Wspomnienia 1919–1920
Odcinek 8
Zapukałem i wszedłem do mieszkania. Była tam Janka matka i młodszy brat, który miał może z piętnaście lat. Powiedziałem dzień dobry, a kobieta odpowiedziała. Pytam, czy zastałem Janka, a ona mówi, że go nie ma, jest na froncie. Stwierdzam, że to nieprawda, wiem, że on jest. Proszę, by go zawołała, a ona znowu powtarza swoje. Zwracam się zatem do chłopaka: „Idź i go zawołaj. Niech się nie boi. Powiedz mu, że przyszedł Pieńkowski”. Obejrzał się na matkę, ta kiwnęła głową, więc poszedł.
Za jakieś pół godziny przychodzą obaj. Przynieśli dużego zająca, zaraz z niego skórę ściągnęli, mięso do garnka włożyli i już się gotuje. Na stole już nakrojony chleb, masło, herbata. Proszą, ażeby tymczasem chleb posmarować masłem, jeść i popijać herbatą, dopóki się zając nie ugotuje. Byłem nawet głodny, więc zaraz wziąłem się do jedzenia.
Gdy zaspokoiłem głód, pytam Janka, jak to się stało, że we czterech z tej wioski wyjechali z batalionem na front, a są w domach. Powtórzył to, co już wcześniej słyszałem, że gdy pociąg wjeżdżał pod górę, powyskakiwali z wagonu. Było to wieczorem, ciemno – nikt nie zauważył. Przyszli do domów i na razie ich nie szukano. Powiedział, że na froncie ludzie giną, może już byłby zabity. A przecież sam widzę, że jego matka już jest stara, ojciec został zabity na wojnie austriacko-rosyjskiej. Bał się i dlatego uciekł.
Mówię, że za dezercję z frontu też jest kara śmierci. Prędzej czy później żandarmi go złapią i pójdzie pod sąd polowy. Radziłem mu, żeby sam się zameldował, wtedy go nie rozstrzelają, bo dziś każdy żołnierz jest potrzebny. Mógłby się tłumaczyć, że chciał się pożegnać z ciężko chorą matką, a że sam się zameldował, to mu darują. Powiedział, że się zgłosi do swojej kompanii na froncie.
Nocowałem u nich trzy noce. Spałem na puchowej pierzynie przykryty drugą pierzyną, poducha pod głową – nawet w swoim domu tak nie miałem. Na śniadanie była gotowana kura, na wieczór zając, a do popicia herbata albo mleko, co chciałem.
Drugiego dnia nad wieczorem poszedłem do plutonowego Bielca. Zaszedłem do domu, pukam, nikt się nie odzywa. Obejrzałem się na podwórko, patrzę, chlew otwarty. Idę tam, Bielec doi krowę. Mówię dzień dobry, on się ogląda i widzi, że ja z karabinem na ramieniu. Momentalnie wstał, wyprostował się i pyta: „Po mnie przyszedłeś?”. Odpowiadam, że tak. „Ty mnie nie weźmiesz?!” – mówi i stoi w miejscu, nie podchodzi się przywitać, tylko na mnie patrzy. Więc ja się uśmiecham, podaję mu rękę i mówię: „Nie bój się, ja nie przyszedłem po ciebie. Nas jest pięciu na rekwizycji bydła. Kto ma trzy sztuki czy nawet dwie, to musi jedną sztukę gnać na spęd i tam ją sprzedać dla wojska. Pieniądze zaraz każdy otrzyma na rękę”. Mówi, że ma tylko jedną, więc chyba mu nie zabierzemy. Odpowiadam, że jednej nikomu nie zabieramy. Prosi, bym poczekał, tylko krowę wydoi, to mlekiem poczęstuje. Więcej nie ma czym, bo jest biednym chłopem. I dalej ciągnie, że jak mnie zobaczył, to pomyślał, że po niego przyszedłem, ale nie dałby mi się wziąć. Mówię, że lepiej, gdyby sam się zgłosił, bo jak przyjdą po niego żandarmi, to będzie bieda. Tego mleka nie chciałem u niego pić, bo jeszcze dużo pracy zostało – wioska była bardzo duża, chyba miała jakieś 12 kilometrów.
Zapisałem tego dnia 12 krów – już miałem razem 25 – i wróciłem do Chamerlów na kwaterę. Kolacja była gotowa, podjadłem, trochę porozmawialiśmy i aż mnie ciągnęło do wygodnego łóżka. Umyłem nogi, rozebrałem się i już drugą noc spałem na pierzynie i pierzyną przykryty. Wyspałem się dobrze i wstałem raniej, bo chciałem w tej wsi spis zakończyć. Żołnierze już spisali do końca wsi, tylko to sprawdziłem i dopisałem do swojej listy jeszcze 16 krów – razem było 41. Nocawaliśmy w tej wsi jeszcze trzecią noc. Nigdy tego nie zapomnę. Nie wiem, czy ci dezerterzy zgłosili się do swoich jednostek wojskowych, bo więcej się z nimi nie spotkałem. Dopiero za rok na froncie bolszewickim byliśmy razem w jednej kompanii z plutonowym Bielcem.
