XXI

Żałoba

Zaza w kilka dni po śmierci matki poszła na Bagatelę do mieszkania, w którem jeszcze pozostawała Stefcia.

Idąc, rozmyślała nad tem, że przecież widywała matkę prawie codzień, zdawało jej się, że zna ją nawylot, że żadnej tajemnicy przed córką nie miała – wszak Zaza spędziła całe 25 lat swego życia przy matce prawie nieustannie – że wszystko, związane z panią Barską, było naturalne... a teraz, w żałobie, jest inaczej.

Zwykle bywa tak, że śmierć dopiero ukazuje sposób prosty na te stosunki ludzkie, które człowiek w zawziętości czy ciasnocie – czyni zawiłemi; ale tu było naodwrót.

Cała prostota, swoboda stosunku do pani Barskiej zginęła nagle, i Zaza czuje zawiłość w każdem drgnieniu myśli, które dotyczy zmarłej matki. Boli ją, może więcej od samej nieobecności zmarłej – owa rozległa, skomplikowana dziedzina stosunku do matki, która się przed nią teraz otworzyła.

„Jakie to wszystko trudne – myśli Zaza – mama kiedyś mi powiedziała w najcięższej chwili mego życia, że miłość jest trudna. Ależ właściwie trudna jest dopiero śmierć”.

Toteż Zaza nienawidziła śmierci zawsze, odwracała oczy od jej widoku, unikała najdalszej aluzji do grobu, trumny, trupów. Kiedyś wybuchnęła przy Zbigniewie Bobrowskim, będąc jego narzeczoną, i wyznała mu, że ciągła świadomość śmierci, mus tego, co człowieka czeka, czyni z niej i z całego pokolenia – zastęp głodny życia i użycia. – „Tak jest. Podczas wojny i po wojnie śmierć wdzierała się w najbujniejsze ośrodki życia; umierali ciągle młodzi. To jest przeciwne naturze, to budzi protest żywiołowy, graniczący z pogardą dla losu”.

„Ah – i co mi ta pogarda dała, choć nie wyrzeknę jej się do ostatniego tchu? Nie chciałam myśleć o śmierci i myśleć o niej nie będę – ale przyszła, zabrała mi mamę. Nienawidzę cmentarzy, ale grobu mamy nie można będzie zaniedbać – kwiaty... Jeśli mama miała do czego w życiu słabość, to właśnie do kwiatów”.

Tu, dotknąwszy jakby wciąż jeszcze żywej natury matki, Zaza widzi jej ręce, przebierające wśród suchych liści paproci – i doznaje wrażeń zagmatwanych i dręczących.

„Natura mamy! – Jaka była natura mamy?”.

Cóż za dziwna powaga jest w zapytaniu, na które nigdy nie będzie odpowiedzi. „Czem mama żyła w gruncie rzeczy? Skąd się brała jej pogoda? Dlaczego przyjęła ojca spowrotem? Czy go kochała?”.

Zaza nic o tem nie wie.

„Boże mój! Często myślałam znudzona, o czemby to mówić z moją biedną mamą... A można było pytać! Nigdy mi to na myśl nie przyszło”.

To znów niepokoi Zazę, w tej chwili, bo nie może pojąć, dlaczego nigdy o nic matki nie zapytała? A wie o niej tak mało, iż wytęża myśl, by wiedzieć więcej. Lecz wysiłek jest obcy naturze Zazy, męczy ją tem bardziej, im więcej podkreśla dzieło śmierci. Teraz szuka, zastanawia się, usiłuje odgadnąć, chce stwierdzić różne rzeczy, które nie są do zbadania w stosunku do zmarłego.

Gdy Zaza stanęła na progu pokoju sypialnego matki, lśniącego czystością jak za jej życia – łzy przesłoniły jej widok.

– Stefciu – zwróciła się do szczupłej, zapłakanej dziewczyny.

Stefcia rozumie. – To jest głos skargi... Tak, tak, nie często tu bywała pani Białkowska – ale musi wszystko wiedzieć, jak i co? Stefcia wie więcej od Zazy, ale też nie wie wszystkiego. Chciałaby z serca ulżyć pani Białkowskiej, bo śmierć matki, to najgorsza rzecz, wiadomo, że gdy człowiek matkę straci, to już po młodości. I jeszcze taka matka! O Jezu!

