XI

Żywioł

Tak się złożyło, że wyjazd Zazy zagranicę odkładał się z dnia na dzień. Okazało się bowiem, że kupno Różanki przez Białkowskiego staje się aktualne, i zaczęły się na ten temat narady. Najspokojniejszy był Ludwik: objekt był dobry i można było przytem zrobić przysługę czarującej kobiecie. Rzecz jest prosta. Ale pani Barska i Zaza przechodziły, od chwili gdy decyzja stawała się kwestją dni czy godzin, swego rodzaju gorączkę.

Pani Barska, usłyszawszy od Zazy nowinę, momentalnie dostała wypieków. Chciała tyle rzeczy ważnych wypowiedzieć jasno, a wiedziała, że nie można, spuszczała więc wzrok, by nawet w jej bezwładnej rozpaczy Zaza nie zobaczyła wspomnień przeszłości, i tylko powtarzała:

– No, ale jak? Ale – jak? Cóż poczną Stefan i Anna? Jak to będzie? Nie rozumiem.

– A, moja mamo, to już nie jest nasza rzecz.

Chciała dodać, że też nie było rzeczą Stefanostwa, gdy one obie przez całe lata w upalne miesiące pozostawały na Hożej, ale zatrzymała się. Kontrast między tem, co było, a tem co jest, należał do tematów nietylko unikanych, ale błyskawicznie przez Zazę wypłaszanych z własnej głowy.

– Zresztą wiesz, że oni i tak nie mogą się utrzymać, Różanka nie jest już właściwie ich własnością, a przy tej kombinacji Ludwik chce im coś uratować. Więc to jest swego rodzaju dobrodziejstwo.

– No, tak, no tak, ale jakże...

„Co za los – myśli pani Barska. – Przecież Różanka, choć to były dawne dzieje, jest ramą, rodzajem złotej ramy, w której Zaza doznała szczęścia. Potem szczęście uciekło, a ona chce tej pustej ramy? Zapomniała, co ją tam spotkało? Czy pana Zbigniewa Bobrowskiego można tak zupełnie zapomnieć? Boże!”. Pani Barska widzi go przed sobą i wie, żeby go kochała jak syna, jak rodzonego syna. Ludwik nie jest zły i jest Zazie oddany – ach, ale co za różnica! Zaza potrafi kochać głęboką miłością. Pani Barska wie coś o tem, ona sama – żyje jeszcze uczuciem dla zmarłego męża. Zaza wyszła dobrze zamąż i pani Barska nie ma o nią specjalnych obaw, małżeństwo z rozsądku po takim ciosie, jaki spotkał Zazę, jest jedyną rozumną rzeczą. Ale jakże to może być? Czyż nad głęboką miłością można było przejść do porządku? Czy to się nie zemści? Czy to się uda?

Takie myśli wypełniały duszę pani Barskiej, a nie mogła żadnej z nich podzielić z Zazą. Była bardzo zmartwiona.

– I wybyście tam mieszkali? – pyta niepewnie.

– Nie, przecież Ludwik ma tu swoje interesy, ale lato, święta.

Zaza jest podniecona, tylko, że w zupełnie inny sposób.

Różanka i jej nabycie przedstawia się jej jako zadośćuczynienie należne, choć bliżej nieokreślone. Należne za co? nie wie. Ale kiedyś, gdy stanęła na progu domu rodzinnego na wsi, obudziła się w niej dojmująca chęć posiadania. A Zaza jest z tych, którzy nie pragną daremnie, z tych, co osiągają wszystko, co zamierzą. I oto jest – zadośćuczynienie. Zdobywa dom na wsi. A choć lubi Annę i stryja Stefana – nie zapomina, że długo żyła wydziedziczona zdala od swej wiejskiej rodziny, bez środowiska i bez opieki ojca, nie znając go wcale. Ba! jakże inaczej poszłoby jej życie, gdyby brat ojca wcześniej się nią zajął. Raz tylko była zaproszona do Różanki i nawet ten raz wystarczył do krzywdy, która ją spotkała. Lecz sama Różanka cóż jest temu winna?

