Ksiądz Kazimierz Cwalina (1912-1996), harcmistrz ZHP i kapelan drużyny weteranów, był w latach 1945-1969 proboszczem drozdowskiej parafii. Jest do dziś wspominany wyjątkowo ciepło, zwł. przez starszych mieszkańców Drozdowa, którzy pamiętają jeszcze wspólnoty – bo tak można je nazwać – chórzystów i harcerskie, którym ksiądz Cwalina przewodził. Był też ważną osobą dla rodziny Lutosławskich, skoro Maria Niklewicz, ostatnia dziedziczka Drozdowa, zwracała się do niego „mój przybrany synu”. Poniżej zamieszczamy fragmenty kazania, wygłoszonego przez księdza Kazimierza podczas Mszy Św. odprawionej w Warszawie, 19 stycznia 1988 roku w 100. rocznicę urodzin Marii Niklewicz. To cenne wspomnienia – wygłoszone przez naocznego świadka, a często też towarzysza drozdowskich radości i trosk Marii Niklewiczowej, pięknie zakończone nadzieją, „…że duch pani Marii, ozdobiony dodatkową koroną cierpień otrzyma koronę chwały wiecznej, a dla potomnych będzie inspiracją prawdziwego patriotyzmu, umiłowania ziemi ojczystej, troski o ducha religijnego, ducha prawości i czynienia dobra”.
Fragment kazania:
„Według kościelnego kalendarza obecny dzień, wtorek 19 stycznia 1988 roku jest zwykłym dniem w okresie zwykłym roku kościelnego.
Dlaczego więc właśnie dziś my, członkowie lub przyjaciele rodziny Niklewiczów i Lutosławskich, jesteśmy tu zebrani na Mszy Świętej? Bo dziś mija 100-na rocznica urodzin śp. Marii z Lutosławskich Niklewiczowej.
Różne są Jubileusze i rocznice. Najbardziej dla żyjących podkreślany jest Jubileusz 50-lecia. Taki właśnie Złoty Jubileusz 50-lecia kapłaństwa będę ja sam obchodził w maju b.r.
Jednakże 100 lat łączy się z ważną rocznicą wydarzeń lub osób, przeważnie nieżyjących.
I dziś właśnie Msza Św. i nasze modlitwy będą poświęcone śp. Marii Niklewiczowej zmarłej tu w Warszawie 10 grudnia 1979 r. Dlaczego tu w kościele ss. Wizytek? Bo s. Maria Klaudia, Przełożona Federalna, zakonnica tego klasztoru od 45 lat, jest córką śp. Marii Niklewiczowej; bo tu właśnie 13 grudnia 1979 roku we Mszy Św. pogrzebowej koncelebrowanej (w której brałem udział), pod przewodnictwem śp. Biskupa Mikołaja Sasinowskiego, Ordynariusza Łomżyńskiego, było pożegnanie jej z Warszawą. Stąd już udała się śp. Maria Niklewiczowa w ostatnią pośmiertną podróż do Drozdowa k/Łomży, aby na cmentarzu miejscowym spocząć na zawsze w grobowcu Lutosławskich obok swego ukochanego męża śp. Mieczysława.
Tę 100-ną rocznicę wspomnień zacznijmy od Warszawy. Tu pp. Niklewiczowie jako zasłużeni przedwojenni działacze narodowi i wydawcy Gazety Warszawskiej, podobnie jak kiedyś w Krakowie w domu jej ojca Wincentego Lutosławskiego, mieli żywe kontakty ze światem literackim i kulturalnym naszego kraju. Tu przeważnie rodziło się i wychowywało ich 5-ro dzieci. Stąd też całą rodziną jeździli do Chludowa, do posiadłości pana Romana Dmowskiego, jako jego przybrana rodzina. Tu z całym umęczonym narodem przeżywali patriotyczny zryw Powstania Warszawskiego.
Ale dlaczego Drozdowo?
Bo jest to siedziba przodków pani Marii, obywateli ziemskich, Lutosławskich.