– Pani sobie zawsze rano wstała – zaczęli Stefcia takim głosem, jakim dobra niania opowiada dziecku bajkę – to do kościoła pójdzie prosto, to znów innego dnia prosi zaraz o śniadanie. Kwiaty sobie obejrzy...

„Co myślała matka, gdy tak wstawała sama w tem mieszkaniu od lat trzech? Czy – czy pijała rano kawę? Dawniej tak lubiła kawę, ale ojciec miał surowo zabronione picie jej, i pani Barska, gdy już zamieszkali razem, powiedziała do Zazy, którą to zdumiało: „Jeśli ci wszystko jedno, będę ci dawać doskonałą czekoladę rano... nie chciałabym, żeby ojciec czuł zapach kawy w domu – bardzo lubi kawę, a nie może jej pić!” – Zazie było obojętne, pijała czekoladę. Ale mama? Czy wróciła do kawy? Zaza nie była tu przy rannem śniadaniu ani razu od paru lat!

Zaza przeszła do stołowego pokoju. Tu siadała matka. I zawsze siadała tak skromnie, jakby miała za chwilę odejść. Odeszła. Cóż za straszliwa tajemnica. I to ma być zwyczajna rzecz? Mus każdego? Z tem trzeba się oswoić i na ten temat gaworzyć z innymi? Nigdy. Tylko lodowatem milczeniem zbywać trzeba tę – ohydę.

Zaza zaciska usta, które drżą, i obchodzi dalej całe mieszkanie, a Stefcia cicho sunie za nią.

– Tę palemkę – powiada łagodnie – to dwa dni przed śmiercią kazała mi starsza pani oddać pielęgniarce, w razie czego. Ale ja nie śpieszę.  Może pani ją weźmie?...

Zazę ukłuła zazdrość w serce. Ach, nie! Wszystkie te rośliny chciałaby mieć u siebie. Dlaczego mama pomyślała o pielęgniarce? Skąd? To jest jej przykre. Więc pomyślała o pielęgniarce? A dla niej? – Które kwiaty pilnowała ze szczególną troskliwością? Które? Ona chce je mieć, ma do tego prawo. Nie wie, co robiła matka, by tak ślicznie rosły u niej rośliny i kwitły kwiaty – znów nie wie – ale będzie napewno robić to samo. Nauczy się, chce wprost zaraz się tego nauczyć.

– Więc odniesiesz tę palemkę pielęgniarce – rzekła z twarzą skupioną – naturalnie. A resztę, wszystko do mnie.

– No, ale czy... pani? – wahająco mówi Stefcia – patrzy na okazy – „szkoda”... „zmarnuje się to wszystko u młodej pani”.

– Tak, Stefciu, ja będę pilnować doniczek mamy.

– A, tak, pewno, ale czy pani potrafi? – nieufnie i z żalem pyta Stefcia.

Zaza uśmiecha się blado i nic nie mówi.

– A możeby tak co większego, to... do Różanki? Ja tam pojadę – dodaje ciszej – tobym zawiozła...

„Tak, tylko tego trzeba – myśli Zaza z odcieniem gorzkiego humoru – aby doniczki mamy po jej śmierci zaznały opieki w Różance”.

– Nie, tam teraz dużo kłopotów, nie trzeba im robić zamętu.

– Podobno – Stefcia podniosła wzrok pełen zrozumienia – i co to takiego jest, proszę pani? Mnie się cięgiem śni Różanka.

Zaza zapytała pierwszy raz, a znała Stefcię od pięciu lat:

– Ty jesteś z samej Różanki?

– Tak, urodzona, i mama moja tam leży na cmentarzu. A już wogóle ksiądz proboszcz, to zna całą naszą rodzinę, zawsze mnie pyta o powodzenie, jak przyjadę.

Stefcia, jak zwykle człowiek po jakimś ciosie, wracała już myślą do swoich stron rodzinnych, jako do jedynej pociechy.

Zaza odczuła to.

„A dokąd ja mam wrócić? Dokąd?” – pomyślała z buntem i cierpieniem i zdawało jej się, że nienawidzi w tej chwili stryja i Różanki.