Różanka ma duży dom, czysty i wygodny. Ogród pełen wielkich drzew. Ogrodnika, utrzymującego bogatą szklarnię od dwudziestu lat. Kościół na miejscu – no, to już ma mniejsze znaczenie, ale zawsze dowodzi, że majątek jest duży – i kościół za ogrodem wygląda malowniczo i poważnie...

Zaza słyszy już siebie, mówiącą do sekretarza: „Przyjedzie pan do nas na wieś”.

To też jest coś warte. I to odpowiada jej naturze, stąd jej podniecenie. Zaza mówi sobie, że ona potrzebuje tego wszystkiego, co na wsi jest naturalne, a czego w mieście stworzyć niepodobna. Goście, dobór służby, władza, spokój, wynikający z ustalonego i wysokiego szczebla w hierarchji... Wszystko to będzie jej udziałem i wprost dziwi się, że to przychodzi tak późno. Czy wolałaby, żeby Ludwik kupił inny majątek? Nie, stanowczo nie, i dlatego nigdy dotąd nie nakłaniała Ludwika do kupna posiadłości ziemskiej. Widziała w tem pewien niedający się zatuszować gest parwenjuszowski: zdobyło się majątek w mieście, a teraz używać go na wsi! Nie, fe, tego nie chciała, miała dobry smak, który pomimo małżeństwa z Ludwikiem Białkowskim chronił ją od wszelkiego zepchnięcia na plan drugi. Stoi zawsze na pierwszem miejscu, bo ją do tego miejsca stworzyła natura.

– No tak, moja mamo. Wracamy na stare śmiecie i nic więcej.

– Dajże spokój. Ja tam nawet nigdy nie byłam. Pani Barska wytarła chusteczką czoło, zroszone potem.

– To właśnie dobrze, że Różankę kupimy, bo tobie się to dawno należy. Wiesz, mamo, co? Nie pojadę nawet zagranicę, tylko pojedziemy obie zobaczyć, jak tam teraz jest w tej Różance. Dawno mnie nic tak nie bawiło, jak myśl o urządzaniu się na wsi.

– Wolałabym, żebyś pojechała z kim innym.

– Co?

– Naprawdę. Ja przyjadę kiedyś później.

– Nie, nie, jutro jedziemy razem. Samochodem, prędko zajedziemy.

Zaza sama nie wie dobrze, dlaczego zależy jej na tem, by wieźć matkę do gniazda rodu Barskich, nieznanego tej mieszczce, wiernej żonie szlachcica... Ale zależało jej na tem i zanicby nie pojechała z samym Ludwikiem. Wiedziała, że mało komu spośród ich znajomych może Różanka tak zaimponować, jak pani Barskiej, która w żadnym dworze nigdy nie gościła. I właśnie na myśl o tym zachwycie matki pragnęła ją tam zobaczyć przy sobie, by niejako już teraz ugościć, jak nie gościł jej nikt z rodziny ojca przez długie lata. Tak, to to...

„Też zadośćuczynienie” – ale nie pojmowała, że matce to zadośćuczynienie wydaje się rodzajem męczarni.

Przecież Różanka to nietylko dla Zazy miejsce wspomnień. Stamtąd był mąż pani Barskiej, tam się chował, tam żyła, nie tak dawno jeszcze, otoczona czcią matka pana Leona, której on nigdy żony swej nie przedstawił. Nie zawiózł jej do rodziny, odsunął od Różanki odrazu, i dla pani Barskiej to było rozdzierające wspomnienie. Ulica Hoża a Różanka! i to przez całą młodość. A później, gdy mąż ją opuścił, to sam dźwięk: „Różanka” uderzał ją wprost w serce, przeszywał. Toż Zaza była pisklęciem z tamtego gniazda, matka zrozumiała to wcześnie, po urodzeniu dziecka, widząc Zazy urodę i wolę. Ale nikt nie przybył, by razem z nią chuchać na maleństwo opuszczone przez ojca. Chowała je sama i może... może chowała źle?

