy, a myślałam, że to będzie coś znacznie gorszego.

Jakby go pogładziła ręką łagodną. Zbigniew uśmiechnął się i wzruszył.

– Coś gorszego? – zapytał ze słodyczą.

– Tak.

– Co takiego?

Zaza wiedziała, że to, co powie, będzie wyznaniem.

Ucisk serca sprawiał, że trzeba to wyznanie zrobić.

– Czy mam powiedzieć? – zapytała szczerze.

– Powiedzieć – szepnął i zbliżył się biorąc ją pod rękę.

– Bałam się, że usłyszę o jakiejś kobiecie, o miłości.

I Zaza czuje łzy w oczach, pierwszy raz chyba. Ma oczy pełne łez i nie widzi dobrze stojącego przy niej mężczyzny, ale czuje jego rękę przy swojej.

I wie, że zaczyna się nowe życie. Nie, nie nowe. Po prostu życie.

Zbigniew Bobrowski przycisnął jej rękę do serca i patrzał wielkimi oczyma w jej oczy.

– Tak, właśnie chcę mówić o miłości – rzekł z pewnym trudem.

A gdy ona milczała, dodał blady i prawie zdziwiony:

– Jestem zakochany...

Wtedy pochyliła się ku niemu kładąc głowę na jego ramieniu, z dala od jego ust. On ich też nie szukał. Przytulili swe głowy do siebie, zaskoczeni jak dzieci, i nagle ogarnęło ich poczucie samotności w pełni tego dnia wiosennego – wśród szczęścia... Powiew tej ostrej samotności często chłodzi czoło ludzi, których pożera miłość.

ROZDZIAŁ XXIII

ZARĘCZONA

Gdy w Różance rozeszła się wiadomość, że Zaza jest zaręczona z panem Zbigniewem Bobrowskim, zapanowała w całym domu radość.

Stefan Barski przy śniadaniu śmiał się, gdy mówił do żony o pilnych długach, o terminach i pogarszającej się z dnia na dzień sytuacji majątkowej. Anna widziała, że mąż nie może o niczym innym myśleć, jak o bliskim ślubie w rodzinie. Na twarzy jego widniała beztroska i nawet rodzaj dumy, który rozrzewniał Annę.

Anna lubiła rozmyślać, widziała własne podniecenie, przyglądała się Zazie, mężowi, nawet służbie, sprawniej biegającej po domu i po ogrodzie, odkąd wśród nich była narzeczona. Szczególniej ogrodnik miał chód lżejszy, przystawał przy pąkach róż sztamowych i przy krzakach bzu, ciesząc się ich znaczeniem w przyszłej uroczystości...

„Nieprawdą jest – mówiła sobie Anna – aby człowiek pragnął nade wszystko osobistego szczęścia. On tylko chce uwierzyć w to, że to szczęście istnieje, jemu to wystarcza... W naturze ludzkiej tkwi odwieczna wspólność z uczuciami innych, z losem obcym i to jest dnem i solą człowieczeństwa... Przecież nieraz na widok trumny, zawierającej szczątki kogoś nigdy nie widzianego, czujemy przeraźliwy smutek, choćbyśmy sami byli wierzący i nie bali się śmierci. Bo ja się śmierci już dawno nie boję. To jest smutek milionów tych, co umierali z rozpaczą. Tak... Nam było dobrze, tu w Różance, więcej niż dobrze, a jednak ta nowina dała nam rodzaj radości, której nie było dotychczas.

A wspominając swe liczne, czarowne spacery ze Stefanem, łagodne w każdej porze roku wymianą stów zrozumiałych oraz różnorodnością obłoków na niebie, – pojmowała dopiero teraz, że szczęściu ich, na pozór doskonałemu, brakowało jednak czegoś. Brakowało nadziei, bo dom był pusty, gdy wyszli z niego na raz oboje, a teraz zostawała w nim para ludzi zakochanych i tkwiło w tym całe bogactwo wielu możliwości.

I gdy tak rozmyślała, na twarzy jej odbijał się blask idący z wewnątrz, który radował Stefana, podnieconego i tak „wielką nowiną”.