– Więc ty chcesz tam wrócić? – rzekła do służącej.

– O, tak. Ja bardzo panią starszą kochałam i już tu służby nie chcę. – To mówiąc, Stefcia cicho zapłakała.

– A do mniebyś nie przyszła?

Zaza, mówiąc to, ma poczucie, że robi tkliwą ofiarę dla matki. Stefcia – to jednak wspomnienie jedynych szczęśliwych jej dni w Różance i narzeczeństwa ze Zbigniewem Bobrowskim. A nie jest dobrze mieć stale na oczach wspomnienie utraconych na zawsze dni. Lecz Stefcia pilnowała matki, ona sama była przy niej, gdy pani Barska wymówiła ostatnie przytomne słowa. Ah, Stefci nie można stracić z oczu. W niej jest teraz coś z matki. Stefcia nie jest już zwykłą służącą. Trzeba ją mieć w swym domu, jej postać wiąże się z żałobą Zazy. A od żałoby uciec nie można, bo Zaza czuje ją w samem sercu.

– Pani daruje – usłyszała jakby z oddali głos Stefci wśród własnego głębokiego zadumania – ja... już tam wrócę –

Zaza nie dziwi się. Stefcia chce swoich stron, widoku księdza proboszcza, pogwaru sąsiadów – tylko to ją uspokoi po nagłem zniknięciu jej dobrej pani.

– Rozumiem, moja Stefciu – mówi pierwszy raz miękko do służącej.

I westchnęła.

Stefcia pocałowała ją w rękę.

Zaza przechodzi z pokoju do pokoju. Widzi otwartą łazienkę. Zatrzymuje się i na ten codzienny widok nagle bije jej głośno serce: leży resztka mydła mamy i wiszą ręczniki lekko pogniecione, bielutkie. Mama tak lubiła dobry kolor bielizny. Ręczniki. Czoło pokryte potem w chorobie... ręce pracowite... „Mamo! Mamo!”.

Drżenie przeszło przez twarz Zazy i zdawało jej się, że wraz z prostym widokiem tych ręczników zobaczyła coś nowego w śmierci matki. I że na tem polega okrucieństwo śmierci: wciąż się widzi inną, żywą stronę nieszczęścia...

XXII

Próba tranzakcji

Ludwik uważał się za człowieka czynu, to jest takiego, którego odpoczynek więcej męczy niż zajęcie. Inna rzecz, że zajęcie jego było płynne, jak płynnym jest pieniądz. Ale w każdym razie pracą nazywał wszystko to, co się łączyło z dbaniem, kalkulowaniem i ustawicznem powiększaniem swego majątku, a choroba pani Barskiej, jej śmierć i pogrzeb wytrąciły go z biegu zajęć i przez to wyczerpały. Nazajutrz myślał od rana o Różance. Napisał też list do Stefana Barskiego, którego widział na pogrzebie, a który nie posiadał telefonu.

„Niesłychana rzecz – myślał Ludwik, zapalając z przyjemnością papierosa – Barscy z Różanki mieszkający kątem w Warszawie, bez telefonu. Na co ta szlachta zeszła! A może to jest wysokie piętro, bez windy?”.

I zaraz wspomniawszy panią Annę, gotów biec na ulicę Kruczą i szukać domu, w którym ona mieszka, aby sprawdzić, ile ma pięter i czy jest bez windy. Czuł młodość i uśmiechnął się do siebie samego. Była dziesiąta rano. Czekał na odpowiedź Barskiego, chciałby się też jaknajprędzej porozumieć z Zazą.

Zadzwonił.

– Czy pani już się obudziła? – zapytał służącego.

– U pani jest jeszcze cicho i pokojówka nie wchodziła do sypialni.

– Śpi – szepnął do siebie i zaczął bębnić palcami po biurku, na którem stała wielka fotografja Zazy, niemy świadek tylu namiętnych obliczań Białkowskiego z ołówkiem w ręku.

– Ona mi przynosi szczęście! Tak, Zaza – i zapatrzył się na fotografję, nie mogąc nigdy dość nadziwić się kształtowi jej wąskiej głowy, zuchwalstwu oczu. Ramiona widniały na fotografii nagie, takie dziecinne, młodziutkie, tem bardziej odbijające od wielkich oczu, dojrzałych, patrzących z siłą i wyniosłością.

