MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

IX

Namiętności

Gdy sekretarz wszedł do salonu, gdzie Zazy jeszcze nie było, rozejrzał się pobieżnie, by zdać sobie sprawę ze stopy jej życia. Dyplomaci europejscy mają wrażliwość na smak rzeczy, prawie tak wielką jak na pieniądze...

„Burżuazja – pomyślał odrazu, nie wiedząc o Zazie dotąd nic prócz tego, że jest zachwycająca i że spotkał ją kilkakrotnie w salonach dobrego towarzystwa. – Tem lepiej, to jest sfera, w której najmniej bywa skrupułów. Ale ona sama musi być z jakiegoś arystokratycznego domu, to jest dama! Pomimo tych oczu wyzywających. Ach, jak ona patrzy, ta kobieta”.

Nie mógł bez wstrząśnienia fizycznego wspomnieć jej spojrzenia. Twarz dziecka, ale oczy pełne wiedzy o miłości! I pełne woli skierowanej uparcie na podbój mężczyzny. Oczy kochanki – tchu brakło, gdy się w tem szafirowem spojrzeniu utkwiło wzrok.

Właśnie weszła Zaza ubrana skromnie w sukienkę koloru wiśniowego, właściwą na wczesne popołudnie. Była różowa w tej sukni i tę różowość uwydatniały duże perły na szyi nagiej, nieosłoniętej żadnym kołnierzykiem u sukni.

„Cóż prostszego – przeszło przez myśl cudzoziemcowi – jak pochwycić ją teraz w ramiona i mieć. Jaka wyspana, jaka rozkoszna – po całej nocy przetańczonej. Młoda, chyba znacznie młodsza ode mnie...”

Ale w kroku Zazy, w jej podniesionej głowie było coś, pomimo frywolnego uśmiechu – co kazało mu przywitać ją ceremonjalnie.

– Jestem szczęśliwy – mówił i całował obie jej ręce, nisko pochylając głowę – że pozwoliła mi pani przyjść dziś. Jestem chory... chory z miłości.

– O! to dobra choroba, każdy z nas ją zna.

– A ja patrząc na panią od pierwszego dnia, mam wrażenie, że pani miłości nie zna, i to mnie podnieca... daje najmilsze nadzieje.

– Chodźmy do mego pokoju – rzekła Zaza, a sekretarz uśmiechnął się mimowoli, wspomniawszy ile już razy w Warszawie słowa te oznaczały dla niego zbyt łatwy triumf, a nawet często przesyt.

W buduarze, urządzonym z daleko lepszym smakiem niż oba salony, Zaza siadła w niziutkim szarym fotelu i pokazała mu drugi obok siebie.

Złożyła obie wąskie ręce płasko, przebierała palcami tak, że mógł zobaczyć dokładnie ich kształt i powiedziała:

– Więc, jak to jest z tą miłością? Jeśli ja się na niej nie znam, to pan zna się aż nadto dobrze. Co też sobie o panu opowiadają: uwodziciel!

– Oh! – mruknął cicho – raczej mnie uwodzą…

– Co?

– Polki są bardzo łaskawe. Obyczaj tu jest prosty, łatwy... W moim kraju jest jeszcze dużo przesądów. Czuję się w Warszawie doskonale. Tu się żyje pełną piersią. Ale...

– Ale co?

– Ale mówię pani szczerze – zmarszczył brwi i Zaza znów zobaczyła tak jak wówczas na balu czarność tych brwi, rzęs i włosów niby coś groźnego, żywiołowego – że męczę się, odkąd panią poznałem. Jeszcze nie widziałem takiej kobiety.

– Zaza! – szepnął przeciągle, akcentując po cudzoziemsku – co to za imię?

– Zofia. Ale ja jestem tylko Zaza, cała poprostu Zaza – mówiła śmiejąc się swobodnie.

– Tak – szepnął zmienionym głosem – Sofija! Sofija! co za piękne imię. Daj mi twoje ręce.

Wziął obie jej ręce w swoje, a przytem pochylił się nad nią i znów uderzył ją żar tych oczu, głosu i palących rąk.

Południe, południe – uczuła.

