ROZDZIAŁ VI

W DOMU

W pierwszych dniach grudnia nastąpiła przeprowadzka. Przenosiny z ulicy Hożej na Bagatelę powinny być z natury rzeczy pogodne. Ale pani Barska miała wypieki na twarzy – od świtu stała niepewna w mieszkaniu odartym z firanek i pamiątek, i nikt, patrząc na nią, nie pomyślałby, że to ona się przenosi. Wyglądała na osobę obecną tu przypadkiem. Zaza w ogóle nie zajmowała się niczym, ale namówiła matkę, aby rozdać ubogim różne przedmioty, które uważała za niewłaściwe na nowym mieszkaniu.

Rozumiała, że nic tak nie ujawnia ukrytej po domach szpetoty jak przeprowadzka: „ulica jest niemiłosierna – tylko bogactwo na niej błyszczy, żadne cnoty domowe nie zastąpią go...”.

Wyjmowała fotografie powiększone z dużych ram, spokojnie zwijała je w rulon, rzucała w głąb kosza stojącego na środku pokoju – a ramy na ziemię i nogą posuwała w jeden kąt.

Matka spojrzała kilka razy wzrokiem roztargnionym na nią, ale nic nie powiedziała.

Właśnie do pokoju wsunęła się drobna postać praczki. Mieszkała kilkanaście lat w tej samej kamienicy i nie pytając nigdy o nic wiedziała dużo.

– To już ze wszystkim? – spytała podnosząc oczy jaśniejące w twarzy pooranej zmarszczkami.

Pani Barska uśmiechnęła się do niej.

– Kochana Maciejowo, was mi będzie żal najbardziej...

Starała się przy tym daremnie ukryć wzruszenie.

Przedwcześnie postarzała, chuda kobieta odpowiedziała z powagą:

– Ano, po somsiedzku się żyło. Nikt tu pani nie skrzywdził, a każdy lubiał. Żeby tak i na nowym mieszkaniu...

W jej głosie brzmiała troska. Zwróciło to uwagę Zazy.

– Niech Bolek – powiedziała – sypia odtąd na moim łóżku dziecinnym – i wskazała małe łóżeczko, które znalazło się na środku stołowego przy przeprowadzce i miało jeszcze stare, różowe firanki.

– Dlaczego nie? Może. Niechby wyrósł na tak wesołego jak panienka – z bladym uśmiechem powiedziała robotnica, widząc już w myśli swe dziecko śpiące wygodnie.

Pani Barska położyła rękę na ramieniu Maciejowej i oprowadzała ją po mieszkaniu, wszędzie pokazując coś, co dla niej zostaje. Dary te były niezależne od mebli likwidowanych przez Zazę z całą surowością i wynikały z innych pobudek.

Pani Barska nie chciała zabrać z sobą ani jednej doniczki z wielu, jakie były w oknach.

– Ech – mówiła z niechęcią – po co...?

Teraz pokazywała je Maciejowej i troskliwie tłumaczyła, jak podlewać, żeby kwitły. Poza tym były walizki, garnki, krzesła, parę łóżek.

Maciejowa dziękowała. Ale widać było, że ponad zadowolenie z otrzymanych rzeczy opanowana jest troską o dalsze losy pani Barskiej.

Nic jednak nie pytała, tylko w oczach, którymi prosto patrzała na sąsiadkę, było pytanie.

Pani Barska rozumiała je, nie mogła jednak nic mówić – przepaść była między nimi. Och, nie przepaść społeczna, tej nigdy nie odczuwała pani Barska, ale przepaść między nią a każdym człowiekiem od chwili, gdy postanowiła zrobić coś, czego wytłumaczyć nie można, a co jest konieczne.

– A no, wola Boża – szepnęła tylko do siebie, ale Maciejowa usłyszała i powtórzyła:

– Wola Boża, proszę pani.

Pocałowały się i praczka powoli, rozglądając się z żalem po pokojach – odeszła.

Nowe mieszkanie było wygodne. Nikt nie omawiał z góry przeznaczenia pokojów i starano się nie mówić o tym. Ale gdy ludzie wchodzący z meblami nie wiedzieli, gdzie je ustawiać, a pani Barska i Zaza stały na środku dużego przedpokoju niepewne – jeden z nich zapytał zniecierpliwiony.

– No, kto tu właściwie rządzi?

– Ja – odpowiedziała natychmiast Zaza i wysunęła się naprzód.