Pani Barska w ostatnich czasach nieraz tak myśli, nie dlatego, by Zaza podobała jej się mniej niż dawniej. Nie. Zawsze według niej jest zachwycająca. Ale dlatego, że myśląc dużo o śmierci od czasu, gdy mąż skończył na jej ręku, – żyjąc niejako pod śmierci odległem, lecz wciąż zbliżającem się tchnieniem, widziała pustkę życia Zazy i bolała nad nią.

Westchnęła głęboko.

– Czy to już zdecydowane naprawdę... z tą... Różanką?

– Ależ tak. Naturalnie. Najwyższy czas. Pertraktacje ciągną się od Bożego Narodzenia. Na Wielkanoc – Zaza urwała.

Nie, to nie. Na Wielkanoc tam nie pojedzie, bo – bo tam dla ubogich sposobiono Święcone z pompą, a ona na tę tradycyjność nie ma jeszcze ochoty...

– W maju – ciągnęła po chwili, podczas której matka śledziła wyraz jej twarzy, wiedząc dokładnie, co córka myśli – zagospodarujemy się. Zaprosimy moc gości. Mama będzie prezydować. O tak, na wsi bez starszej matrony nic się nie może obyć. Trudno. Wiesz, mamo, że ty jeszcze bardzo ładnie wyglądasz.

– Dajże spokój – powtórzyła pani Barska.

– Tak, mówię ci. A te włóczkowe pelerynki, któremi lubisz mnie obdarzać, to akurat będą dla ciebie na wieś.

– No, ale kolor różowy – bezwiednie powiedziała matka.

– A co! Mama już celebruje. To zawsze tak bywa, niema nic łatwiejszego, mamo, jak wejść w lepszą skórę!

– Tak ci się zdaje – szepnęła blada pani Barska.

– No, teraz dowidzenia. Bądź gotowa jutro o 12-tej po wczesnym obiedzie. Albo nie, przyślę ci samochód i obiad zjemy u nas, a potem zaraz pojedziemy.

– Trzeba dać znać Stefanowi... Jechać tak do ich domu... bez uprzedzenia... Bój się Boga!

– No, wyobraź sobie, że uprzedzasz kogoś, kto ma pożar w domu, że go odwiedzisz. To akuratby było to samo. Bedą, czy nie będą, my obejrzymy wszystko i koniec.

Zaza opuściła panią Barską do głębi poruszoną, nie zdając sobie sprawy z jej stanu.

Pani Barska, zostawszy sama w mieszkaniu, przeszła się od okna do okna, zwyczajem gospodarskim, dla wypoczynku. Nie patrzała na ulicę i nie widziała nic z tego, co się poza szybą dzieje. Chciała na mgnienie odwrócić głowę od domu, gdzie jest nieustanna praca dla dobrej gospodyni. Musiała odetchnąć. To jest jakieś przeznaczenie, niezbadane, by życie Zazy wiązało się z Różanką. A czy nie dziwny też jest ów sen pani Barskiej o pledzie i dalekiej podróży? Daleka to rzeczywiście dla niej podróż i okrutna: w dawno minione dzieje miłości.

„Trudno – uspakaja się powoli – Zaza tak się na tę Różankę cieszy. Dawno jej nie widziałam z tak błyszczącemi oczyma. Ach, cobym ja była dała pięć lat temu, by Zazę zobaczyć choć na chwilę na tem tle wsi, ogrodu. W alejach, w salonach, rozbawioną, imponującą rodzinie Barskich. Ale dziś...” – pani Barska wzdryga się na to smutne zadośćuczynienie.

Zaza, wróciwszy do domu, nie zastała Ludwika i wyczekiwała niecierpliwie. Była w gorączkowem usposobieniu. Gdy zatelefonował sekretarz, który teraz codzień sobie na to pozwalał, nic mogąc doczekać obiecanego spotkania z Zazą – uderzony został dźwiękiem jej głosu.