– Czy można – udawała swobodę, chociaż była zmieszana – czy można pokochać mnie tak nagle? To mnie dziwi.

Przysunął się jeszcze, przyklęknął na jedno kolano, tak, że dotykał jej drobnych nóg, i rzekł gwałtownie, z pasją, która zmieniała jego melodyjny głos południowca w suchą, twardą mowę.

– Można. Jesteś stworzona do miłości. Żal każdej minuty, życie ucieka. Nie czujesz? Już go mamy mniej – coraz to mniej – ale połóż tu głowę, tu na mojej piersi, ja cię nie skrzywdzę. Zobaczysz, nigdy nie skrzywdzę. My umiemy kochać kobietę. Sofija! Sofija!

Zaza doznała pierwszy raz w życiu zupełnego odurzenia. Wymowa w miłości jest niebezpieczną uwodzicielką. Dźwięk jego głosu, żarliwość rąk obejmujących ją, twarz jakby wyschła od nadmiaru pragnienia, – ah, jak trudno, jak trudno będzie temu się oprzeć...

– Wie pan – powiedziała bezdźwięcznie – że jeśli kiedyś zdradzę męża, to chyba tylko z panem.

On wzdrygnął się. Bladł na dźwięk słowa: „mąż”, „zdrada” – od tego splotu fizycznych prawd, który stawał przed nim tak jaskrawo, jakby ona powiedziała coś wyuzdanego. A przecież to jest dziecko. Więc nigdy jeszcze nie zdradziła męża? Z tą urodą? z temi oczyma? Dziecko, dziecko! Skąd się taka uchowała tu, w Warszawie, gdzie kobiety pewnej sfery są tak łatwe?

– Ah, – szepnął – nie mów mi nigdy nic o mężu... Nie mogę. Ty nie wiesz, co to jest miłość... Mógłbym zabić.

– Jego? – Zaza uśmiechnęła się blado – nie warto.

– Czy nie jest dla ciebie dobry? – cudzoziemiec zmarszczył groźnie brwi i oczy mu zabłysły pewną dzikością.

– O, kocha mnie. Ale...

On przysunął swą twarz do jej twarzy i położywszy jedną rękę na jej policzku, jak mężczyzna, kiedy chroni małe dziecko od czegoś złego – czekał, zmartwiały, co usłyszy.

– Ale… nie tak, jak ty – mówiła cicho Zaza, rozumiejąc, że gubi się w stosunku do niego tem wielkiem pochlebstwem, którem go obdarza.

„Źle, trzeba się cofnąć – ale jest mi z nim bardzo dobrze”. Taka gwałtowna miłość, a ma się wrażenie opieki. Oni inaczej kochają niż Polacy! Co za tkliwość przy szalonym porywie fizycznym. W tem jest coś – coś, czego dawno nie spotykała. Co to jest? ah – poezja... to szczególne! Ją, trzeźwą, opanowaną, chłodną – ta poezja upaja... Kołysze ją..., ale do czego? do snu, czy do romansu?

„Kochanek! – przemknęło jej znów przez głowę – prawdziwy, urodzony kochanek!”

On zrozumiał, że Zaza staje się coraz bliższą jego zamiarom, i mówił znów szybko:

– Tylko miłość coś znaczy w życiu. Słuchaj, czasem myślałem, że mnie coś porwie, coś przeniknie. Polityka, hazard, karjera. Robiłem wysiłki. I wracałem do miłości – jak do źródła. Nie mogę bez niej żyć! To jest mój świat, to jest moja władza. Daj mi siebie, Zazo. Kocham ciebie, zrobię wszystko, co zechcesz.

– Ja nie potrafię tak nagle kochać. Bez miłości – skrzywiła się – jestem żoną człowieka, którego nie kocham. Mam tego dość. Ale...

Wstała i on też wstał. Stanęli przy sobie w odruchu nagłym, wzajemnie bliscy i zrozumiali, potrzebni sobie na chwilę, jakby ta chwila miała być całem życiem.

Objął ją i delikatnie, powoli zbliżył pierwszy raz swe usta do jej chłodnych warg.

Zaza natychmiast cofnęła się bardzo blada.