Z zaciśniętymi ustami przeszła po pokojach, a po chwili zaczęła dyrygować i zdecydowała tak, że po najdłuższym namyśle nie można by postanowić lepiej.

Pani Barska patrzała w podziwie. Pierwsze dwa pokoje córka zostawiła puste – przeznaczając je dla ojca, który miał za kilka dni się sprowadzić. Obok jadalny, duży pokój południowy, umeblowała meblami ze stołowego na Hożej, dodając coś z saloniku, żeby nie był zbyt pusty. Salon zostawiła próżny, bo nie miała go czym umeblować, a dwa nieduże pokoje zachodnie, na końcu obszernego korytarza, przeznaczyła dla matki i dla siebie. Tam zrobiło się aż ciasno od mebli, które Zaza starała się schować i uważała za niemożliwe do pokojów frontowych. Instynkt pod tym względem miała niezawodny: ani jeden sprzęt kompromitujący nie znalazł się w stołowym.

Ozdobą saloniku na Hożej były dwa wielkie wazony z majoliki. Było to jedno z tych niezliczonych fałszerstw estetycznych, z jakich Niemcy słyną i którymi zasypywali wszystkie kraje lat temu trzydzieści, a i dziś jeszcze, w tempie wolniejszym, ale stale, plugawią nimi gust polskiego mieszczaństwa. Wazony te, wazy, obrazki, ramki inkrustowane imitacją kamieni – wszystko to ma być uniwersalnym środkiem na tęsknotę do wielkiego świata i podróżniczą nostalgię, na jaką cierpi dość poważnie dusza polska.

Dla romantyków są widoki Wenecji na półmetrowej wazie z fajansu; dla turystów – Szwajcaria i krowy tłuste; dla matematyków ozdobne, niepokojące łamigłówki; dla domatorów rzewne przyciski, nożyki, nawet dywany, łudząco naśladujące prawdziwy Wschód.

Na tych dwóch wazonach, które jako podarunek ślubny dostała pani Barska, był też widoczek niecodzienny: pyszniły się tam plamy, jakiś wąż ogromny, zielony i ludzie w chińskich wielkich kapeluszach... Poza tym rozrzucone od niechcenia żaby, muchomory, motyle i słonie.

Właścicielka tego prezentu lubiła patrzeć na krajobraz tak odmienny od widoków warszawskich, nastrajający ją tęsknie.

„Gdzieś tak jest – dobrze, że choć popatrzę na to”.

Nic to, że oba ogromne wazony były brudne w kolorze, w kształcie uciążliwe – kłamiące. Cała tajemnica ich powodzenia oraz tysięcy innych ozdób, piętnujących do dziś dnia większość mieszkań warszawskich – polega na upragnionym działaniu na wyobraźnię.

Podczas przeprowadzki pani Barska troszczyła się o wazony i nawet jeden sama wniosła na górę, wyjąwszy go z wozu meblowego, i postawiła w stołowym na kominku. Nigdy jej się nie wydał tak pięknym jak w tym dużym, pustym pokoju, na tle białego pieca: bogaty, różnokolorowy, na wskroś cudzoziemski...

Zaza uporawszy się z grubsza z rozstawieniem mebli zamknęła wreszcie drzwi za ostatnim robotnikiem.

Przeszła się jeszcze raz po pokojach, patrzała uważnie na sufity, okna, drzwi.

– Firanek nam będzie brak – okna bardzo duże – były jej pierwsze słowa do matki na nowym mieszkaniu.

Pani Barska machnęła ręką, co oznaczało zniechęcenie. Wielu innych rzeczy brak, co tam firanki!

Poszła do kuchni, sprawdziła z przyjemnością, że kuchenka gazowa działa, i zaczęła przygotowywać herbatę. Czuła w głowie zamęt. To wszystko stało się tak prędko. Mieszkanie jest wspaniałe. Sześć pokojów na Bagateli. Nie wie tylko, gdzie tu targ. Kościół najbliższy – Zbawiciela. Ładny kościół. Teraz to nic, jest prawie tak samo jak przedtem, ale za kilka dni, jak „on zamieszka – co to będzie? Jakiś rodzaj wstydu, podobny najgłębszemu kobiecemu upokorzeniu, ogarniał ją wobec zaszłej zmiany. O mężu nie myślała inaczej niż „ojciec Zazy”, ale i tak „ojciec Zazy” będzie w domu ciągle, rano, na obiad, wieczorem. Ma dwa pokoje, nie zazna ciasnoty – ale jeden dach wspólny, to jest olbrzymia zmiana.

