ROZDZIAŁ XXX
„DO ROMANOWA”
Zbigniew po odejściu Zazy przez czas długi nie myślał o niczym. Był fizycznie ogłuszony jak człowiek, którego nagle przewrócono, a potem musi sam wstać. Szum w uszach, mgła na konturach drzew – która była mgłą na własnych oczach; zimno w mózgu – wszystko to nie było jeszcze cierpieniem.
Gdy wreszcie przyszedł nieco do siebie, zaniepokoił się przede wszystkim o Zazę.
– Jak mógł jej pozwolić odejść! Jakież to grubiaństwo, po wyznaniu.
I chciał prawie biec, aby jak najszybciej stanąć przy niej.
Oczy tego dziecka odtrącone... – zacisnął zęby. – Trzeba zapomnieć o wszystkim, prócz jej cierpienia. Że widzi ją nagle inną? To tylko pycha męska, ona jest ta sama, tylko do głębi nieszczęśliwa, a jego nie ma przy niej. Że już im będzie inaczej i gorzej z sobą? Trudno – on nie jest z tych, którzy kochają tylko na dobrą dolę.
Miłość jest w ogóle dolą, nie można wymagać więcej. Skrzywdzono ją!
Wokoło brzmi jeszcze głos, nieznany, obcy, którym zawołała o swej krzywdzie. Jakież to przerażające...
Ale ledwo dotknął myślą tego przedmiotu, cofnął się, jakby stanął przed otchłanią.
„Nie. O tym myśleć nie należy. Nie można”.
Wiedział, że po męsku myśleć o Zazie w stosunku do innego mężczyzny, to jest – zwątpić o niej.
A gdyby zwątpił, to musiałby ją opuścić. Taki już jest, taką ma naturę ciężką, jak kamień.
Ale nie, o tym postara się nie myśleć. Ani dziś, ani kiedyś.
Przysięga jej na to w tej chwili, w parku, wśród zapadającego zmierzchu, patrząc na ślady jej drobnych nóg w alei.
Cóż on więcej może dla niej zrobić? Rodzaj szlochu czy westchnienia, przechodzącego w jęk, rozlegał się w ciszy. Zbigniew wzdrygnął się na ten głos.
„Spokojnie, spokojnie. Zdarzyło się nieszczęście. Czyż ja nie wiem, co to są klęski? Czyż nie mam w sobie od dzieciństwa poczucia wszelkich możliwości, nieszczęść? A wojna?... a śmierć? Zaza żyje! Zaza – przy tym imieniu uderzyło go coś mocno w serce – Zaza mnie kocha. W tym jest wszystko”.
Tak myślał, a głębszy nurt krwi, utajony, zdradzał już coś innego i Zbigniew bladł coraz silniej.
Wolnym krokiem zbliżył się do bramy parku i nie dojrzał nigdzie samochodu.
„Jak to dobrze, że wzięła samochód – ogarnęła go chwilowa ulga – jak to dobrze”.
Zdawało mu się, że Zaza jest jeszcze w jego domu, pod opieką, nie wzgardziła nim, „choć dałem jej odejść w sposób grubiański”.
Właśnie zajeżdżał samochód, a razem z jego ukazaniem się zaczynała się życiowa, pełna wstydu, drobiazgowa strona nieszczęścia.
,,Szofer! odwoził panie.., gdzie jechać teraz? O Boże! można wszystko znieść, ale trzeba być samemu”.
I prosty fakt zajechania własnego samochodu odebrał Zbigniewowi resztę sił. Wsiadając poczuł, że już nie panuje nad sobą.
Szofer nie patrzał w oczy pana, jak zwykle, kiedy czekał na dyspozycje, i Zbigniew widząc to zaczął drżeć.
– Jesteście, to dobrze.
– Panna Barska kazała jechać na Bagatelę – usprawiedliwiał się szofer.
– A naturalnie. Jedziemy.
Gdy dojeżdżał do miasta, Zbigniew widział się już przy narzeczonej i nie mógł wytrzymać dłuższej zwłoki.