– Nie mogę, – jęknęła – to jest strasznie poważne… to wiąże, nie mogę...

On zdumiał się. Nigdy nie spotkał się z czemś podobnem u kobiety. Niepohamowany gniew pasjonata zaczął go ogarniać, ale łączył się w głębi z jakimś podziwem.

– Czy mnie nie kochasz? – wyrzekł z trudem. – Czy nie widzisz mojej miłości?

– Widzę!... nawet podoba mi się ta miłość i – podniosła oczy pełne złotych iskier w szafirowych tęczówkach, oczy nawskroś kobiece, stęsknione – pan mi się bardzo podoba.

– „Podoba”? – żachnął się pogardliwie – cóż za język miłości!

A ona wybuchnęła i zdziwiła się sama swojej skardze:

– Wszystko jest dziwne w mojem życiu. Żeby pan wiedział... Jestem trzeźwa, chcę życia prostego, nic znoszę patosu. Ale miłość taka nagła przeraża mnie – mówiła zupełnie coś innego, niż myślała.

– Ja wiem, że w niej się mogę zagubić, przepaść, a ja chcę być sobą. Kiedyś – w młodości...

– Oh, ty dziecko – przerwał tkliwie, rozbrojony.

– Kiedyś w młodości – powtórzyła z powagą – było w mojem życiu coś, co miało mnie zupełnie zmienić i pochłonąć. Wie pan? pierwszy raz od lat mówię o tem z kimkolwiek. Nigdy już nie chcę czegoś podobnego. Chcę być wolna. Pana głos ma w sobie taką siłę... Ja umiem się bronić, ale... mam takie wrażenie, jakbym się pana bała. Nie znoszę cierpienia, a cierpiałam kiedyś strasznie. Nienawidzę ciężaru i więzów, a byłam w niewoli, obca sobie, zależna całą duszą. Nie chcę, nie chcę. Ja nie wiem, czem pana miłość mi grozi? Chcę być wolna.

Patrzała mu prosto w oczy, a on walczył z sobą. Czuł gniew i zachwyt. I pomyślał z drżeniem zupełnie to samo, co ona przed chwilą.

„Kochanka” boi się żywiołu, do którego jest stworzona. Mówi mądrze, przezornie, a niby jest lekkomyślna. Jakie ona mogła mieć już przejścia?

I za wszelką cenę zapragnął poznać jej przeszłość. Miłość? Wielka namiętność? W tak młodym wieku? To się zdarza. Ona mówi „kiedyś”, a ma najwyżej lat dwadzieścia cztery i wygląda na dwadzieścia. Pierwsza kobieta niespodziewana i trudna! Ah, jak on jej pragnie bez granic, jak ją kocha. Chyba nigdy jeszcze nie kochał – dopiero teraz... I nie odda już jej nikomu, nigdy. Patrzy na tę drobną twarz, jakby na coś znajomego od wieków. Zdaje mu się, że ma we krwi jej rysy, kolor policzków, zapach ciała – cały jej fizyczny obraz nosi w sobie, jak obraz rodzonego dziecka. Nic obcego, nic coby było nieznane, nawylot przenika jej naturę i cierpi do utraty tchu nad tem, że istnieje przepaść między jego płomiennem czuciem a jej chłodną wolą. Lecz nie zna rozpaczy. Zdobędzie Zazę i tą pewnością żyje.

– Wie pan – odezwała się Zaza – teraz trzeba spokojnie wypić herbatę. Bije piąta.

Sekretarz przesunął rękę po oczach i, jako człowiek dobrze wychowany, zrozumiał, że musi chwilowo ustąpić.

Usiadł, złożył ręce, jak składa je światowiec przed wysłuchaniem zwierzeń w salonie.

– Z największą przyjemnością. Nawet w Anglji nie pijałem tak smacznej herbaty, jak tutaj.

– Miło mi to słyszeć – rzekła Zaza i zadzwoniła.

Wkrótce przyniesiono herbatę. Zaza, może przez wzgląd na wspomnienia z Różanki, lubiła podwieczorek i, nie mając żadnych ambicyj gospodarskich, codzień o piątej popołudniu wymagała dobrze podanego i obfitego jedzenia.