Pani Barska prosi Boga o siły. Zawsze myślała, że je ma, a teraz od kilku tygodni żyje w napięciu, od którego dziwnie siły kruszeją. Chce je zachować – dla Zazy i dlatego, żeby był sens w nowym życiu. Musi być: przecie to się przypadkiem nie stało: Opatrzność musiała kierować krokami męża, gdy go spotkała na ulicy. Zaza będzie tu przyjmować... Marynka jakże się zdziwi! Ba, to jest ładniejsze mieszkanie niż Łanieckich – to nie byle co. Aby tylko Zazie było dobrze. Ona lubi zbytek – powinno być dobrze. Właściwie to wszystko stało się korzystne – tylko tak jej coś dokucza w sercu, ciśnie, gniecie – jak w pierwszych latach po odejściu męża. Ale przecież teraz jest zupełnie co innego. Jest starą kobietą – wszystko minęło. Chodzi tylko o Zazę.

– Czy tylko o Zazę? – pyta siebie pani Barską, nauczona ścisłej trzeźwości przez córkę – czy tylko o Zazę?...

Nie. Od pierwszej chwili chodzi jej też o co innego: o męża. Czuje przerażenie na myśl, aby miała go skrzywdzić, tak jak on ją niegdyś. I to przerażenie, wypływające z najgłębszych pokładów jej natury, będzie decydowało o jej krokach odtąd na równi – „o zgrozo"– mówi sobie – na równi z troską o Zazę.

– Zazo! Herbata gotowa – zawołała po chwili, przygotowawszy z trudem, wśród skrzyń i koszów, brudu i słomy, wieczerzę dla córki i dla siebie.

Zaza była umyta, upudrowana i wyglądała już na wypoczętą.

– Gdzie my zjemy? – z nieśmiałością zapytała pani Barska, jakby „tamte” pokoje czymś jej groziły bezpośrednio.

– A gdzieśmy w ogóle jadały? – odpowiedziała z naciskiem Zaza i szła przed matką do stołowego, oświetlając rzęsiście wszystkie pokoje.

Zasiadły do nienakrytego stołu, ginącego w dużym pokoju. Pani Barska, która niosła filiżankę do ust, zatrzymała się nagle w pół drogi.

– Co to, gdzie wazony? Postawiłam je na piecu, a nie widzę ich teraz.

– Ja je wyrzuciłam.

Matka wydała okrzyk:

– Wyrzuciłaś? Zupełnie? Przez okno?

– Nie przez okno – Zaza zakrztusiła się od śmiechu łykiem herbaty – ale zupełnie. Tu nie mogą stać.

– Te wazony nie mogą tu stać? – ton wyrażał najwyższe zdziwienie. – Dlaczego?

– Są obrzydliwe.

– Ależ co ty mówisz, Zazo? Chyba żartujesz? To jest chińszczyzna, bardzo modna za mojej młodości i cenna. Prezent ślubny.

– Od ojca?

– Nie. Od Domżalskich. Niech Bóg broni, żeby nie zobaczyli wazonów, jak przyjdą do nas.

– No, myślałam, że od ojca. On to ma piękne rzeczy ze Wschodu.

– Ma wazony?

Zaza machnęła ręką nieokreślenie.

– Ma skarby! Zimno mi się robi na myśl, gdyby zastał tu coś podobnego i odpowiednio nas traktował...

– Takie śliczne wazony – zamyślona szepnęła pani Barska, a słysząc ostatnie słowa Zazy dodała:

– Ojciec twój jest bardzo dobrze wychowany, nigdy nie będzie ciebie źle traktował.

I urwała pod wrażeniem, że słowa te w stosunku do ojca Zazy mogą budzić niezdrowy zamęt pojęć w młodej pannie...

Nie pomyślała natomiast o fakcie w ogóle: że zamęt ten powstaje często w styczności z dobrze wychowanymi ludźmi i w zetknięciu z ich czynami.

ROZDZIAŁ VII

DECYZJA

Brakło kwiatów w mieszkaniu jasnym i wesołym. Pani Barska wspominała swe doniczki z ulicy Hożej, ale w jakiejś zawziętości nie chciała tu kwiatów.