– Prędzej – rzekł – prędzej.
Widział jej białą twarz, rozpacz widoczną w oczach, po wyznaniu – która dopiero teraz skręcała mu nerwy, że brakło mu tchu.
Na placu Belwederskim szofer, zapytał:
– Na Bagatelę?
– Do hotelu! – krzyknął prawie, a szofer, zdziwiony, zwolnił.
Dopiero wówczas, gdy wydał rozporządzenie przeciwne wszystkiemu temu, czego pragnął, zaczął myśleć nie o Zazie ani o nieszczęściu, tylko – o sobie. I dopiero zrozumiał to, co się stało.
––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––
Pani Barska, oszołomiona słońcem i swym ciągłym smutkiem, nie zastanawiała się nad tym, co sprawiło, że Zaza, schwyciwszy ją pod rękę, szybko prowadziła do samochodu.
Pomyślała z przykrością, że widać między narzeczonymi zaszło jakieś nieporozumienie i Zaza, często kapryśna, postanowiła wcześniej wrócić do domu.
Wiedziała, że od chwili, gdy poradziła Zazie porozumieć się z Bobrowskim co do daty ślubu, córka była rozdrażniona. Było jej żal, że przyczyniła się w ten sposób do podniecenia Zazy, ale nie mogła zamilczeć czegoś, co córka powinna była sama pojmować.
Pani Barska rozumiała, że uczucie łączyło Zazę z Locem i choć minęło, pragnęła, aby jak najprędzej Bobrowski znał prawdę.
Gdy siadły do kolacji, a Bobrowskiego nie było, pani Barska zobaczyła powiększone oczy Zazy i ogarnął ją niepokój, który targnął jej istotą jak nic jeszcze od śmierci męża.
– Zazula, czy ty nie jesteś chora?
– Nie.
– Pan Zbigniew nie przyjdzie?
Zaza tragicznie potrząsnęła głową patrząc w przestrzeń.
– Nie wiem, nic nie wiem – szepnęła głucho.
Ból nieomylny uderzył prosto w serce pani Barskiej. Nie słyszała nigdy takiego głosu córki.
Zerwała się i zaraz siadła znowu, tylko tuż przy Zazie.
– Na miłość Boską! Co to znaczy?
A Zazę pomimo własnych przeżyć pierwszy raz w życiu wzruszyła twarz matki. Właściwie wzruszył ją własny los, już odbity, jak w lustrze, w białej twarzy pani Barskiej.
„Więc jest aż tak źle – pomyślała. – Mama już widzi nieszczęście. Ja sądziłam, że go może uniknę”.
Jakaż czuje się sama. Ów park w Wilanowie, aleja, w której pocałowała rękę Zbigniewa i odeszła wydaje jej się tak daleko. Jak to było dawno. Jego nie ma i – nie będzie Jeszcze go czeka walka, jest dobry i będzie chciał być przy niej – ale nie wróci. Miał to śmiertelne odejście w oczach tam, w alei. A matka już wie o tym!
Ach, niegdyś wydał jej się Zbigniew do matki podobny, na mgnienie. Twarz matki, tak jak jego oczy, wyraża od razu wszystko. Jak ta matka patrzy na Zazę w tej minucie! Trudno wytrzymać ten wzrok. Jakieś dno jest w obojgu, którego gdy dotknąć – to już koniec. Matka naiwna, prosta, ufająca jej przez całe życie, czysta – zakochana w córce – też już rozumie, tak od razu, wszystko, najgorsze?
Zaza ma usta spalone, suche i porusza nimi bezdźwięcznie. Chce mówić i nie może.
Pani Barska zaś dopiero teraz rozumie śmierć. Cmentarz, trumna, modlitwy za zmarłego – to wszystko jest spokojne i łagodne.
Skąd przyszła na nią świadomość całej prawdy i czemu jej nie druzgocze ta prawda, gorsza od wszystkiego, co mogłaby jeszcze usłyszeć?
Przeciwnie – podnosi głowę, jak tonący, coraz wyżej i póki przytomność jej nie opuści, będzie sercem na wierzchu. To już jej los.