Gabinet, w którym siedział Ludwik, był pokojem najlepiej umeblowanym z całego mieszkania. Niedarmo mężczyzna częściej od kobiety wie, czego chce, i gdy zdobywa pieniądze, to nie gubi się w dysonansach „buduarów”, tylko szuka wzorów, w których kultura nie ze wszystkiem dała się wyprzeć samemu bogactwu.

Fotele zamszowe głębokie i niskie przypominały nastrój pokojów takich, gdzie się czyta książkę w sposób zapamiętały. Tu nikt nie czytał, ale gość wchodzący, gdy był wrażliwy, odczuwał wdzięczność za ów charakter wykwintnej zamożności, równowagi w dobrobycie. Za dobry smak niezbyt ciężkiego biurka, smak poparty poważnym rachunkiem w banku... Wszystko razem w tym męskim gabinecie dawało gospodarzowi i gościom miłe wrażenie: mianowicie poczucie bezpieczeństwa.

Albowiem bez arogancji, ale z niejakim naciskiem stwierdzały meble, zarówno jak dywan perski, zaścielający cały pokój, i zasłony w oknach z ręcznego „filetu” oraz bogate stojące lampy – że to nie jest przytułek ofiary kryzysu – że tu tkwi aura czysta i gościowi nie grozi atak na jego kieszeń.

Toteż plany Ludwika snuły się zawsze w tym pokoju przy pomocy ołówka w ręku – nadspodziewanie korzystnie. Pan Pietrzak i inni przychodzili zgnębieni, uginający się pod ciężarem długów, zaległości, podatków, nakazów, a wychodzili pokrzepieni, z głową pełną różnorodnych kombinacyj.

Po półgodzinnem czekaniu Ludwik usłyszał dzwonek trzykrotny – znak przebudzenia Zazy.

Szybko skierował się do sypialni – a przy drzwiach zapukał.

– Kto tam?

– To ja – odrzekł.

– Proszę cię, nie wchodź. Zaraz wstaję. Czy chciałeś czegoś ode mnie?

– Spałaś?

Odpowiedziała nie odrazu.

– Tak... O co ci chodzi?

– Chciałbym porozmawiać z tobą. Nie trzeba już zwlekać z Różanką... To jest pilne.

– Ubiorę się i przyjdę do gabinetu. Nie wychodzisz?

– Nie. Czekam – i zaraz odszedł, jak odchodził tyle razy od tych drzwi z poczuciem jej władzy nad sobą.

„Możeby zatelefonować do mecenasa? Nie, przed otwarciem testamentu nie wypada. A może matka wcale testamentu nie zostawiła? No, toby jeszcze upraszczało sprawę”.

Jednak za chwilę telefonował do znanego mu adwokata, który prowadził od czasu śmierci pana Leona Barskiego sprawy pieniężne wdowy.

– Przepraszam pana. A tak, właśnie. Taka zacna! I niestara jeszcze. No, cóż robić – głos jego wyraził lekkie zniecierpliwienie, widocznie wobec przesadnej kondolencji adwokata. – Proszę pana, rzecz jest taka: mam w tych dniach podpisać kontrakt kupna Różanki Barskich, wie pan? No, nie wiem, czy jest czego winszować, będzie kłopot, ale zawsze to rodowy majątek żony. Tak, otóż pan musi wiedzieć, czy nieboszczka zrobiła jakiś zapis na rzecz brata męża? Bo w takim razie może oni się wyratują i ja nie mogę majątku ich kupować – a mnie tylko ubędzie kłopotu, nie martwiłbym się wcale. Ah – nie? Wie pan napewno? No, oczywiście, wszystko do córki należało. Dziękuję panu bardzo. Moje uszanowanie.

Teraz ogarnęła Ludwika namiętna ciekawość: jaka będzie suma, którą Zaza odziedziczy?