– Wiesz mamo, że czuję pewien niepokój nie widząc ciebie z konewką w ręku. W najdawniejszym moim wspomnieniu o tobie jest konewka!

Pani Barska roześmiała się, ale była blada.

– A teraz nie ma konewki i jestem ta sama – powiedziała podchodząc do Zazy i całując ją w głowę.

Mieszkanie było już urządzone, służąca poważna, usługiwała chętnie, dobrze się czując w ładnych pokojach.

Zaza tylko nie mogła sobie dać rady z matką i z dzwonkami.

Pani Barska, która w malutkim swym mieszkaniu setki razy chodziła do kuchni, tu z przyzwyczajenia szła też długim korytarzem, po czym wracała zaraz, przypominając sobie, że już nie trzeba, i po chwili, zapominając, odruchowo szła znowu.

Z punktu widzenia dekoracyjnego i nerwowego Zaza uznała to za niemożliwe.

– Mamo – rzekła – trzeba dzwonić na Lucię.

– Dzwonić?

– No tak, tu jest za duże mieszkanie, żeby ciągle chodzić. W twoim wieku trzeba się już oszczędzać.

– Rzeczywiście, że się męczę. Nigdy się tam nie męczyłam – spojrzała w okno zamyślona.

– Pewno. Przy tym na służące źle działa takie ciągłe zaglądanie do kuchni. Wygląda na to, że jej nie ufasz.

– Ufać!... nic nie wiem. Mam chaos w głowie. Wszystko to dużo kosztuje. Tyle lat sama gospodarowałam...

– No, przepraszam, nazwijmy rzeczy po imieniu: wiele lat gotowałaś sama, ale gospodarstwo to dopiero masz tu. Co za śpiżarnia! – dodała, jakby chcąc dodać bodźca matce – tu można prawdziwie prowadzić porządne gospodarstwo. Zapasy! Zawsze lubiłaś zapasy. Tu jest miejsce na nie.

– Tak, tak, ale ja przywykłam do pracy. Miałaś 4 lata, gdy odprawiłam służącą i już nie miałam więcej nigdy. Mogłam mieć – wolałam odkładać dla ciebie i być sama.

Zaza machnęła ręką.

– I po co było się tak męczyć? Jakie ty masz ręce! Okropność!

– Dobrze mi było. Zapomniałam o wielu rzeczach – teraz nie wiem, co robić, dzień mi się dłuży, to gorzej.

– Nie masz co robić! – wykrzyknęła Zaza, która czuła się na nowym mieszkaniu świetnie. – Mamo, a mnie dzień mija jak chwila! Możesz przecie należeć do... jakiegoś towarzystwa.

– Do Wincentego à Paulo należę.

– Ech, jest tyle ciekawych stowarzyszeń. Zajmij się bezrobotnymi – czy ja wiem, jest tyle rzeczy aktualnych, można masę zrobić. Ja jak czytam gazety, to zawsze myślę: o, tym można by się zająć, to ciekawe. Ale później – i na to nie mam czasu.

     Pani Barska rozjaśniła się.

– To dobrze, że tak myślisz. Chciałabym, żebyś się też czymś zajęła...

– A czyż ja próżnuję? – zapytała ze zdziwieniem Zaza. – Czy widujesz mnie z założonymi rękoma? Zawsze jestem w ruchu.

– Tak, tak, dobrze.         

Zaza wychodziła i stojąc przed lustrem zobaczyła za sobą matkę ze złożonymi rękoma ruchem bezwładnym.

Pożałowała jej. Mnie – pomyślała – jest tak dobrze, czemu matce ma być źle? Tak być nie powinno.

Pocałowała matkę dwa razy z rzędu w blady policzek i powiedziała.

– Odżyłam, moja mamo! Ubyło mi kilka lat! To nie były warunki możliwe dla nas, ta Hoża.

I nie spojrzawszy w oczy pani Barskiej wyszła jak zawsze zwinnie i wesoło.

Dziś musi rozstrzygnąć z Locem. Ojciec sprowadza się jutro, w sobotę.

„Hm, ciekawam, jaka to będzie ta pierwsza niedziela z nim. Ja się nie dziwię, że mama trochę naburmuszona, to nie jest dla niej tymczasem miła historia. Ale powinna rozsądnie widzieć korzyści. A korzyści są ogromne".