„Moja – przemknęło mu przez myśl z rozkoszą – już jest moja”.

– Tak – mówiła – jestem dziś uszczęśliwiona, dlatego mam taki głos... Czem? o, to się pan dowie potem – w tym momencie cudzoziemiec poczuł, że serce zaczyna mu bić mocno – wszystko się wyjaśni... Ja, zła? nie, nigdy. Tylko musi pan się oswoić z moją naturą... Że to trwa długo? – zaśmiała się niedbale srebrzystym śmiechem – a u was ile lat trwają okresy narzeczeństwa?... Co? Prawa? jakie prawa?

On tłumaczył gorąco, że narzeczonym można być i w ciągu dziesięciu lat, ale narzeczonym, mającym pewne prawa. Przytem słowo „p r a w a” wymawiał niskim szeptem, jak człowiek, który składa usta do pocałunku.

W tej chwili wrócił do domu Ludwik i widząc Zazę przy telefonie, zrozumiał, z kim rozmawia. Otworzył szeroko ramiona, gestem ręki naśladował ruch chwytania za szpadę i całą postawą i miną drwił z kraju nieznanego, kraju największej miłości, sposobem utartym w Polsce w wulgarnym kabarecie i w towarzystwie niewybrednem.

Zaza ledwo się powstrzymała od śmiechu, bo Ludwik miał wielki dar naśladowania.

– Czemu pani się śmieje? – zapytał zdziwiony sekretarz.

– Bo... bo mój mąż jest zazdrosny – odpowiedziała Zaza – i muszę kończyć rozmowę... Kiedy? Jutro. Jutro będę wieczorem na kolacji w Europejskim. Proszę tam być... Sama? nie, sama nie mogę być z panem w hotelu, będę oczywiście z moim mężem... Ależ tak, tak i potańczymy...

Ostatnie słowo wymówiła znacząco, prawie ciepło, i sekretarz z największym wysiłkiem nakazał sobie spokój aż do następnego wieczoru.

„Jeśli ona mnie łudzi – zmarszczył brwi czarne, krzaczaste – to nie wiem... chyba ją zabiję. Kocham ją jak wariat, ją, tę zimną kobietę, tę – Polkę”.

Schwycił się za głowę i trwał z sercem struchlałem, ogarnięty miłością.

Co się z nim stało? – dotąd był zawsze panem siebie. Szybka jego i świetna karjera dała mu już dużo wrażeń. Znał Włoszki, Angielki i słodkie kobiety z własnego kraju. Ożenił się wcześnie. Kochał swą żonę odmiennem uczuciem, spokojnem. Żyli już kilka lat z sobą – jej salonowe powodzenie, miękkość dobrej w gruncie natury, jej religijność, wszystko, co wyniosła z domu i co pomieszała w sobie z łatwemi zdobyczami życia dyplomatów – było mu bliskie. Przekształcali się szybko na terenie zagranicy, ale razem, jednocześnie, i dlatego sobie nie dokuczali. Z salonów wracali o świcie do siebie, do skromnego mieszkania, i stanowili rodzinę. Jej flirty były głośne, lecz nieszkodliwe – ufał jej. Przygody swoje ukrywał przed nią starannie, z szczerą wstydliwością opiekuna.

A teraz nagle spokój i ład ich pożycia runął. Pokochał Zazę stokroć głębiej, niż chciał ją kochać – i cały widnokrąg jego łatwego życia zasnuł się wielką namiętnością. W niej widział jedyny cel, do którego dąży, rujnując wszystkie dotychczasowe zdobycze.

XII

Daleka podróż

Zaza tego samego dnia wieczorem telefonowała do matki.

– A czy mama ma futro? Nie. No, właśnie, w lutym nie można jechać na wieś w miejskim płaszczyku. Poprostu nie wypada. Więc co? No, trzeba kupić futro i nic więcej. Zaraz jutro rano.