Na rekwizycji bydła byliśmy cały miesiąc. Nieźle było, ludzie dobrze nam dawali jeść i świeżego mleka też nie żałowali. Ale ja ostatecznie byłem na tym przegrany. Gdy wróciłem do swojej kompanii, okazało się, że moi koledzy ze szkoły podoficerskiej, wcześniej tak jak i ja starsi strzelcy, awansowali już na kaprali, a mnie ta nominacja ominęła, gdyż byłem nieobecny.
Wróciłem do swojej pierwszej kompanii i ćwiczyłem żołnierzy. Jej dowódcą był drugi porucznik. Nazywał się Walczak i był sędzią w Przemyślu. Miał już siwe włosy na głowie i walczył na wojnie austriacko-rosyjskiej. Nie umiał ćwiczyć po polsku. Co poda jakąś komendę, to robi się bezładna krzątanina i nic nie wychodzi. Pamiętałem, co mówił nam komendant szkoły podoficerskiej Czesław Tański. Jeśli dowódca kompanii nie będzie znał komendy polskiej, to w czasie przerwy, gdy się trochę oddali od żołnierzy, można do niego podejść, zasalutować mu i pouczyć, że po polsku daną komendę podaje się tak, jak nas uczono w szkole. Obserwowałem bałagan w kompanii po podaniu komendy przez porucznika, i to nie raz, ale przez prawie całą godzinę.
W czasie przerwy, gdy porucznik odszedł trochę dalej, podszedłem na trzy kroki przed niego, stanąłem na baczność, zasalutowałem i mówię: „Panie poruczniku, pan porucznik nie zna polskiej komendy i żołnierze nie wykonują tej, co pan porucznik podaje, bo po polsku jest inna”. On na mnie oczy wytrzeszczył, cały zczerwieniał i prawie wykrzyknął: „Ty, psiakrew, rekrucie! Ja jestem siedem lat porucznikiem, a ty mnie uczyć będziesz!”. I pyta się mnie, czy wiem, że idę z nim na front. Mówię, że wiem. „To lepiej postaraj się postronka i idź do tego lasu się powiesić albo utopić do Sanu, albo się zastrzel, bo ja cię będę w takie miejsca sadzał, że cię cholera weźmie". Ten plac ćwiczeń był duży. Z jednej strony rósł las, z drugiej płynęła rzeka San, obok miasta Przemyśla były stare wały obronne, które nazywano Wałami Hetmańskimi. Odpowiadziałem mu, że mnie cholera na ukraińskim froncie nie wzięła, to nie wiadomo, kogo wprzód na bolszewickim froncie weźmie. Zasalutowałem i odszedłem do kompanii.
Porucznik już do ćwiczenia się nie brał, tylko powiedział, żeby plutonami ćwiczyć, odstęp cztery metry żołnierz od żołnierza, padnij, kryj się, trzy kroki naprzód, skok i znowu kryj się. To już my ćwiczyliśmy, a porucznik poszedł zdenerwowany na wały i z dala przyglądał się aż do wpół do dwunastej. Podał gwizdek, szef kompanii wydał komendę zbiórka, baczność, w czwórkach kompania kierunek koszary marsz. Porucznik już był z szefem na przodzie i maszerujemy na obiad.
Po obiad chodziliśmy kompaniami. Dziś nasza była pierwsza. Po obiedzie jedni kładli się na łóżka, a inni wychodzili na plac z tyłu koszar. Tam były wkopane dwa słupy i w górnych częściach była osadzona oś do gimnastyki. Kto chciał, mógł się gimnastykować. Jedni kręcili się na kolanie, inni na rękach, jak kto chciał. Zjadłem obiad, usiadłem na łóżku i przyszła mi na myśl ta rozmowa na placu z porucznikiem. Niby się nie boję, ale te jego pogróżki jakbym ciągle słyszał. Wstałem i poszedłem na plac.
Od razu kieruję się do słupów, łapię się za oś i wziąłem się gimnastykować tak zawzięcie, ile miałem sił. Coś z tych słupów się wyrwało i ja łomot! z osią na ziemię. Jednym jej końcem uderzyłem się z wierzchu w stopę. Już się nie podnoszę, bo mnie strasznie boli. Na rozkaz plutonowego podeszło dwóch żołnierzy, wzięli mnie pod pachy, a ja na jednej nodze stąpam, a drugą trzymam w powietrzu. Przynieśli mnie do sali, posadzili na łóżku, rozsznurowali mi kamasze, położyli mnie, okryli kocami i poszli, bo jak raz już była zbiórka na popołudniowe ćwiczenia.