Pani Barska nie radziła się nigdy zięcia w sprawach majątkowych. Pewnego razu powiedziała mu nieśmiało, że mąż ją obdarzył nadmiernie i przykro jej, ale musi szanować jego wolę, on sam naznaczył jej prawnego opiekuna. Białkowski nie miał nic przeciwko temu. Nawet miało swój wdzięk wiedzieć, że gdzieś, bez potrzeby jego kalkulacji, rosną pieniądze, które nieuchronnie przejdą w jego ręce.

Po jakimś czasie nadeszła Zaza. W czarnej sukni wyglądała tak szczupło, że Ludwik uczuł prawie strach o nią. W oczach miała wyraz zdziwienia i zaskoczenia, usta zaciśnięte.

Ludwik wstał bezwiednie na jej widok, ale nawet nie podszedł pocałować jej ręki. Czuł, że każdy odruch serdeczności w tej chwili byłby jej przykry.

– Tak wcześnie wstałaś?

– Dawno już nie śpię. Więc o co ci chodzi? – siadła ciężko w fotelu.

– Zazo! – rzekł z ożywieniem Ludwik – trzebi wreszcie załatwić interes z Różanką.

„Interes – pomyślała Zaza – niech on sobie załatwia interes i niech zarobi ile chce na kupnie majątku – tylko niech mi da spokój”.

– Zaraz będę się widział z twoim stryjem. Jeśli się uda załatwić wszystko tutaj to za parę dni będziesz właścicielką Różanki.

Zaza wzruszyła ramionami i milczała.

– Mam plan gotowy, nie myśl, nie było łatwo opracować go. Trzeba uszanować ambicje rodzinne, uciszyć wierzycieli i coś okroić dla stryja. A dla nas…

– Za nic w świecie – przerwała Zaza – nie chcę dla nas Różanki.

– Żartujesz chyba? Od Bożego Narodzenia ciągną się pertraktacje, byłby to ciężki zawód dla twego stryja... Tego nie można...

– Czy ci nie mówiłam już raz – suchym tonem powiedziała Zaza – że tego nie chcę?

– Nie, nie mówiłaś.

– Mówiłam.

– Kiedy?

– Wieczorem, kiedyśmy jechali do Zaksów, było ci tam tak wesoło, że zapomniałeś.

– Nie, Zazo, tak postępować nie można. Coś tam napomknęłaś i nie wróciłaś przez dwa miesiące do tego tematu, a ja pracowałem. Cały czas myśl moja pracowała, by zrealizować twoje pragnienia. Twarz ci się mieniła na myśl o Różance! Poprostu nie wiem, co ja powiem twojemu stryjowi, i to jest w najwyższym stopniu niepoważne.

Ludwik był zaskoczony i podrażniony, a Zaza słuchała go z twarzą nieruchomą, zupełnie obojętna.

– Więc to jest twoje ostatnie słowo?

– Bezwzględnie.

W tej chwili służący przyniósł odpowiedź pana Barskiego: czeka na Ludwika w cukierni, dziś jeszcze wraca na wieś.

Na twarzy Białkowskiego odbiła się rozterka i Zaza widziała, może pierwszy raz dopiero, gminność licznych zmarszczek, biorących się nagle, niewiadomo skąd, na obliczu szarem, jakby ulepionem z gliny.

– Nie wiem, co ja mu powiem – mruknął.

– Napewno znajdziesz wyjście – spokojnie mówiła Zaza. – Możesz mu nawet podarować Różankę.

– Co? – I Ludwik ze swym umysłem stale nastawionym na sprawną kalkulację, zastanawiał się już nad przeprowadzeniem czegoś podobnego do żartobliwej propozycji Zazy.

Stefan Barski siedział ociężale przy stoliku w cukierni, a na widok wchodzącego Białkowskiego wstał i wyciągnął do niego rękę. Widać było jednak, że trudno mu zacząć rozmowę.

Ludwik natomiast śpieszył do wyjaśnienia sytuacji, nagle przez Zazę zagmatwanej, i przystąpił odrazu do interesu. Rozumiał, że nie może odstąpić od propozycji kupna, i oczekiwał nadarzającej się w toku tranzakcji sposobności, by zmienić formę kupna. „Fikcyjna sprzedaż – powtarzał sobie już od chwili – urządzimy fikcyjną sprzedaż i on zostanie przy Różance. Innego wyjścia niema”.