Z Drozdowem i rodziną Lutosławskich łączą się dziecinne wspomnienia pani Marii.
Pełna obywatelskiego i patriotycznego ducha swoich przodków, ukochała Drozdowo. I choć sama siedziba jej rodu uległa kryzysowi, niszczącemu wiele posiadłości ziemskich tuż przed wojną, ona, sama mieszkanka Warszawy, odkupuje maleńki ośrodek drozdowski, aby w nim kontynuować tradycje i umiłowanie ziemi jej przodków.
Tu przed samą wojną daje ciche, skromne schronienie ciężko choremu panu Romanowi Dmowskiemu. Jest przy jego śmierci, gdy opatrzony Sakramentami Świętymi, umiera 2 stycznia 1939 roku.
I podobnie jak ona z Warszawy do Drozdowa odbywała swą cichą, ostatnią podróż 9 lat temu, tak on, Roman Dmowski, ale z wielkimi honorami, należnymi Wielkiemu Polakowi, współtwórcy Narodowej Demokracji i walczącemu o ideały narodowe i granice Polski na Kongresie Wersalskim przy współudziale przedstawicieli całego Narodu odbywa swą ostatnią pośmiertną podróż z Drozdowa do Warszawy, aby potem triumfalnie spocząć na cmentarzu Bródnowskim.
Jako matka, pani Maria, otaczała nie tylko wielką miłością swoje dzieci, spiesząc im zawsze z pomocą, przeżywając ich triumfy i zmartwienia, ale starała się wszczepić w ich serca wdzięczność i cześć dla bohaterów narodowych, wierność dla przyjaciół, przywiązanie do wiary i kościoła. Zawsze ona sama i jej dzieci pamiętały o Mszach Świętych w imieniny pana Romana i rocznicę jego śmierci, stale opiekując się jego grobem na Bródnie. Obie jej córki poświęciły się na służbę Bogu. Z miłości i wdzięczności dla matki syn jej Andrzej jest inspiratorem i motorem dzisiejszej uroczystości.
Po wojnie w 1945 roku, gdy tylko przewaliły się pozostałości obcych wojsk, zjawia się jesienią dzielna pani Maria w Drozdowie. Mając 33 lata zostałem wtedy w Drozdowie proboszczem. Ponieważ synowie jej z przyczyn od siebie niezależnych nie mogli być przy niej, a córka jej, pani Krystyna, była tylko 2 lata ode mnie starsza, zostałem przez panią Marię uznany jej przybranym synem.
I tak zostało aż do dziś, gdy obok obecnego tu syna Andrzeja, reprezentuję tu jej 2 synów, Ryszarda i Konrada, znajdujących się poza granicami kraju.
Po przybyciu pani Marii do Drozdowa w końcu lata 1945 roku można było ręce załamać nad stanem spustoszonej posiadłości. Zamieszkuje na plebanii i samotnie bierze się do pokonywania trudności. Były to czasy stalinowskie, czasy walki klas, czas niesprawiedliwych osądzeń, czasy niejednokrotnie walki bratobójczej. Gdy tylko jakkolwiek urządziła mieszkanie, sprowadza swego męża Mieczysława, aby ciężko choremu na serce zapewnić spokój, opiekę, otoczyć miłością. Jesienne ich szczęście jednak niedługo trwało. Na panią Marię przychodzi nowy cios i ukochany mąż umiera niespodziewanie 5 stycznia 1948 roku, 40 lat temu. Zostaje pochowany w podziemiach stylowej kaplicy cmentarnej Lutosławskich obok grobowca Kazimierza Lutosławskiego współtwórcy Harcerstwa Polskiego i posła na sejm przedwojenny oraz obok grobowca Jana Lutosławskiego profesora dendrologii i uprawy roślin w Kórniku k/Poznania. Obok trumny męża zostawia pani Maria miejsce dla siebie i tamże zostaje pochowana.