Porucznik, gdy zobaczył, że mnie nie ma na zbiórce, zapytał, gdzie jestem, a żołnierze, którzy widzieli, co się stało, opowiedzieli mu. Oficer stwierdził, że ja to sobie specjalnie zrobiłem, żeby nie iść z nim na front. Wiem, że nikt się w tej sprawie nie odezwał. Kompania poszła na ćwiczenia, a do mnie przyprowadzono sanitariusza Tomonia, tego, który po moich biadach z Pirutem robił nacieranie i masaże z Kijkiem z Czarnocina. Z izby chorych przyniósł bandaż, gazę, trochę waty i jakiś płyn w słoiku. Umoczył w nim watę, położył z wierzchu na stopę, potem tak samo gazę, lekko owinął bandażem. Powiedział, że gdy wata wyschnie, to znowu ją trzeba umoczyć, lekko wycisnąć i nałożyć. I tak aż do wieczora. Potem przyszedł sanitariusz Kijek, mój kolega. Przewinął mi opatrunek, bo samemu ciężko było mi to robić, ale musiałem.
Już za tydzień cały batalion ma wyjechać na front. Nie chodzę na ćwiczenia, bo noga mnie jeszcze boli, ale po sali pomału już zaczynam. Tyle że jednego buta zasznurować nie mogę. A w kadrze ruch, zostało tylko parę dni. Ma być nominacja, bo brakuje starszych strzelców i kaprali. Na dwa dni przed odjazdem batalionu szef kompanii pyta mnie, który z szeregowców nadawałby się na starszego szeregowca. Mówię, że jeden to Gurgul, a drugi to Wola – oni się nadają, a więcej to nie wiem. Zapisał i poszedł.
Na drugi dzień, tuż po godzinie ósmej rano, przychodzi szef kompanii i z książki czyta: „Starszy strzelec Pieńkowski...”, a zaraz potem tych, co ja podałem „Gurgul Stanisław i Wola Jan, za mną do kancelarii”. Nie wprowadził nas jednak do kancelarii, tylko do większej sali obok, a tam już było ze dwudziestu żołnierzy. Z książką wszedł szef kompanii, zarządził zbiórkę w szeregu i wydał komendę: „Baczność!”. Staliśmy wszyscy jak mur, gdy wyszedł z kancelarii major Repczyński, dowódca całej kadry, i mój dowódca kompanii porucznik Wł. Walczak. Szef zdał majorowi raport: tylu a tylu obecnych na zbiórce. Major powiedział: „Dziękuję, dać spocznij”. Szef głośno powiedział: „Spocznij!". Wszyscy spoczęli. Ja, Stanisław Goleń i Stanisław Urban zostalismy wówczas mianowani kapralami, a Gurgul i Wola starszymi strzelcami[1].
Major wygłosił dłuższą przemowę: „Żołnierze, jutro wyjeżdżacie na front, nieprzyjaciel chce znowu zawładnąć naszą Ojczyznę do niewoli. Musimy jej bronić do ostatniej kropli krwi, bo to tak jakby przestępował do naszych domów przez próg…”. Gdy skończył, szef wyczytał z listy mianowanych na kaprali: st. szer. Stanisław Urban, st. szer. Stanisław Goleń, st. szer. Aleksander Pieńkowski i jeszcze kilku. Potem wyczytywał szeregowców, których awansowano na starszych szeregowych.
Gdy skończył, major podchodził do każdego, podawał rękę i gratulował, a porucznik szedł z boku za nim. Gdy major mi gratulował, porucznik powiedział do niego: „Panie majorze, ja tego nie chcę wziąć ze sobą na front”. Major pyta dlaczego. „Bo on sobie w nogę coś zrobił i jeszcze kuleje, to już nie żołnierz na front”. W ten czas ja się odzywam: „Panie majorze, to jest nieprawda, że ja sobie umyślnie to zrobiłem. Gimnastykowałem się na osi i ona się ze słupów wyrwała. Jej końcem uderzyłem się w nogę niechcący, niech tu wszyscy obecni zaświadczą, czy ja prawdę mówię”. Zaraz się żołnierze odezwali, że tak było. W ten czas ja mówię: „Panie majorze, kiedy pan porucznik mówi, że ja umyślnie się uderzyłem, ażeby nie iść na front, to chcę iść, chociaż mnie noga jeszcze boli”. A major mówi: „Kiedy cię boli, to nie będziesz mógł iść”. „Będę mógł i chcę iść na front” – odpowiadam. Major powiada: „Jeśli chcesz, to pójdziesz" i odszedł. Porucznik zczerwieniał jak burak i ani słowa nie pisnął, ale odcierpiałem za to później.
[1] Aleksander Pieńkowski został awansowany na stopnień kaprala 20 czerwca 1920 r. Książeczka Wojskowa…, s. 7.