Jednocześnie z twarzą skupioną rzekł:

– Mniejwięcej jestem poinformowany o stanie zadłużenia Różanki, lecz nie znam hipoteki pana. Jacy są wierzyciele? Czy są złośliwi? Jakie ma pan zobowiązania, wekslowe czy inne?

Barski sięgnął do czarnej teki, przyniesionej ze sobą, i wyciągnął z niej pakiet papierów, przebierał wśród nich delikatnemi palcami, jakby to były naprzykład fotografje rodzinne, które chce pokazać...

– Zaraz... zaraz... tu mam wszystko.

A później, pokazując papiery, spisy i cyfry, plątał się. Nie umiał nic jasno określić. Białkowski nie był w możności, pomimo całej lotności swego umysłu w tej dziedzinie, objąć dokładnie rozmiaru ruiny i konsekwencyj, wynikających z zaległości podatkowych i procentowych.

Białkowski słuchał zdumiony, gdy Barski wymieniał zgrubsza swe zobowiązania, nie pamiętając ani ścisłych terminów, ani odsetek za zaległe należności.

– Czy on kręci? – żachnął się w duchu Ludwik przyzwyczajony do precyzji w sprawach handlowych. – Przecież to pojęcie przechodzi, on nie wie, poprostu nie wie, jak się stan jego majątku przedstawia!

Potem pochylił się nad długą listą wykazu i rzekł sucho:

– A ten żyd B z 80-ma tysiącami złotych jest na którem miejscu hipoteki?

– Zdaje mi się, że na trzeciem, tak, a może i na piątem. Musiałbym zajrzeć do księgi hipotecznej, łatwo sprawdzić.

– Zawszeć to o dwieście kilometrów stąd, ta pańska hipoteka... No, tymczasem można się obejść bez tej wiadomości. Od kiedy pan zalega z tą sumą i czy procenty za nią są regulowane? Pytam, bo żydzi są dociekliwi i nie lubię sum żydowskich na hipotece.

– Gdyby choć procenty! – mruknął Stefan Barski – zalegam z niemi od trzech lat. Żyd mnie najeżdża ciągle, lub przysyła listy do mnie i do całej mojej rodziny, to prosząc, to grożąc.

– No, właśnie.

– Uzyskał już nawet jakiś wyrok sądowy.

– Bagatela! Jak opiewa ten wyrok?

– Rzuciłem go gdzieś wśród aktów w kancelarji. Nie chcę na ten papier patrzeć, ciągle mnie to dręczy.

Ludwik otworzył szeroko oczy. Miał tu do czynienia z czemś, czego głowa jego objąć nie mogła, z czemś, co przechodzi wszelkie jego wyobrażenie.

– W każdym razie – rzekł bezwiednie, kreśląc cyfry i sumując – suma tego żyda z procentami będzie znacznie poważniejsza, niż 80 tysięcy. Widzę z tego, że będzie on złośliwym wierzycielem i zaskoczy pana przykrą niespodzianką.

„Z tem trzeba się załatwić najpierw – pomyślał zaraz – nic prostszego”. Pietrzak był już miesiąc temu w wojewódzkiem mieście i puścił wiadomość, że Różanka pójdzie na sprzedaż z licytacji i Białkowski rezygnuje z kupna. „Można żyda spłacić groszami”.

– Czy tym innym wierzycielom – tu Ludwik wielkim ruchem machnął papierem – też pan zalega z procentami?

– Ach, różnie, różnie, przeważnie jednak tak. Z czego miałem płacić? Rosło to wszystko, jak kula śniegowa. Ledwo robociznę zdołałem zapłacić i podatki, i to nie wszystkie. Boże mój, te podatki! Mam płacić podatek dochodowy: od trzech lat książki wyraźnie pokazują deficyt. Z książkami w ręku przekonywałem w naszej Izbie Skarbowej wszystkich urzędników, że dochodów żadnych n i e  m a m. A oni każą płacić. Co miałem robić?

– Trzeba rachować, tylko rachować – rzekł miękkim głosem Ludwik. – Tu, proszę pana, jest ślad dochodów z 1930 roku, to był jeszcze dobry rok, prawda?

– Tak, jeszcze jakotako.