Raz w tych dniach odgadł jej myśli tak dokładnie, że była zażenowana. Gdy Zbigniew Bobrowski rozmawiał przyciszonym głosem z Zazą w przyległym saloniku, a oni siedzieli widząc ich z daleka w drugim pokoju i Anna wzięła w ręce robotę, Stefan rzekł patrząc na żonę z uśmiechem:

– Rozmyślasz ciągle nad ślubną suknią. Prawda, Anulko?

Suknia ślubna wzrusza każdą kobietę. Annę zaś wzruszała tym bardziej, że jej nigdy na sobie nie miała. Ich ślub odbył się cicho, panna młoda miała kostium podróżny i Anna wiele lat już chwytała się na tym, że nie może tego odboleć. Czuła się ciągle pokrzywdzoną z tego powodu i mimo woli w każdej pannie młodej, którą oglądała z welonem, widziała trochę siebie, taką jaką być mogła, i wzruszyła się podwójnie.

– Tak, ale się wstydzę. Nie chodzi teraz o to. Chociaż... Zaza będzie ślicznie wyglądała w sukni ślubnej – i leciutko westchnęła.

Stefan śmiał się głośno.

– Ach, moja dziecinna, moja rozkoszna Anulko!

– Cóż ty myślisz – powiedziała z niespodziewaną irytacją – ominęło mnie coś, co mi się należało, i zawsze o tym pamiętam!

Stefan zapomniał w tej chwili, że siedzi przy nim mądra, czujna towarzyszka życia, a widział dziecko i rozkoszował się tym widokiem.

– Jaka to bywa modna suknia ślubna? – zapytał marszcząc brwi z udaną powagą.

– Och, są cudowne – Anna z roztargnieniem – drugi raz nawlekała igłę. – Zazie najładniej będzie w obcisłym czepeczku na głowie, bez wianuszka, i do tego matowa sukienka i ogromny welon... Ale nie z koronki, wolałabym z iluzji. To się zresztą zobaczy. Matka musi mieć głos.

Tu spojrzeli na siebie i zaraz Stefan rzekł:

– Czyś napisała do Leonowej? Ja napisałem zaraz do Leona, ale cóż, on jest jakby obcy, tyle lat nie donosiło mu się o sprawach rodzinnych, z trudem pisałem.

– Ja napisałam zaraz i przyniosło mi to ulgę. W ogóle – zawahała się – nie rozumiem, jak to się stało, że myśmy nie utrzymywali stosunków z żoną twego brata? Powiedz...

– Nie będziemy teraz o tym mówić – szepnął Stefan i spojrzał niepewnie ku oknu. – Śliczny zachód, znów ustalona pogoda...

– Tak. Ale wesele chyba urządzi się w Różance? co?

– Ach, oczywiście, przecież że nie na Hożej – chełpliwie odpowiedział Stefan.

– Zapominasz, że na Hożej nikogo już nie ma – krótki uśmiech pokazał się na twarzy Anny – rodzina twoja mieszka na Bagateli.

– Rzeczywiście, zapomniałem – i oboje się uśmiechnęli, a potem on dodał:

– Mam wielką ochotę na to wesele, Anulko. Zaza chyba dosłyszała ostatnie słowa, bo podniosła swą wąską głowę i zawołała do stryjostwa: – Wesele, prawda, stryju, wielkie wesele? Stefan mrugnął oczyma do Zazy jak do małego dziecka i widać było, że nie odstąpi za nic od planu, obmyślonego dokładnie, z upodobaniem.

A Bobrowski aż się podniósł, jakby już chciał narzeczoną prowadzić do ołtarza. Potem zaraz młodzi zbliżyli się, stanęli na progu salonu, Zaza oparła się o drzwi i tak nasłuchiwali jedni drugich z owym żywiołowym przejęciem, jakie daje ludziom tylko ślub a czasem pogrzeb.

Zaza miała wrażenie, że istnieje jakaś drabina niepojęta, stworzona dla niej po to, by iść w górę. Hoża... Bagatela... a teraz to, co zdawało jej się niemożliwe: ktoś poza nią, człowiek, do którego wyciąga ramiona blednąc. Czy to jest miłość? nie może się nad tym zastanawiać, nie ma czasu, chce żyć, chce żyć... bo na to jest stworzona.