Jednak pani Barska nie lubiła pośpiesznych sprawunków, nawet gdy chodziło o prezent, który miała dostać od córki, i z tego powodu nie wyjechały nazajutrz, tylko na trzeci dzień, to jest w piątek.

– Jeszcze mi tego było trzeba, żeby nam wypadła podróż w piątek.

Zaza odparła sucho:

– Ja nie rozumiem, jak można łączyć takie zabobony, jakie ty miewasz, z pobożnością niby...

To „niby zrobiło pani Barskiej przykrość. Odnosiła się do swej pobożności bardzo poważnie.

Kończyły właśnie pośpiesznie podane drugie śniadanie, aby zaraz jechać, gdy nadszedł Ludwik.

– Pojadę z wami – rzekł wesoło – ładny dzień, obejrzymy wszystko i wieczór wrócimy. Mama będzie chyba spokojniejsza, jak ja też pojadę co?

– Tak, pewno...

Lecz Zaza zanic nie chciała, by Ludwik z niemi jechał. Nie wiedziała czemu, ale żenowała ją wprost myśl, by mąż był przy tem, jak będzie matkę oprowadzać po Różance.

Powiedziała też zaraz z powagą:

– Ależ mowy niema. Jakby to wyglądało! Taki pośpiech z twojej strony. Pamiętaj, że tu chodzi jednak o pozbawienie dachu nad głową moich najbliższych krewnych – dodała z godnością.

Ludwik nic nie rozumiał, a jeśli co pamiętał, to wyraźne ożywienie pani Anny na myśl, że uda im się z wolnej ręki sprzedać majątek.

– Ale pertraktacje są już jasno postawione, oni chcą tego!

– Możliwe, a ja ci powtarzam, że byłoby bardzo nietaktownie, gdybyś z nami dziś jechał. My sobie jedziemy tak... jak do rodziny...

Ludwik spojrzał na panią Barską, stojącą ze spuszczonemi oczyma, i uderzyła go niezwykła dobroć tej spokojnej twarzy. Nie wiedział, że ona nie była nigdy w Różance, a dojrzał tylko jej skromną postawę, tak miłą człowiekowi, który dorobiwszy się majątku w krótkim czasie – miał niejedno upokorzenie za sobą.

– Mogę nie jechać – rzekł – ale poczekaj! Zato pojadę kiedyindziej bez ciebie i będę nazabój flirtował z panią Anną. Jak zechcę, to złożę jej całą Różankę do stóp. Oho!

I choć mówił żartem, Zaza wiedziała, że zapalczywość w stosunku do kobiet leży na dnie jego natury i że przy tem gotów jest robić wszelkie wybryki oraz trwonić pieniądze bez miary.

– Dobrze, dobrze. Zdobądź Annę, a nareszcie mi zaimponujesz. To jest skała.

– Można skruszyć i skałę – odparł Ludwik, upajając się samym dźwiękiem słów, dających złudzenie zdobycia Anny.

– Jeślibyśmy miały nocować...

Pani Barska żachnęła się odruchowo.

– Jeślibyśmy miały nocować – powtórzyła dobitnie Zaza – to zatelefonujemy.

Ludwik roześmiał się:

– Tak. Tobie ciągle się zdaje, że ty jedziesz „do pałacu”. Do stryja w Różance! Tak, nazwa ta nawet na mnie robi wrażenie, rozumiem ciebie, która tam bywałaś. Ale to jest dziś rudera – rozumiesz? Dach zacieka, stara część domu grozi zawaleniem, dwa fortepiany zlicytowane, telefon dawno zdjęty, meble z pieczątkami.

Zaza pobladła.

– Nie może być? Naprawdę? skąd wiesz o tem wszystkiem?