Ludwik szybko odrzucił kilka papierów i przesuwając palcem od góry po kolumnie cyfr, znalazł natychmiast to, o co mu chodziło.

– Proszę! A tu pan zalegał z podatkiem. O, rok 1930. To się mści. I oni to panu raz, dwa, trzy – sześć razy przypominali – miał pan jeszcze czem płacić.

– A, to co innego. Pomylili się przy oblicza dochodu i...

– Zresztą, to są drobiazgi – przerwał Białkowski, a Barski lekko poczerwieniał – z tych wszystkich notatek widzę, że suma zadłużenia Różanki znacznie się zwiększa o procenty.

– A, pewno.

– Widzę dalej, że określić jej ściśle dziś nie możemy. Muszę pojechać na miejsce zbadać księgę hipoteczną, poproszę też pana o księgę wekslową majątku i wykaz wszystkich pana zobowiązań. Tymczasem powiem panu, jakie zasadniczo widzę wyjście. Jasne jest, że pan z Różanki nie zdoła pokryć tych zobowiązań nigdy. Ale na pierwszym numerze hipoteki jest bank z największą sumą długu. Z bankiem tym łączą mnie dobre stosunki, mam tam nawet w zarządzie oddanych sobie ludzi. Uważam, iż powinien pan ogłosić niewypłacalność, a wówczas bank przeprowadzi licytację.

– Właśnie to mi z dnia na dzień grozi – powiedział Barski, słuchając z najwyższym przymusem.

Wydawał się tak zmęczony, że Ludwik myślał sobie: „Jego już nic nie obchodzi. Skończony człowiek. Rozmawiamy od pół godziny, i nie wziął ani razu ołówka do ręki. Możnaby mu nasumować, coby się chciało, i przyjąłby to”.

– Licytacja jest właśnie dobra. Bank wystawi Różankę na licytację za swoją sumę. Tę sumę ja zapłacę, będę figurował jako nabywca, ale to będzie fikcyjna sprzedaż.

– Jakto? Nie rozumiem.

– Powiem panu szczerze. Zaza, widać w związku ze śmiercią matki, nie chce zanic, by państwo tracili Różankę.

– Nie rozumiem! Myśmy ją już stracili, pan sam widzi, o ile długi przewyższają wartość.

– Tak, oczywiście. Ale zawsze są sposoby, przecież pan chyba wie, że każdy ratuje się, jak może.

W oczach Barskiego mignęła rozpacz.

– Więc pan nie chce kupić Różanki?

– Ależ chcę – zniecierpliwił się Ludwik – tylko, że chcę dla pana.

Stefan zmartwiał. Na twarzy jego odbił się błyskawicznie nawał pokus, znanych każdemu człowiekowi, który jest pokrzywdzony i nagle wytrącony z kolei życia. Zobaczył pierwszy raz na mgnienie oka siebie znów na stałe w Różance. Zobaczył z porywającą jasnością, podczas gdy od roku, ilekroć przymknął oczy, widział się na jakiejś błotnistej drodze, bezdomnym, dążącym gdzieś beznadziejnie. I nawet Anny nie czuł przy sobie na tej drodze.

Ach, nigdy nie ocenił dotąd, jak straszliwie kocha Różankę, dopiero w ogniu tej pokusy. Utrzymać ziemię za wszelką cenę, utrzymać. Żyć po chłopsku, samemu siać i orać, ale zostać, zostać, zostać...

Tętna mu biły – uczuł gorąco i zimno naprzemian. Nagle zrozumiał: tak zapragnąć można tylko czegoś, co jest nieziszczalne.

„Fikcyjna sprzedaż” to przecież jest oszustwo. Znamię na całe życie. Jaki interes ma w tem Ludwik? Stefan nie wie i nie myśli o tem. Ale wie, co to znaczy. To jest upadek. To jest krycie się przed wierzycielami, to jest przestępstwo. I tak, jak człowiek czasem w obliczu niespodziewanej śmierci czuje wszystkie uroki życia ze zdwojoną siłą, tak Stefan Barski, wiedząc odrazu, że propozycji przyjąć nie może, ogarnął sercem całe porywające piękno pozostania w Różance.