Sekretarz był przyjemnie zdziwiony. Poziom „herbaty o piątej” przewyższał znacznie to, czego można było oczekiwać w mieszkaniu Zazy, sądząc po meblach i po obrazach...

Niejako z urzędu przyzwyczajony stale do oceniania, zwrócił na to uwagę, lecz zrobił to bezwiednie – był bowiem cały pochłonięty tem, co człowieka jego typu pożera w zupełności, gdy kocha: kobietą i jej miłością.

X

Dancing

Zaza przez parę dni po wizycie sekretarza byli rozstrojona. Nie odczuwała nigdy potrzeby radzenia się, tak natarczywej dla natur skromnych lub niesamodzielnych. Ale tym razem chciała mówić o tem, co było dla niej samej zagadką, i – nie miała z kim. Ludwika widywała w domu rzadko, zresztą drażnił ją tylko lub bawił jego widok i jego sposoby. Nie rozmawiali nigdy o niczem zasadniczem, nie tylko dlatego, że oboje nie znali tego zwyczaju, lecz dlatego, że w szybkiem tempie życia każdego z nich – nie było nawet na to czasu.

Trudno sobie wyobrazić człowieka, śpieszącego na giełdę lub na konferencję z grubymi kupcami żydowskimi, lub wyczekującego upragnionego spotkania z kobietą –  który przed wyjściem z domu rozmawiałby z żoną spokojnie o życiu, śmierci, krzywdzie i miłości. Nie było tych rozmów. Ale oboje byli z natury zdolni i mieli bystrość sądu, toteż okruchy rozważań psychologicznych odbijały się w ich złośliwych czy drwiących rozmowach. To im wystarczało, by czuć wyższość nawet nad ludźmi rozprawiającymi długo i chętnie o zagadnieniach. Było między małżeństwem coś podobnego pod tym względem – odrazu rozumieli się, gdy osądzali ludzi lub pobudki ich czynów. Jedynie źródła cierpień nigdy nie odczuwali, dlatego żyli bez troski.

Istniała tylko jedna dziedzina, mianowicie minionego uczucia Ludwika dla Zazy: drażliwa sprawa jej przeszłości, w której Zaza widziała się zdana na łaskę i niełaskę Ludwika, nawet na sąd jego w pewnym stopniu surowy – i to wystarczało, aby okazywać mu stale lekką pogardliwość. W pojęciu jej samej Ludwik nie zasługiwał na tę pogardę, ale musiał się z nią liczyć – bo właśnie lekceważenie Zazy stwarzało dystans, poprzez który trudniej mógł ją zranić.

Dlatego Zaza z każdym mogła rozmawiać o swoich flirtach czy zamiarach uwodzicielskich – ale z Ludwikiem trzymała się zawsze na ostrożności, i właśnie to, że tak być musiało, łączyło ją niejako z mężem i utrudniało zerwanie.

– Ludwiku, – powiedziała w kilka dni po balu do męża po kolacji – czy jesteś teraz bardzo zajęty?

 – Wogóle?

– Tak.

– Bardzo. A dlaczego?

– Chciałabym wyjechać z Warszawy.

– Dokąd? Teraz, w karnawale?

– Teraz... prędko. Możesz jechać, czy nie?

– Hm, nie, nie mogę. Ale pojedź, dokąd chcesz.

– Naturalnie, że pojadę – mruknęła lekceważąco.

Ludwik zwrócił wzrok na Zazę i zobaczył w spojrzeniu jej chmurność wspaniałą, znaną mu z pierwszych tygodni po ślubie. I nagle zastanowił się. Co za żal, że mając taką żonę, nie potrafi tkwić przy niej stale, kochać ją romantycznie, tylko zawsze musi się chwilowo gdzieś zawieruszyć... Lecz zato otoczył ją zbytkiem. Tak, prawdziwym zbytkiem, a przecież nie zna kobiety, dla której zbytek nie byłby pewnym szczytem... Jednak żal mu. Rozumie w tej chwili, że Zaza jest warta względów serca. Cóż, kiedy wystygło jego serce przy niej i nawet bez jakiegokolwiek poczucia własnej krzywdy. Nauczył się od niej chłodu. Sam był miękki – tak mu się przynajmniej zdawało – a przy niej stał się bezwzględny, widząc w bezwzględności Zazy wyższość nie tylko towarzyską, ale i moralną.