Co dzień rano, budząc się, Zaza rozmyślała o nich. Czuje się już, jakby należała do innej sfery, a cóż dopiero gdy ojciec z tą ładną, ciemną głową zacznie figurować na ich przyjęciach. Bo muszą przyjmować! Ach, ileż razy marzyła o tym, dopiero dziś widzi, jak jej tego było brak. Niby dotychczas było dobrze – a przecież było wstrętnie. Ta ulica, te pokoiki, te różne braki.

     Zaza myśli z rodzajem podziwu nad sobą, że nie zgorzkniała, nie zwiędła w tych warunkach.

– Mam z natury humor – to jest ogromny dar – tego, zdaje mi się, ojciec mój nie posiada. Ale teraz nie o to chodzi, lecz o Loca. Po prostu mu powiem, że może się o mnie starać oficjalnie – postanowiła Zaza, której obszerne mieszkanie pozwoliło na pewien konserwatyzm.

Loc czekał na nią. Był mizerny, oczy jasne, przejrzyste utkwił w Zazę z pytaniem. Nigdy w życiu nie pragnął tak kobiety, jak od miesięcy pożądał tej dziewczyny. Mogłaby być jego córką, a chce z niej uczynić swoją kochankę.

Bladł sam w swej pracowni na myśl, że ją zdobędzie. Czuł się młody, dygocący wzruszeniem, pełen świeżości – na tę jedną, jedyną myśl. Nie widział innych kobiet, on artysta. Chciał tylko jej, za wszelką cenę. To są katusze.

– Zazo... – powiedział głosem ochrypłym.

– Chory? – zapytała, wkładając w zapytanie całą swą zalotność.

– Nie, ale gorzej. Chodź tu blisko.

Wyciągnął ku niej suchą rękę i położył na jej ramieniu.

– Chodź – szepnął – chodź. Kochasz mnie; wiem o tym – i przyciągnął ją ku sobie.

Usiadła na otomanie ruchem sztywnym, opanowana i badała z zaciekawieniem wyraz twarzy Loca. Takiego jeszcze nie widziała.

– Przychodzę dziś z nowiną. Mogę zostać pańską żoną – i roziskrzonym wzrokiem wpatrzyła się w malarza.

Drgnął.

– Żoną? Co to znaczy, Zazo? – surowość brzmiała w jego głosie.

– To znaczy, że się zmieniło! Jestem dziś zamożną panną, mieszkam na ulicy Bagateli i mogę z fantazji czy z miłości wyjść za człowieka bez fortuny, oto co znaczy.

Mówiąc to myślała jednocześnie, że to nie jest tylko żart, że ogromna część prawdy leży w tym wyznaniu i że kto wie, czy nie lepiej załatwić coś ostatecznie, nim ojciec się sprowadzi. Ale ojciec sprowadza się jutro. Ślubu do jutra być nie może. Ale może co innego, decydującego?

Myśli te błyskawicznie odbijały się na jej twarzy w wydęciu ust i w zmrużeniu powiek.

Loc zdrętwiał.

„Moja” – zrozumiał i z rozkoszą przymknął oczy.

Odszedł jeszcze od niej i stanął przy oknie jak człowiek chwytający powietrze przed pogrążeniem się w wodę. Oddychał głośno.

Zaza siedziała w tej samej postawie, bez słowa, wyprostowana. Ale ręce miała zimne i serce jej biło głośno.

– Czekam – powiedziała wreszcie – czy się pan o mnie oświadcza? Jeśli tak, to jutro może pan przyjść pomówić z moim ojcem. Odnalazł się i musi celebrować... no, czekam... nie byle co ofiarowuję.

Wyciągnęła wolno małą dłoń przed siebie, zapachniało przy tym w pokoju perfumami. Skończyła zdanie:

– Moją rękę...

Ale Loc milczał, tylko odszedł od okna i szedł do niej. W kroku jego, w oczach zobaczyła decyzję ważniejszą od własnej, jakąś nieodwołalną.

Przeszedł ją dreszcz. Ten jeden nieznany dreszcz pamiętała potem długo: żywiej od wszystkiego, co ją w tym dniu czekało.

Pierwszy raz wypuściła cugle z ręki. Nie ona kierowała zdarzeniami: myślała, że to sen, że tego rzeczywistość dać nie może. Ocknąwszy się po chwili, znalazła jednak siebie – tę samą, tylko jeszcze więcej kobiecą.

To nie był sen. Przed nią stał mężczyzna wiedzący stokroć bardziej od niej – czego chce.

To jest dopiero decyzja.