– Wszystko wiem. Muszę mieć dokładne informacje o majątku, skoro chcę go kupić. Pojęcie przechodzi, co za niedołęstwo tej... tej szlachty. Musiał mieć telefon i gadać nim za kilkadziesiąt złotych miesięcznie, gdy nie miał go czem opłacać!... A później jak baranek daje go sobie zdjąć. Cierpiętnik. Dureń...

Zaza syknęła.

– Daj mi spokój z twemi rozważaniami, bo one mnie nic a nic nie obchodzą. Chodźmy, mamo. Pani Barska powtórzyła na schodach:

– Poco my tam jedziemy? No, poco my tam jedziemy? Moja Zazo, ach, Boże!

– A, tem bardziej trzeba to zobaczyć na własne oczy. Ludwik lubi blagować.

Matka usadowiła się z trudem w nowem, niemiłem sobie futrze. Zaza tym razem dopilnowała, by posadzić panią Barską z prawej strony.

Szofer miał już dyspozycje i ukłoniwszy się paniom, ruszył wielką maszyną, lśniącą granatowym lakierem.

– Czy pan zna drogę? – Zaza była tak podniecona, że nie mogła milczeć. Na nią samą słowa Ludwika zrobiły silne wrażenie, i w pierwszym odruchu chciała się cofnąć, nie jechać wcale. Lecz właśnie dlatego tem bardziej śpieszyła i nie mogła doczekać się przybycia do Różanki.

– Nie byłem tam jeszcze, proszę pani. Ale dojedziemy w trzy godziny, już widziałem na planie.

Mówił z powagą i całe jego zachowanie przy kierownicy budziło zaufanie.

„Trzeba mu będzie podnieść pensję, napewno Ludwik go wyzyskuje” – pomyślała Zaza, pełna gniewu na męża za jego ostatnie słowa.

– Co tak dumasz, mamo?

– Myślę.

– O czem?

– O tej Różance.

I westchnęła.

„Jakie też mama ma usposobienie! – zżyma się Zaza. – Napewno całe życie marzyła o Różance, powinna była wywalczyć sobie jeżdżenie tam przynajmniej na lato, a nietylko tego nie zrobiła, ale gdy niespodziewanie nadarza się możność pojechania tam i nawet kupna Różanki, to – wzdycha. Mam za swoje, poco mi się chciało wieźć ją koniecznie? Dlaczego mi na tem zależy?”.

Samochód spokojnie i pewnie robił swoje 100 kilometrów na godzinę. Pani Barska, nietylko znosiła pęd maszyny, ale jeszcze jej się zdawało, że jadą powoli.

– Dobrze, że Szczepankowski nie pędzi. Wolę dłużej jechać, a pomału.

Zaza roześmiała się.

– My jedziemy szybko, tylko samochód jest doskonały.

– Nie trzęsie.

– A toby był miły samochód, żeby jeszcze na duże dystanse „trząsł”. Mamo! Myślisz o bryczce, a jedziesz na gumach. I to jeszcze jakich.

Jedno z rzadkich ciepłych wspomnień, jakie ją związało z mężem, dotyczyło kupna tego samochodu. Ludwik poprosił Zazę, by wyszła z nim na miasto, a kiedy zeszli nadół, zobaczyła wspaniałą limuzynę, do której Białkowski zaprosił ją ze słowami: „Do dyspozycji pani dobrodziejki". Było to w pół roku po ślubie.

Dawniej może naszyjnik z pereł wzruszał kobietę bardziej od samochodu. Lecz dziś – co za porównanie! Życie pędzi, tylko samochód dorówna mu w tym pędzie. Pozatem we wnętrzu, koloru skromnej myszki, błogiem w dotknięciu – dzieją się całe sceny, jak w filmie – ale dzieją się naprawdę... Nic zwyklejszego jak pocałunek kradziony czy darowany; pęd maszyny usprawiedliwia tak dużo – cokolwiek się dzieje, wydaje się, że nic się nie stało... Samochód jest nieporównaną rozkoszą...

