Wspomnienia 1919–1920

Odcinek 6

Poszedłem i się zameldowałem. Plutonowy zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu i powiada, że tylko będę szkołę opóźniać. Odpowiedziałem, że nie, bo postaram się nadrobić to, czego pozostali już się nauczyli.

            Parę minut po ósmej była zbiórka w dwójkach. Wyszedł komendant szkoły, plutonowy wydał komendę: „Baczność!”. Żołnierze się poderwali, a podoficer rozkazał: „Na prawo patrz!”. Wszyscy zwrócili głowy, a w tym czasie plutonowy poszedł naprzeciw dowódcy i zdał raport: „Panie komendancie, stan szkoły 31, wszyscy obecni, gotowi do odmarszu na ćwiczenia”. Komendant podziękował, a plutonowy podał komendę: „W lewo zwrot, czwórkami naprzód marsz!". Po niej dwójkowi podskoczyli do przodu, powstały czwórki i pomaszerowaliśmy na plac ćwiczeń za miastem Przemyślem.

            Były tam wały obronne i wielkie błonie, równina nieorana i nieobsiewana chyba kilkanaście lat. Ta część Polski znajdowała się pod zaborem austriackim. Jedna trzecia część Polski, z miastem Krakowem, była pod zaborem austriackim, druga pod niemieckim, a reszta, z Warszawą, pod zaborem rosyjskim. Nie było jedności w Polsce, dlatego Polskę rozebrano i znajdowała się w niewoli prawie 123 lata. Ale wrócę się do ćwiczeń na tych błoniach porośniętych smugiem. Na razie nic nowego dla mnie nie było, jeżeli chodzi o ćwiczenia. Z karabinem obchodzić się już umiałem. Meldowanie i salutowanie na trzy kroki przed oficerem, gdy nadchodził, też już opanowałem.

            O godzinie jedenastej przyszliśmy na obiad, który nam wydali z kuchni ogólnej. Nagotowali kaszy kukurydzianej, którą wszyscy nazywali mamałygą. Okraszona była smalcem, podobno amerykańskim, i smaczna. Gdy tylko zjadłem, wyszedłem w krzaki zabijać wszy. Jeden żołnierz, nie z naszej szkoły, podpatrzył mnie i mówi, że jak wrócę po ćwiczeniach, to powinienem pójść gdzieś w krzaki, rozpalić ogień i trzymać koszulę nad ogniem – wszystkie wszy pospadają w ogień. I ostrzegł, bym uważał, żeby koszuli nie spalić. Tak zrobiłem i faktycznie pozbyłem się wszy, a gdzie tam we szwie została, to zabiłem.

            Na wieczór był capstrzyk do spania. Sienniki mieliśmy napchane świeżymi wiórkami i dość czyste. Na długim stole trzeba było ułożyć swoje ubranie, spodnie i bluzę, w kostkę, równiusieńko, czapkę położyć na wierzchu. Kamasze należało wyczyścić, żeby się błyszczały, i postawić pod swoim łóżkiem w nogach, tak żeby stały na równi z wszystkimi kamaszami jak pod sznurek i by było je dobrze widać. Po ułożeniu ubrań i ustawieniu kamaszy wszyscy kładli się spać, a za jakieś pół godziny przychodził plutonowy i sprawdzał, czy wszystko w porządku.

            Raz zauważył tutkę od papierosa. Krzyknął: „Pobudka! Biegiem wszyscy!”. Gdy wszyscy wstali, pytał: „Który z was rzucił tę tutkę od papierosa!?”. Nikt się nie odezwał. „Pytam się jeszcze raz” – krzyczał. Znowu nikt się nie odezwał. Plutonowy dalej: „W dwuszeregu zbiórka, biegiem!”. Gdy się ustawiliśmy, podał komendę: „Baczność! W prawo zwrot! Od przodu czterech wziąć koc z pierwszych łóżek i tu położyć”. Położyli. Następnie kazał tutkę położyć na środku koca. Gdy to zrobili, rozkazał: „Teraz brać czterech za rogi koca i za mną wszyscy marsz!”. Sam idzie na przód, a my za nim. Z dziesięć metrów od koszar rosły krzaki i był w nich dół. Do niego kazał tutkę wyrzucić.  Gdy została wyrzucona, krzyknął: „W dwójkach zbiórka! Baczność! Kierunek koszary marsz!”. Wszyscy byliśmy tylko w bieliźnie i boso, a było zimno. Staliśmy na baczność, aż powiedział „spocznij!”. Stoimy nadal, a on powiada, że jeśli jeszcze kiedyś zauważy tutkę na podłodzie albo jakiś inny przedmiot, to dokoła koszar będziemy go trzy razy nieśli.

