Wspomnienia 1919–1920
Odcinek 9
Już na drugi dzień zbiórka całego batalionu marszowego. Po odebraniu raportu przez majora Repczyńskiego pomaszerowaliśmy na stację kolejową. Tam już stał gotowy pociąg. Wsiedliśmy do wagonów towarowych, a lokomotywa przeraźliwie gwizdnęła. Ludzi cywilnych naprzychodziło może około tysiąca na pożegnanie. Machali rękami. Przeważnie były to kobiety, niektóre płakały, bo wiedziały, że nie wszyscy, którzy dziś odjeżdżali na front bić się za wolność kochanej Ojczyzny, powrócą.
Lokomotywa jeszcze raz gwizdnęła i ruszyła. Jechaliśmy zrazu wolno, a potem coraz szybciej. Tylko szczęk wagonów było słychać. Dojechaliśmy do pięknego miasta Lwowa. Jednak nie wolno było wysiadać z wagonów, krótki postój i jechaliśmy dalej, przez dużo mniejszych miast, do Tarnopola, na front, bić się z bolszewikami.
Już wcześniej Petlura, widząc, że z jego dywizji została tylko połowa, a bolszewicy zajęli Kijów, zmówił się z polskim dowództwem i ze swoimi żołnierzami połączył się z wojskiem polskim. Razem uderzyli na bolszewików i zajęli Kijów. Wojsko polskie pierwsze wkroczyło do Kijowa. Dużo tam było Polaków z dawna zamieszkałych, więc razem Polacy i Ukraińcy z kwiatami witali wojsko polskie i ukraińskie. Na drugi dzień odbyła się defilada, na której był obecny marszałek Piłsudski i generał francuski Weygand, generał Józef Haller i dużo innych oficerów, a także ataman Petlura.
Radziecki rząd uznał, że nie jest dobrze. Ukraina to złote jabłko – ma bardzo dobre ziemie, dawniej mówiono, że mogłaby całą Europę wyżywić, żeby tylko chciała. Więc rząd radziecki skierował na Kijów i w ogóle na Ukrainę całą armię kawalerii pod dowództwem generała Budionnego. Przysłał też na ten front piechoty jak mrowia, tak że było ich dwie linie na całym froncie, a polskiej piechoty na jedną nie starczało. W łączności były luki po dwa kilometry, a nieraz więcej. Tylko u nas, gdzie nie było łączności, to zastępowała artyleria, ale przy każdej baterii był karabin maszynowy i placówki na osłonę, a przeważnie w nocy.
Nasze wojsko się cofało. Całe szczęście, że mieliśmy siedem czołgów z Francji i pociąg pancerny. Składał się on z lokomotywy z działkami z przodu i z tyłu oraz wagonu z amunicją, zaś z tyłu była platforma, na której znajdowały się szyny kolejowe, proste i krzywe – jakby był gdzieś przerwany tor, zaraz by go naprawili. Czołgi były wielkości współczesnych maluchów (fiatów 126 p). Jechały cztery z jednej strony toru i trzy z drugiej. Gdy nieraz bojcy (żołnierze radzieccy) byli na przedzie, a szedł pociąg pancerny czy czołgi, bolszewicy dawali komendę: „Łożyj, bo czorty idut”. Wszystko kładło się na ziemię i ani wyjrzał żaden, aż pancerka przeszła do tyłu. Tylko ich artyleria wciąż do niej strzelała. Kawaleria całą armią poszła naprzód i zaledwie jeden raz wypadli z lasu, ale jak z działek poszedł w ich stronę ogień, to od razu widać było, że z dziesięć koni padło zabitych, a na pewno i żołnierzy. Więcej nie ryzykowali, szli na Lwów.
Bolszewicka kawaleria już parę miesięcy temu była pod Lwowem prawie bez boju i my ich przegnaliśmy, ale jak im piechoty dowalili, to oni nas gnali[1].
Podczas cofania spod Kijowa dowódca mojej kompanii dawał mi zapłatę za to, co mu wcześniej powiedziałem na placu ćwiczeń, że nie zna polskich komend i dlatego żołnierze źle wykonują te, które on podaje. Powiedział mi wówczas, żebym się powiesił w lesie, utopił w Sanie albo zastrzelił, bo będzie mnie w takie miejsca sadzał, że mnie cholera weźmie. Odpowiedziałem mu wtedy, że mnie cholera na ukraińskiej wojnie nie wzięła, to nie wiadomo, kogo pierwszego na tej wojnie z bolszewikami weźmie.