I czuła ucisk w piersi – ów nadmiar otwartych nowych dziedzin, co stanowią rdzeń miłości i zarazem jej grozę.

Wczoraj pisała do rodziców i schwytała się na odruchu pierwszym u niej: chciała włożyć w kopertę parę fiołków dla ojca, który przeczuł, że w maju na Wsi wszystko się zdarzyć może. Ale wzruszyła ramionami i odrzuciła na stół więdnące kwiaty.

„Źle, zaczynam być sentymentalna, na to nawet narzeczona nie powinna sobie pozwalać. Narzeczona!... Wiedziała już dawno, że wszystko jest przed nią, że cała przeszłość nie ma znaczenia, ale nie przypuszczała, że to przyjdzie tak nagle i że o jednym człowieku potrafi myśleć jako o „wszystkim”.

„Byłam ciągle sama – och, biedna mama jest dobra, ale cóż ona może mi dać? jej nie ma, bo nie dokucza, to już jest bardzo wiele... A teraz nie będę już nigdy sama – czy na tym polega miłość? Wszystko jedno. Matka zwykła dawać na mszę św., gdy jej się coś udało. A ona co ma zrobić? W tym wagonie, którym jechała do Różanki, pamięta, jechał kat na jakąś egzekucję. To jej widać przyniosło szczęście!...

Patrzy na Zbigniewa i uśmiecha się. Tylko już się nie śmieje długo, głośno jak dawniej, skupia całą zalotność i obiecuje mu oczyma szeroko otwartymi, że jego tylko chce podbić – jeszcze i jeszcze. Lecz on na mgnienie odwraca wzrok, bo nie potrafi spojrzeniem wyrazić tego samego, co Zaza. Huczy mu coś w głębi jak dzwon. Jest odurzony a zarazem jeszcze więcej opanowany niż zawsze. Głos, ten sam co dawniej – dziwna rzecz – obcy, ceremonialny – ale to jest głos człowieka, który żyć będzie odtąd tylko życiem Zazy. Ona wie o tym i przenika ją dreszcz.

Ach, mówić o weselu, robić plan dni, tygodni, mieć niby w ręku i dotykać palcami całej rzeczywistości – bawić się życiem, które jest w pełni udziałem Zazy.

Zbigniew słyszy, że Zaza mówi o weselu. – Zaraz wspomniał pana Barskiego i doznał na chwilę niesmaku. Jakże dziękować ojcu za to dziecko własne, którego nigdy nie pielęgnował? Straszna rzecz. Ale jest matka. I jakaż to musi być ta matka: w ciasnocie i opuszczeniu wyhodowała kwiat rodu Barskich. „Bo to jest kwiat – Zaza" – myśli Zbigniew patrząc w zdumieniu na gładziutkie policzki, na opalone skronie i szyję, błyszczące w zapadającym zmroku zupełnie podobnym blaskiem, jakim bieleją o tej porze kwiaty w ogrodzie. Jej pewność siebie? To jest duma, najlepsza rzecz, jaką człowiek nieszczęśliwy może z klęski wyratować. Zachwyciła go tą dumą od razu. „Usposobiliśmy się wszyscy do tego, by jej współczuć, a ona góruje nad nami".

„To trzeba zasypać” – upodobania gorące, określone – to jest właściwość Zazy na całe życie Niepotrzebna jej była fortuna, drwi z niej, bo ona ma charakter, w tym tkwi jej piękno.

Ale myśląc o charakterze Zazy Zbigniew Bobrowski czuł każdym nerwem, że ją kocha nie za to, co w niej widzi i ceni, ale dlatego, że jest taka, jaka jest. Inna od wszystkich, górująca, upragniona. Sam jej widok koi jakąś najgłębszą tęsknotę jego natury.

– Zazo! – szepnął i ocknął się z zadumy.

Zaraz też spotkał szafirowe spojrzenie, utkwione w jego oczach.