            Kazał zapamiętać to sobie i oznajmił, że gdy odejdzie, to jeśli wiemy, który rzucił tę tutkę, to powinniśmy dać mu koca, ażeby nam więcej takiego świństwa nie robił. W szkole musi być czystość i porządek. Powiedział dobranoc i wyszedł, ale jeszcze się wrócił: „Co to za hałas?! Za pięć minut ma już wszystko spać, aż chrapać!”. Wszyscy w ciszy się pokładli, a jeden po cichu powiedział: „Dziś z tym kocem to już tak zostanie, ale jak się drugi raz powtórzy, to go nie ominie”. Koc to taka kara dla tego, kto się nie podporządkuje i przez niego cały oddział cierpi. Zarzuca mu się koc na głowę, przewraca do góry dupą i jedni trzymają, a drudzy biją albo pasami, albo dłońmi, i to tak fest, z piętnaście minut.

            Na drugi dzień jak zawsze zbiórka, baczność, plutonowy zda chorążemu raport i czwórkami pomaszerujemy na plac ćwiczeń. Ćwiczenia odbywają się do wpół do dwunastej, gdy wracamy na obiad do koszar. Trwa godzinę, do pierwszej, a potem znowu zbiórka i idziemy na ćwiczenia. Nad wieczorem trochę padał drobny deszcz. Gdy wróciliśmy, kolacja – kawa czarna trochę osłodzona i chleb. Zaraz po kolacji trzeba oczyścić buty z błota, potem szczotką, trochę pastą i polerować szczotką, aż się będą błyszczeć. Gdy kamasze były mokre, to schodziło przeszło godzinę, zanim zaczynały trochę błyszczeć. Później capstrzyk, złożyć ubranie w kostkę, położyć pas i czapkę, buty ustawić równo jak pod sznurek.

            Jeśliby plutonowy zobaczył, że czyjeś są wysunięte trochę do przody czy do tyłu, zaraz byłaby zbiórka. Na rozkaz każdy bierze buty do ręki i maszeruje pod pompę. Stawia je. Jeden pompuje wodą na wszystkie kamasze, czy były czyste, czy tylko trochę brudne, czy nierówno stały. Jak już wszystkie zostaną zlane wodą, plutonowy woła: „Dwójkami zbiórka i do koszar marsz! Buty za godzinę mają się błyszczeć. Przyjdę i zobaczę. Jeśli nie będą się błyszczyć, znowu pójdziemy z nimi pod pompę”.

            Ach mój Boże, co to za robota. Czyścić i czyścić, a buty się nie błyszczą. Żołnierze bosi, tylko w bieliźnie, bo kostki nie wolno ruszyć, gdyż znowu ją trzeba będzie na nowo układać. Jeden drugiego pogania, żeby każdy dobrze swoje kamasze wyczyścił, bo będzie dziś koc na głowie, jeśli nie będą błyszczeć. Chociaż było zimno, nikt tego nie czuł, bo czyścił i glancował, aż się pocił. Z całej siły szczotką darł tam i z powrotem, aż nareszcie zaczęły się błyszczeć. Potem kamasze ustawiali, a dwóch, jeden z jednego brzegu, a drugi z drugiego, patrzyli, żeby było równo.