Raz wydał rozkaz, żeby pierwszy pluton szybkim ogniem powstrzymywał nieprzyjaciela, a drugi i trzeci się cofały. Bolszewicy na nas napierali, a my staraliśmy się ich powstrzymać. Słyszymy u nich komendę: „Stupajtie na pieriod! Na pieriod!”. Żołnierze musieli iść, bo z tyłu szli politrucy i niechby tam który żołnierz się wahał, to zaraz z tyłu dostałby kulę w głowę i trup. W jednym miejscu przez cały dzień się cofaliśmy, bo bolszewicy nas atakowali. Cofaliśmy się i szybkim ogniem strzelaliśmy do nich. Przed wieczorem przestali nas atakować, a nasze wojsko jeszcze z pięć kilometrów się cofało do jakiejś wsi, gdzi zatrzymaliśmy się na noc. Jakieś sto metrów od wsi stały nasze posterunki, tak zwane czujki.
Zaraz jak się wieś zaczynała, były cztery drogi, które się krzyżowały, i płoty plecione z jałowców. Podszedł do mnie kapral Stanisław Goleń i mówi: „Pieńkowski, chodź, położymy się za tym płotem. Rano, jak kompania będzie szła do tyłu, to się połączymy, a jak do przodu, do powstrzymywania bolszewików, to nie pójdziemy, tylko zostaniemy tutaj. Tam można zginąć”. On był żonaty i miał już dwoje dzieci. Odpowiadam, że jak chce, to może zostać, ja go nie wydam, ma żonę i dzieci, ale ja tu nie zostanę, i poszedłem do kompanii.
Jednak cofał się cały front. Przeszliśmy jakąś rzekę, nazywała się Gniła Lipa bądź – jak inni mówili – Złota Lipa, nie wiem tego dokładnie. Porucznik znów dał rozkaz, że pierwszy pluton przejdzie dolinę i tam gdzieś będzie nasz batalion, z którym trzeba nawiązać łączność i dowiedzieć się, czy będziemy się dalej cofać, czy tu się okopywać. Gdy już mamy odchodzić, podchodzi do mnie kapral Stanisław Urban i mówi: „Ja dziś będę zabity, czuję to. Weź ze mnie mundur i zegarek, bo szkoda tego dla bolszewików”. Mówię: „Trzymaj się bliżej mnie i się nie bój”.
I już idziemy. Mamy teraz teren równy, od rzeki tylko jakieś trzysta metrów jesteśmy. Najpierw idziemy do płaskiej doliny, a potem będziemy szli pod górę. W dolinie rósł owies, już duży, a w rzece kąpali się bolszewicy. Karabiny popostawiali w kozły jak duże kopy siana. Dolina była dość szeroka. Byliśmy już prawie w połowie, gdy jeden krzyknął: „Polaki idut!!”. Wszyscy wypadli z rzeki, złapali za karabiny i do nas strzelają, a my pędzimy na drugą górę, bo tam mają być nasze wojska. W tym czasie kapral Stanisław Urban dostał kulę chyba w czoło, bo podleciał jeszcze ze dwa kroki, karabin z rąk mu wypadł, a on upadł za nim. Tylko obejrzałem się na niego, ale nie ruszał się wcale. Jeszcze podbiegłem, ale gdy kule gwizdały i nade mną, i z boku, padłem i kopię łopatką dołek, najprzód pod głową, a potem pod brzuchem. Leżę.
Strzały ucichły, a z tyłu słyszę: „Pieńkowski? Słyszysz?”. Poznałem po głosie, kto to, i podnoszę głowę. O jakieś 15 metrów idą jeden za drugim bolszewicy, karabiny niosą na ramionach, a głowy mają pochylone ku ziemi. Tylko ten, co szedł pierwszy, oglądał się na wszystkie strony. Po cichu mówię: „Bielec, uciekamy” i się zrywam. Nawet się nie obejrzałem, czy on też ucieka na tę górę. Było może 15 metrów, a jeszcze na prawo dwóch naszych żołnierzy, którzy bandażowali rannego. Zostawili go i z nami uciekali. Całe szczęście, że bolszewicy byli pomęczeni, mieli spuszczone głowy, więc i nas od razu nie zobaczyli. Gdy już byliśmy na górze, wrzasnęli: „Wot, Polaki!”. Jednak zanim złapali za karabiny i zaczęli strzelać, my już byliśmy za górą.
Tu była równina. Widzę, że może o jakieś pół kilometra dalej stoi kilku żołnierzy w zielonych ubraniach. To na pewno nasi. Trzeba ich ostrzec, że bolszewicy poszli naprzód i już są niedaleko nas. Podchodzimy bliżej. Tak to nasi, jest sierżant, kapral i czterech szeregowych. Mówię im, jak się sprawa przedstawia, a sierżant daje rozkaz, by rozebrać karabin. Razem cofamy się do samego wieczora.
Dotarliśmy do niewielkiej wsi, w której była nasza kompania. Opowiedziałem, jak Urban rano powiedział mi, że dziś będzie zabity i żeby zabrać z niego mundur i zegarek. Jak on biedak wyczuł, że będzie zabity? Był moim dobrym kolegą, razem kończyliśmy szkołę podoficerską. Wszyscy go żałowali.