Ludwik, narażony dziś od rana na same niespodzianki, patrzał na Barskiego i, widząc niezrozumiałą walkę na jego twarzy, mówił:

– Pana może dziwi, że ja... ale przecież to jest wasz majątek rodzinny, dziś Zaza go nie chce... ale może kiedyś... może będziemy mieli dzieci...

I urwał, bo pojął, że to, co mówi, jest bez związku i niedorzeczne. „Już sam się zaraziłem, gadam, jak niedołęga”.

– Widzi pan – zmienił głos – ja się z bankiem ułożę, nie będzie mnie to wiele kosztowało, pan mi powoli będzie spłacał, majątek będzie czysty...

– Czysty! – jęknął Barski takim głosem, że Ludwik, sam zmęczony, wzdrygnął się.

A Barski pokiwał głową z rozdzierającym spokojem.

– No, czysty, skoro długi odpadną – burknął Ludwik zły – o co panu chodzi?

– Nie mogę – wypowiedział Barski cichym głosem, jakby do siebie samego – nie mogę.

– Czego pan nie może? – Ludwik podniósł głos, bo już tracił cierpliwość.

Stefan ocknął się.

– Przepraszam pana – rzekł z uczuciem wstydu i głębokiej powagi – najmocniej pana przepraszam. Tyle miesięcy rozważań! I pan chciał mi zrobić wielką przysługę. Nie mogę, niestety, przyjąć pańskiej propozycji.

Ludwik uszom nie wierzył.

– Pan mówi poważnie?

– Ach, panie, któżby w mojem położeniu żartował?

A nie chcąc zanic tłumaczyć Ludwikowi tego, co w pojęciu Barskiego byłoby obrazą – drażliwa aluzja do motywu moralnego – złożył obie ręce, jak składał często, zapraszając gości do świetnej ongiś Różanki, i prosił blady, z oczyma zapadniętemi:

– Niech pan daruje! Nie chcę nic więcej mówić. Mogę pana tylko przeprosić. Różanka – głos mu zadrżał – nigdy żonie Leona ani Zazie nic dobrego nie dała.

Powiedzenie to niespodziewanie wyszło z głębi jego natury, ale nie cofnął się, choć był własnemi słowami zaskoczony, tylko kończył z powagą:

– Teraz pan znów miał kłopot tylko i zamęt z nami. Z całego serca dziękuję.

To mówiąc, wstał. Ludwik myślał, że śni. Widział w życiu różne objawy dobre i złe, znał się na ludziach, bo kupiec musi przedewszystkiem być psychologiem. Ale postawa Barskiego wobec wyciągniętej ku niemu ręki z ratunkiem była zagadkowa. Połączenie tępości komercyjnej mózgu ociężałego w rachunkach z... czem? – pytał siebie Ludwik, patrząc jeszcze na stojącego przed nim Barskiego – właściwie z czem?

– Chyba z manją samobójczą – uzupełnił sobie obraz duszy człowieka zrujnowanego – i wydało mu się, że zgłębił jego dramat.

„Ten popełni samobójstwo – pomyślał, rozstając się z Barskim na progu cukierni – i naprawdę, że zasługuje na zniknięcie z listy ludzi żywych. To trup”.

 A potem zaraz dla uspokojenia zaczął myśleć o pani Annie Barskiej, jako o wdowie, i widział siebie przy niej...

Wzrok jego odzyskał pogodny blask, który nęcił tak często rozmawiające z nim kobiety. Szedł ulicami miasta z uśmiechem, połyskiwały jego białe zęby. Wyglądał młodo, był szczupły, doskonale ubrany, gdy tylko spostrzegał ładną kobietę, stawał się odrazu wesoły i można go było przez pomyłkę wziąć za poetę, nagle ubranego wytwornie.

A w myśli, po odrzuceniu już wszelkich form tranzakcji z Różanką, układał mu się, pomimo niefortunnego ranka, plan pewnego interesu, stokroć korzystniejszy i przez swą intratność zabawny. Zatęsknił za widokiem pana Pietrzaka, który umiał w lot chwytać cyfry i który w porównaniu z Stefanem Barskim – wydał mu się orłem w zagadnieniach finansowych. Skierował swe kroki do domu przyjaciela, a gdy wchodził na schody, zapomniał już o istnieniu niedołężnego stryja Zazy.