Błyskawicznie wspomina Loca, strach Zazy w szpitalu, jej niechęć widzenia ojca i Loca. Rozumie wszystko jasno, choć wszystko jest niepojęte. Rozumie tak dokładnie, jak tylko prawdę się rozumie.
– I... zerwał? – mówi drżącym głosem.
A widząc rozszerzone, czarne prawie oczy Zazy dodaje szeptem.
– Nie może być – nie może być.
Zaza patrzy na matkę bez słów i znów się wzrusza. Ogłuszenie mija – wstyd przyjdzie dopiero później – a twarz matki, nagła fałda koło ust, wyraża ostro to, co jest w Zazie: nieszczęście.
I dobrze jest patrzeć w to nieszczęście twarzą w twarz, zamiast szukać go w głębi, bo w głębi ono zabija.
– Mamo – powiedziała cicho –moja mamo...
Pokiwała głową.
Pani Barska wzdryga się. Straszliwa skarga jest w głosie. Pomóc! Jak pomóc?
To dziecko stało jakby na wyżynie, ona tylko ręce wyciągała do niego przez całe życie i dopiero teraz ma je schwycić, teraz, gdy dziecko leci w przepaść?
Jakaż trudna jest miłość, jaka nieogarniona.
Mąż, córka... a ona cicha, nic nieumiejąca, ona właściwie urobiona z innej gliny – (dla niej dom na Hożej to był wielki dar niegdyś). Ona ma ratować tych najdroższych. Ale jak? ale jak? O Boże, o męko Pańska.
Mąż umarł bez Sakramentów. Jeszcze czuje zgrozę na wspomnienie własnej nieprzepartej słabości wówczas. To był jedyny jej obowiązek, zaniedbała go. Zbłądziła – żebyż nie zbłądzić teraz, gdy chodzi o Zazę, o życie Zazy, bo w oczach córki jest coś, co mówi o śmierci – coś silniejszego od życia.
– Zazulo – szepcze po długim milczeniu pani Barska, a serce bije jej głośno. Kładzie lekko rękę na głowie córki.
– On wróci, przysięgam ci, że wróci. Wiem na pewno...
Głos matki sprawił Zazie niespodziewaną ulgę. Pierwszy raz odetchnęła głębiej.
– Co? – wymówiła otwierając szeroko oczy.
– Wróci – wzrok pani Barskiej idzie ku oknu, w noc wiosenną, do nieba. Nie wie, czy błaga wprost Boga, czy prosi zmarłego męża o wstawiennictwo.
– Wróci, bądź spokojna, dziecko moje jedyne. Może nie zaraz, ale – wróci.
Zaza przymknęła oczy i widzi w ciemności przeszłość matki. Jej opuszczenie, jej los. Jej miłość. Śmierć tego, który nie może wrócić. Widzi pierwszy raz jego odejście ostateczne i – doznaje pociechy.
– A może – a może – majaczy w niej pod wpływem słów matki – a może Zbigniew wróci? Przecież ja go kocham i – on żyje. Nawet ojciec – wrócił.
Dopiero teraz rozumie ów powrót ojca, niepojęty od pół roku. Wydaje jej się jasny, konieczny: w nim tkwi możliwość nadziei, a bez nadziei Zaza wie, wie twardo, że życia nie wytrzyma.
Ukryła twarz w obu rękach, położyła głowę na stole, wcisnęła ją w splecione ramiona i szlochała suchym szlochem, bez łez. Odgłos ten dosłownie przeszywał serce matki, choć wybuch jego nastąpił dopiero z pociechą, którą zdołała dać dziecku.
––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––
Zbigniew Bobrowski całą noc gorączkowo myślał o tym, co go czeka.
Wszystko, co było w nim najlepsze, co wytworzyło sieroctwo i delikatność natury – wszystko to wzdrygało się na myśl o porzuceniu Zazy po jej nie wymuszonym, ufnym wyznaniu. A głos krwi mówił mu, że jej nie weźmie za żonę i że miłość ich jest zabita.