Tylko, że Zaza ma co innego na myśli. Po zaskoczeniu wiadomością o stanie Różanki przychodzi zwykłe jej, trzeźwe zastanowienie. I tu też jest powód do irytacji.

Ostatecznie Ludwik ma rację. Ona ma w oczach ów pałac – dom duży, świecący meblami z mahoniu, i jesionowe wielkie kanapy... Jeśli tego wszystkiego niema, jeśli dom jest w zaniedbaniu, a może, broń Boże, grozi zawaleniem – to ładna historja! Poprostu odechciewa jej się Różanki.

Kłopotów, remontu, wywożonych gruzów nie chce. Chce odrazu otwartego domu, takiego, jaki widuje we wspomnieniu. Więc jest się nad czem zastanowić, bo – jeśli nie kupią, to właściwie poco one tam jadą? – No, właśnie, żeby stwierdzić, jak to wygląda – uspakaja się Zaza – i nie zawracać sobie dłużej głowy tą sprawą w razie zobaczenia rudery. Ten Ludwik lubi dosadne wyrażenia. Brr! Gdy on tak wymyśla od durni i baranów, to Zaza ma nieprzepartą chęć zapytać go: jakiemi słowami w dzieciństwie przemawiała do niego matka? I czem był jego ojciec? Bo choć nie wie i nie pyta o jego przeszłość nigdy – czuje, że tem zapytaniem mogłaby go zranić...

Dzień był łagodny, a lutowy mrok, który zapadał wcześnie, zostawiał na horyzoncie, za płaską ziemią, ostre smugi koloru płomienia i seledynu. W ich kierunku, na zachód, mknął samochód.

Nim się ściemniło, panie patrzyły przez okna, i dawało im to pewien odpoczynek przy nawale wrażeń i nawet wzruszeniu, jakiemu obie, choć każda z innego powodu, oprzeć się nie mogły.

Szosa dobra, gładka, wycięta była wśród pól pokrytych śniegiem topniejącym, jak starannemi łatami na czarnej materji. Kolor ziemi mienił się nawet w zimowem oschłem skorupieniu. Czasem przy stercie jakby podpalonej stał w wytartej kapocie – człowiek. A po pochyleniu jego ramion, po wyczerpaniu widnem na ciemnem obliczu, po rozstawionych szeroko nogach, któremi stal na ziemi pewnie – wiedziało się, że to gospodarz. Patrzał na zachód a badając powonieniem i słuchem kierunek wiatru – wyczekiwał wiosny i związanej z nią czarnej dla niego roboty, choć jeszcze od jesiennej nie spoczął.

Ach, jazda taką naszą drogą, w której się widzi ślad polskiego życia i polskiej nędzy! Konie wyglądają lepiej niż ludzie, a wymyślna maszyna wymaga i doznaje opieki częściej niż człowiek! Krajobraz skromny, niewinny, budzący uczucia macierzyńskie.

W chatach widzianych na zapadłych rozstajach; w dworkach wilgotnych, które uparta wola z miłością wciąż rozbudowuje; w domach ceglanych; w willach o zruszczałym rysunku, czy w budynkach z niemieckim blichtrem bez komfortu – we wszystkiem, co widać, jadąc szosą w jakimkolwiek kierunku polskiego kraju, jest coś, co porywa, skuwa na zawsze i rodzi fanatyczne umiłowanie: u b ó s t w o – straszliwe ubóstwo i krzywda ziemi długo niewolnej i skromny, ludzki zakres gospodarskich wysiłków tych wszystkich, którzy niezależnie od podatków i ciężarów – napewno przetrwają.

Gdy samochód wjeżdżał na łagodną wyżynę uwieńczoną dużym ogrodem i dworem Różanki – Zaza czuła serce w gardle. Już raz kiedyś zajeżdżała tak, nocą, przed ten dom. Uderzył ją wówczas wprost w serce – jak przeczucie – czarny dom z dwoma rzędami oświetlonych okien. Dziś jest ciemno, cóżto? Nigdzie się nie świeci...