Ponieważ rano tylko kawę wypiliśmy i zjedliśmy kawałek chleba, toteż zaraz dali nam obiad i kolację. Ledwo zdążyliśmy zjeść, już cofamy się dalej, bo nie mamy żadnej wiadomości i żadnych rozkazów znikąd. Porucznik dał mi polecenie, żeby wziąć dziesięciu ludzi i pójść do niedużego dworu, na lewo stąd, że może tam będzie jakieś nasze wojsko i uda się nawiązać łączność.
Było tam pole nieorane od kilku lat, jeszcze od wojny austriackiej z Rosją, a wcześniej orane w wąskie oziemki, które teraz były zarośnięte trawą. Zaczął padać drobny deszcz, taka mżawka, i zrobiło się ciemno. Idziemy pomału, na dwa metry nie można nic zobaczyć. Ja szedłem pierwszy. Wtem usłyszałem naprzeciw nas brzęk i to dość blisko. Krzyknąłem: „Stój! Kto idzie?!”. Jak się tam zagotowało! Aż ziemia zadrżała, jak konie zawróciły i uciekano, a my nikogo nie widzieliśmy, ani nas nie widziano. Uciekliśmy z powrotem tam, skąd przyszliśmy. Mało się nie pozabijaliśmy na tych oziemkach, ale wróciliśmy wszyscy, dzięki Bogu.
Był to najpewniej patrol bolszewickiej kawalerii. Zaraz zameldowałem o tym dowódcy kompanii. Stwierdził, że dobrze żeśmy wrócili, bo na pewno w tym dworze to już oni są. Powiedziałem szefowi, by wystawić czujki na 300 metrów przed wioską i dobrze czuwać, i to zaraz było wykonane.
Przez resztę nocy mieliśmy spokój. Ale zaraz po śniadaniu już cofaliśmy się na całym froncie. Zatrzymaliśmy się w jakimś większym lesie. Na lewo od drogi było widać duże budynki, do których także prowadziła droga. W tym czasie przyłączył się do nas jakiś major z czarną bródką i pięciu kawalerzystów na koniach. Major spojrzał na nich i wydał komendę: „Za mną!”.
Z miejsca ruszyli galopem do tych budynków. Za jakieś pół godziny wracają. Major jedzie pierwszy, a za nim na bryczce na dwóch kołach siedzi grubas tak potężny, że aż resory się pod nim wyginają. Chyba ważył ze sto sześćdziesiąt kilogramów. Za bryczką jechał na koniu jeden żołnierz bolszewicki i pięciu naszych kawalerzystów. Na grubasie po obu stronach wisiały mapy, i na jednym boku, i na drugim było widać. Nic się nie dowiedziałem, kto to był, bo major pojechał z nim i swoimi pięcioma żołnierzami naprzód. Przypuszczałem, że to może był ktoś z tej armii kawalerii, co poszła do Lwowa. A może to był sam Budionny, dowódca tej kawalerii? Nie dowiedziałem się, ani kto to był, jak się nazywał, ani gdzie z nim pojechali. Nawet nie wiem, jak nazywał się major, tylko mówili, że cały szwadron kawalerii cofa się razem z nami.
I znowu cofamy się całym frontem do wieczora. Czuje, że porucznik znowu mnie gdzieś wyśle, albo na zwiady, albo na placówkę. Pytam się jednego starszego żołnierza, który służył w austriackiej armii w czasie wojny austriacko-rosyjskiej, jak się zranić, żeby iść do szpitala, i wyjaśniam, że ten drań porucznik mści się na mnie za zwrócenie mu kiedyś uwagi. Żołnierz mówi: „Widziałem, jak się żołnierz w austriackiej armii ranił. Przyłożył chleb do uda, przywiązał mokrą szmatę i przez to strzelał. Nie było śladu, że się sam ranił. Dym został na mokrej szmacie i na chlebie. Inaczej nie da się ukryć, że się to samemu zrobiło celowo”.
Pomyślałem jednak, że skoro mnie bolszewickie kule mijają, to czy ja sam mam sobie w nogę strzelać. Nie, to byłoby szaleństwo, żebym sobie to zrobił. Już tyle razy byłem pod ostrzałem i wyszedłem cało, może Pan Bóg da, że i dalej będą mnie kule omijać.
[1] A. Pieńkowski w miejscu tym przywołuje z pamięci wydarzenia związane z wyprawą kijowską i zajęciem przez wojska polskie Kijowa 4 maja 1920 r. W trakcie tej operacji wojska bolszewickie wycofały się spiesznie za Dniepr, by następnie po otrzymaniu posiłków, w tym 1 Armii Konnej, rozpocząć kontrofensywę 26 maja. Poruszone: Lech Wyszczelski, Kijów 1920, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 1999.