Po śmierci męża życie pani Marii stało się jeszcze trudniejsze. Mogłem obserwować wówczas jej zmagania i podziwiać hart ducha. Gdy zapytywałem, jak może psychicznie znosić różnice dawnego stanu posiadania i życia z obecnymi warunkami, odpowiadała: „Księże Proboszczu, dziękuję Bogu za wszystko. Może najbardziej mi przykro, że nie jestem w stanie pomagać ludziom tak, jakbym chciała”. O żywości jej charakteru opowiadała mieszkająca pod jej opieką, dawna nauczycielka młodego pokolenia Lutosławskich i ludności miejscowej, pani Wacława Lignowska: „Będąc jeszcze małą dziewczynką pani Maria z pośpiechem wdrapywała się po drabinie i w pewnym momencie spadła. Żywo podniosła się i stwierdziła: „szczebla pękła, ale nic mi nie jest”.
Ta żywość połączona z optymizmem nie opuszczała jej do końca. Pamiętając o demokratycznym i patriotycznym postępowaniu właścicieli Drozdowa, ludność miejscowa zawsze o rodzinie tej wyrażała się z szacunkiem i wdzięcznością i tak samo przyjaźnie i z uznaniem odnosiła się do pani Marii Niklewiczowej. Często przyjaźnie nazywali ją „pani dziedziczka”. Zresztą pani Maria w pełni na to zasługiwała i nie opuszczała żadnej okazji, aby dać ludności dobry przykład i wyrazić im swoją życzliwość w radości i w chwilach smutku. Nie tylko siedząc w swej kolatorskiej ławce, nie opuszczała żadnej Mszy Św. połączonej z Komunią Św., ale pilnowała, aby jej goście i rodzina postępowali podobnie. Gdy jeszcze służyło jej zdrowie, co dzień uczęszczała także na Mszę Św. w dni powszednie, cerowała i haftowała bieliznę i szaty kościelne, pomagając proboszczowi w każdej okoliczności. Plebania i dworek pani Niklewiczowej stanowiły sąsiedzką jedność. Pani Niklewiczowa żywo przeżywała pracę z młodzieżą. U niej w parku można było urządzać zbiórki harcerskie, zebrania Krucjaty Eucharystii, siatkówkę, ogniska. Co roku w dzień I Komunii Św. dla dzieci drozdowskich p. „dziedziczka” urządzała specjalny podwieczorek, z grami, prezentami i wspólną dziecięcą zabawą. Pani Maria tylko na zimę ze względów opałowych, wybierała się do Warszawy. Poza tym czuła się w Drozdowie potrzebną. Urzeczona literaturą Orzeszkowej, Konopnickiej, Rodziewiczówny, często nazywała się „Dewajtysiątkiem”, pragnąc, aby Drozdowo jak najdłużej mogło służyć dzieciom i wnukom, całej rodzinie i znajomym jako oaza spokoju, wypoczynku i świeżego powietrza. Toteż często poza członkami nawet dalszej rodziny, przeważnie starsze panie, przyjeżdżały do Drozdowa nie tylko po spokój, klimat, piękne widoki, bliskość lasu i Narwi, ale także, aby odetchnąć życzliwością i atmosferą kultury. Bywały więc u niej przedstawicielki malarstwa jak pani Bobieńska, przedstawicielki literatury jak pani Iłłakowiczówna, przedstawicielki świata kulturalnego jak pani Balicka, nie mówiąc już o samej rodzinie Lutosławskich.
Z ubytkiem sił pani Marii i trudnościami gospodarczymi zmieniał się i stan posiadłości i możliwości utrzymania Drozdowa. Do końca jednak wymawiała sobie ów dworek, bogaty w tyle wspomnień i przeżyć, jako dożywocie. Złamanie nogi, cierpienia z tym związane i rany przerzuciły jej pobyt do Warszawy. Umiera pod opieką swej córki Krystyny”.
Dziękujemy serdecznie rodzinie księdza Kazimierza Cwaliny – Krystynie Zielińskiej oraz Edwardowi Zielińskiemu, za przekazane Muzeum materiały związane z ks. Kazimierzem i rodziną Lutosławskich oraz Monice Gubik za użyczenie fotografii ilustrujących informację.