            Przyszedł plutonowy. Pomału przeszedł korytarzem tam i z powrotem, nic nie mówił, tylko spojrzał na kostki ubraniowe na stole. Jedna mu się nie podobała. Pozwalał wszystkie, powiedział, że mamy sami pilnować, żeby wszystkie były dobrze i równo ułożone, i odszedł. Wszyscy rzucili się na nowo kostki układać, każdy swoją. Niektóre były zrzucone jedna na drugą, że trudno było poznać, co jest czyje. Żołnierze kłócili się o to, ale pomału ułożyli i sprawdzają, czy chociaż dobrze i czy równo. Jeśliby przyszedł plutonowy i zobaczył, że nierówno, na nowo by pozwalał. Dzięki Bogu nie przyszedł.

            Najgorzej było, gdy mu się gdzieś coś nie powiodło. Od razu było widać po nim. Przychodził pochmielony, co bądź zauważył, zaraz zwalał albo buty pod pompę kazał nieść i zlewać wodę. Potem trzeba było najmniej godzinę glancować, aż musiały lśnić.

            Na ćwiczeniach, gdy ktoś się spóźnił, czy to na ramię broń, czy do nogi broń, czy padnij, czy kryj się, to po dziesięć razy powtarzał. Trzeba było ćwiczyć, aż wszyscy razem jak jeden musieli wykonać każdą komendę. A chorąży tylko chodził i przyglądał się zadowolony, jeśli się dobrze wykonało. Potem na gwałt ćwiczenia bojowe, bo już cały batalion przygotowywują na front, a my po ukończeniu szkoły mamy być przydzieleni do kompanii i iść razem.

            Szkoła trwała tylko sześć tygodni. Wszyscy zostali mianowani starszymi strzelcami. Chorąży wygłosił przemowę, a na końcu powiedział, że pójdziemy do kompanii i będziemy tam mieli dowódców z armii niemieckiej, austriackiej czy rosyjskiej, którzy nie znają komendy po polsku, bo są dopiero co powołani do polskiej armii. Gdy taki oficer będzie podawał  niewłaściwą komendę, żołnierze jej dobrze nie wykonają. Jeśli się tak trafi, to w czasie przerwy możemy podejść do niego, zasalutować i pouczyć go, jak powinna brzmieć ta komenda. Jesteśmy dobrze wyszkoleni i możemy takiego dowódcę uświadomić, żeby umiał podać komendę żołnierzom jak się należy. Na koniec dodał jeszcze, że jakie jaja tu dostaliśmy w tej szkole, to takie same oddajmy tym żołnierzom, których będziemy uczyć porządku, czystości i wykonywania wszystkich rozkazów, jakich się tu nauczyliśmy. Gratuluje wam i życzę wszystkiego najlepszego, zdrowia i pomyślności. Każdemu podał rękę.

            Poprzydzielano nas do kompanii[1]. Mnie przydzielono do pierwszej kompanii i byłem w pierwszym plutonie. Ćwiczyliśmy nowo przybyłych rekrutów. Życie było bardzo liche: na śniadanie pajda chleba (600 gramów), czarna kawa lekko osłodzona, na obiad kasza kukurydziana trochę okraszona amerykańskim smalcem, na kolację znowu jakaś zupa albo z rzadka fasola, w której były białe robaki. Dowódcą był porucznik Łyszkowski, bardzo dobry człowiek. Z żołnierzami obchodził się po ludzku. Jeden batalion marszowy odszedł na front jeszcze przed naszym przyjściem do kompanii i prawie wszyscy podoficerowie, którzy ćwiczyli żołnierzy, poszli z tamtym batalionem. W nowej kompanii pozostał jeden sierżant, jeden plutonowy i jeden kapral. Sierżant był szefem kompanii. Koszary były budowane w Przemyślu przez Austriaków. Sale w nich tak duże, że cała kompania mieściła się w jednej.

            My ze szkoły ćwiczyliśmy wszystkie cztery kompanie. Ja ćwiczyłem pierwszy pluton i mój pluton najlepiej wykonywał podane komendy, bo wymawiałem je wyraźnie i energicznie. Nowo przybyli rekruci jedni byli z zaboru austriackiego z powiatu brzozowskiego, inni z powiatu sokólskiego w województwie białostockim. Tu się przemieszali razem. W moim pierwszym plutonie miałem równo połowę z powiatu brzozowskiego i drugą z sokólskiego. Wszyscy chłopy jak dęby.