Wiedział i czuł każdym nerwem, że ją kocha. Miał ją ciągle przed oczyma, tę samą, pełną siły i wyrazu, odmienną i wyższą ponad każdą inną, głęboko w nim zakochaną – ale nie mógł wyciągnąć do niej ramion. Kilka godzin czarnej nocy wystarczyło, aby ogarnęły go zjawy, które nie mogą kojarzyć się z miłością. Biada – mówił sobie – gdy zjawią się mężczyźnie, który ma honor we krwi.
Przypominał sobie, jakby dopiero pierwszy raz je widział wśród nocy, zalotne spojrzenia Zazy, ruchy jej głowy, zwrócone do mężczyzn, jej uśmiechy nagłe, w których widzi teraz – przerażające – porozumienie...
Nie. To jest ponad jego siły. Była kochanką innego, może przez dzień tylko – ale była nią.
I on tego nie zniesie, choć dałby wszystko, co posiada i więcej – aby mógł znieść.
Kocha ją – jej nie można przestać kochać. Widzi ją, jak zbladła i zawołała o swej krzywdzie. Widzi prawdę w jej oczach i wzrok zhańbionego dziecka. Straszliwy. Ale nie może, nie może. Wije się z bólu, w którym jest rozpacz o nią, o jej zawód, o jej klęskę, o jej osamotnienie, ale nie potrafi wrócić do Zazy bo – jej nie ufa. W tym tkwi wszystko. Ufać można dziecku, a to jest kobieta
A na myśl o tym chwytał się za głowę i szeptał struchlały:
– Nie może być – nie może być. Zaza!
Wstręt niepokonany, męski, walczył z rzewnością i zatruwał ją szybko.
– Wszystko, tylko nie to – myślał dygocząc – i wiedział, że to jedno jest jedynym w świecie złem, obok którego przejść nie może bez dzikiej w sobie nienawiści. I że ta nienawiść bije tętnem krwi zawiedzionej, swoistej czci, zranionej.
Gdy wstał po bezsennej nocy, w której walczył z sobą i pragnął ponad wszystko uspokoić się do powrotu do Zazy – wiedział już wszystko.
Chwiejnym krokiem, jak człowiek chory, szedł do biurka, zasiadł i napisał do niej.
Mówił jej rzeczy proste jak śmierć, swym sposobem łagodnym, z dobrocią, nie chcąc jej dotknąć, czujny na każde słowo a jednocześnie świadomy tego, że coś w niej zabija.
Błagał ją o przebaczenie, on jest winien, on przeklęty swą naturą, która nie umie brać szczęścia, jak je biorą inni. On, dla którego powietrze miłości musi być bez wspomnień, czyste. On, który pierwszy raz kocha. On winien, który ją traci i rozpacza.
Gdy skończył, splótł swe śniade, mocne ręce i zacisnął je. Patrzał przez otwarte okno, w świat. Na powietrze leciutkie, majowe, to samo, które rzeźwiło ich głowy pochylone ku sobie w Różance i w Wilanowie – jeszcze wczoraj.
Wstał ociężale.
– Do Romanowa – pomyślał i zadzwonił. Poprosił o rachunek i wskazał służącemu kopertę zaadresowaną, ale już jej nie brał do ręki.
– Proszę zaraz odnieść – polecił cichym głosem.
A gdy został sam, wspomniał smutny gabinet z widokiem na jezioro i zatrzęsła nim tęsknota Wydało mu się nagle, że słyszy tuż głos Zazy srebrzysty, niedbały:
– „To trzeba zasypać”.
Ach – jęknął z głębin serca – to można zasypać, sto stawów można dla niej zasypać, ale co zrobić z tą otchłanią otwartą przed nim, z tą miłością bez dna, jak ją zwalczyć, czym ją zmóc?
I nie wiadomo skąd stanęła mu w oczach pani Barska. W żałobie, spokojna, taka jaką była wczoraj w samochodzie, gdy bezwiednie pochylił przed nią czoło.
KONIEC
Warszawa 1934.