Szofer przed kolumnadą dworu zatrąbił. Trąba brzmiała dumnie, natarczywie. Psy zaszczekały i ktoś się wychylił z mroku.

Znów stryj. Tak jak wówczas! To on Zazę wprowadził po raz pierwszy do rodzinnego domu. Jakże to było dawno!

Zaza! – zabrzmiał zmieniony, głuchy głos – to się Anna ucieszy. Chodź, chodź, ale nie poznasz tego domu...

– Zaraz, ale tu jeszcze jest...

Stefan mógł pomyśleć, sądząc z tonu Zazy, że chodzi o walizę, ale zobaczył panią Barską i wzruszył się.

– Nie mogłaś lepiej nas ucieszyć – zwrócił się jakoś gorąco do bratowej. – To jest zacnie z twojej strony, że przyjechałaś. Ciemno, ah, teraz wszędzie tu ciemno! Zaraz was zaprowadzę.

Jedną ręką podpierał ostrożnie panią Barską, wziąwszy ją pod ramię, a drugiej nie puścił z ręki Zazy. Ona też mocno chwyciła jego dłoń, jakby się czegoś bała.

Zgrzytnęły drzwi, popchnięte z trudem, widać nieczęsto otwierane. Wionął wilgotny chłód. Wewnątrz było ciemno.

– Zaraz, zaraz, trzymajcie się mnie. Helenko, wybacz, musimy iść jeszcze przez kilka pokoi pociemku, nim was doprowadzę do obecnego mieszkania. Albo stójcie tu, skoczę po lampę.

– Nie – wykrzyknęła Zaza – nie, chodźmy razem.

Pani Barska powtarzała sobie w duchu. – Jezus Marja, Jezus Marja!

– Ja doskonale widzę w tej ciemności, nie bójcie się. Zaraz zapalę zapałkę, to... – Ale był podmuch niewiadomo skąd, wyraźnie wiało, i zapałka jedna po drugiej zgasła.

Szli, trzymając się ciasno, a pani Barska i Zaza słyszały, jak im głośno biją serca. Na pustej, bez dywanów posadzce dużych pokoi rozlegały się kroki, jak uderzenia.

„Tak się idzie, jak po strychu – błysnęło Zazie – zimno i wieje. Niesłychana rzecz”.

Stefan Barski, pełen uczuć gościnnych, które z natury jego chyba śmierć dopiero wypłoszy – skupił się na tem jednem, co mógł im w tej chwili ofiarować: pilnował, by sobie nie nabiły guza.

– A ja wracałem od księdza i widzę jasność na cały ogród. Myślę sobie, to dopiero maszyna wali i co za reflektory, chyba nie do nas, – aż tu patrzę, a stoicie przed domem. To niespodzianka! to radość!

Tak dawniej, jak i dziś omawiał każdy szczegół związany z przybyciem gości – bo gość bywał tu upragniony.

W pokojach pachniało kartoflami, czy włoszczyzną.

„Więc do tego doszło w Różance – duma Zaza – że zapach ten przypomina mi ulicę Hożą? Ale kiedy to wszystko się stało?”. Tylko pięć lat minęło, odkąd tu była w tym domu, który lśnił czystością a pachniał chlebem, miodem i choinką. Co za zapach był w tym domu!

Wreszcie doszli do jakichś drzwi niedużych, do których Stefan zastukał.

– Kto tam? – usłyszeli zmęczony glos Anny – tędy nie można. Do nas trzeba naokoło. Czy to Teofila?

– To ja, Anulko, to ja.

– Ty, tędy? A czego ty tam szukasz pociemku? – i głos Anny odrazu zabrzmiał inaczej, co Stefan zauważył i doznał nagłego ukojenia.

– Gości prowadzę.

– Na Boga, tędy? – i Anna otwierała drzwi.

Pani Barska i Zaza znalazły się w ciepłym pokoju oświetlonym jedną lampą naftową, urządzonym ładnie, choć zbyt ciasnym.