            W czasie przerwy chodziłem w biady[2] dla rozgrzewki i tak się przyzwyczaiłem, że co dzień się biadowałem. Porucznik przechodzał się po wałach, czasem się zatrzymywał i przyglądał, kto kogo obali, a plutonowy Dobranowski z naszej kompanii zaczął wybierać silniejszych żołnierzy i przyprowadzać do mnie. „Jak tego obalisz, to w południe dwa piwa ci zafunduję" – mówił. Nie byłem taki bardzo silny i nie wyglądałem na siłacza, ale w tym fachu się wyrobiłem. Chociaż nawet mój przeciwnik był silniejszy, ale gdy tylko stąpnął jedną nogą źle, to już leżał.

            Na drugi dzień było chłodniej. W czasie przerwy żołnierze chodzą, ramionami jeden drugiego podbija, aby trochę się rozgrzać. Podszedł do mnie trochę niższy, ale grubszy ode mnie. Pochodził z Łodzi. Czuł się widać nieźle na siłach i powiada, że może my obydwaj pójdziemy w biady, to się trochę lepiej rozgrzejemy. No to chodź, się rozgrzejemy – odpowiadam. Złapaliśmy się na krzyż. Chciałem go do siebie przycisnąć, unieść do góry, a potem obalić, ale on się nie dał i tak kręciliśmy się dokoła. Chciał mnie obalić, ale też się nie dałem. Znowu jego chcę obalić, ale on dużo grubszy, nie mogę go dobrze objąć. Otoczyła nas cała kompania i się przygląda. Wreszcie jakoś odsunąłem go od siebie, potem prędko przyciągnąłem, uniosłem na brzuchu i powaliłem. Alem się strasznie zmęczył!

            Był przy naszej kompanii trębacz, który w czasie marszu na trąbce nam przygrywał. Podszedł do mnie i mówi, że może się spróbujemy. Jak chcesz, to choć – odpowiadam. Był tak samo jak ja wysoki i tak samo gruby. Trąbkę rzucił na ziemię i się złapaliśmy. Od razu przycisnąłem go do siebie, podniosłem na brzuchu, machnąłem nogami w prawą stronę, a na lewo łomot na ziemię, a ja na nim. Wstaliśmy, popatrzył na mnie, trąbkę wziął do ręki i powiedział, że się nie spodziewał, że tak prędko go pokonam.

            Drugiego dnia plutonowy Dobranowski przyprowadził Śniegockiego i mówi, że jak go obalę, to w południe trzy piwa postawi. Patrzę na niego, jest i trochę wyższy ode mnie, i trochę grubszy, kawał chłopa. Cała kompania wkoło nas otoczyła. Myślę sobie, że co będzie, to będzie, ale trzeba iść, bo będą się śmiać, żem stchórzył. Pasem się lepiej zacisnąłem, złapaliśmy się i tylko – tak jak z trębaczem – przycisnąłem go do siebie, uniosłem do góry machnąłem nogami w prawo, a w lewo już Śniegocki leży, a ja na nim.

            Przyszedł na te biady z drugiej kompanii plutonowy, który dotychczas był w żandarmerii, i powiada, że źle wziąłem przeciwnika i dlatego go przewróciłem. Stoję, a on objął mnie rękoma i mówi: „No, bierz mnie”. Jak tylko to powiedział, ja chap go, przycisnąłem do siebie i łomot o ziemię. Wstałem, on usiadł i parzy na mnie, a tu się widzowie śmieją: to go nauczył biadować! Zczerwieniał, bo się nie spodziewał, że to tak nagle pójdze. Wstyd mu było, bo wszczyscy się śmiali.

            Jeszcze dwie godziny ćwiczyliśmy i pomaszerowaliśmy do koszar.

           

 

[1]Aleksander Pieńkowski został awansowany do stopnia starszego strzelca w dniu 1 października 1919 r. Książeczka wojskowa…, s. 7.

[2]Biady – rodzaj zapasów praktykowanych w środowisku żołnierskim polegający na jak najszybszym przewróceniu przeciwnika na plecy lub bok. W zmaganiach tych dopuszczalne jest jedynie chwytanie rękoma przeciwnika za pas.