– A dokąd pojedziesz? – zapytał uprzejmie, ukrywszy lekkie westchnienie.

– Nie o to chodzi, dokąd pojadę, tylko z kim. Samej mi się nie chce. Ale potrzeba mi dużo pieniędzy. Już mam długi, nieregularnie teraz wpłacasz pieniądze na mój rachunek.

– Ile tylko zechcesz – rzekł zadowolony z kierunku jej myśli – w podróży trzeba żyć bardzo swobodnie.

– Oczywiście.

– Ja do ciebie później przyjadę.

– Poco?

– Żeby pobyć z tobą – rzekł cicho – mnie się to też należy.

Machnęła ręką i wstała od stołu. Rzadki wieczór, w którym byli oboje sami i spędzali go w domu... „Nie lubię tego” – pomyślała.

– Można było mamę zaprosić na kolację – rzekł Białkowski, który przywiązał się do pani Barskiej, nie czując żadnego przymusu w obcowaniu z nią.

– Ach – Zaza roześmiała się pierwszy raz tego wieczoru - nie wiesz, co się dzieje z mamą. Wybierała się w wielką podróż. Tak, podróż się jej wyśniła, a mama wierzy w sny.

– Tak, jak ja.

– Co za nonsens! – Zaza wzruszyła ramionami, a Ludwik uczuł lekkie zażenowanie. – Więc chciała koniecznie pledu do tej podróży. Okazało się, że nie ma go wcale, i jeździłyśmy kupić pled. Dobra historja, co?

Śmieli się oboje, a Ludwik, jak zawsze, śmiał się do łez.

– A możebyś mamę z sobą wzięła? – Ludwik mówił, ocierając łzy z oczu, które zawsze łzawiły, gdy śmiał się długo, co Zazę drażniło więcej, niż jakakolwiek z cech jego charakteru...

– Mamę? – zawołała. – Przecież ja jadę, żeby się rozerwać. Cóż ja z mamą będę robiła?

– Wiesz co? Jedź do tej twojej Marynki. Będziesz miała zabawę. Spotkałem jej męża kilka dni temu w banku. Mówił, że Marynka doczekać się nie może naszej wizyty. Powiada, że szosa strategiczna, jak stół, aż do dworu. Pyszny szlagon, zawołany koniarz.

– Dużo ty tam wiesz o szlagonach.

– Ja? Więcej od ciebie. Przy kartach się ludzi poznaje, a nie, kiedy gruchają pod lipą.

Cień pokazał się na twarzy Zazy, bo jedna wielka lipa kwitła w pełni za dni jej młodości w Różance, lecz Ludwik ubawiony tem, że jej zaimponuje, mówił:

– A ty wiesz, co to jest szlagon?

– Nie – rzekła z udaną powagą – ja tylko wiem, co to jest aferzysta.

– Aferzysta? – uczuł niepokój – dlaczego?

– No, bo dla mnie człowiek, który nie ma biura ani fabryki, czy majątku ziemskiego, a ciągle prowadzi jakieś interesa i ma duże pieniądze, to aferzysta.

– Dajże spokój – odparł Ludwik, ale w duchu odrazu przyznał jej rację. – Przecież mamy dużą kamienicę, fabrykę w Bydgoszczy, place na Solcu. Jestem kapitalistą.

– Radzę ci założyć jakieś biuro – ironicznie powiedziała Zaza. – Nikt nie wie, co ty właściwie robisz. To będzie lepiej wyglądało.

Mówiła lekko, tylko nato, żeby się na nim zemścić za niechęć towarzyszenia jej, gdy raczyła chcieć go za towarzysza podróży. Ludwik natomiast, jak zawsze czujny na to, co mogło być choćby najdalszym odgłosem opinji – momentalnie robił już w głowie plan, idący po myśli jej słów.

– A dlaczego nie uważasz za aferzystę hrabiego Ostałło, który ci nadskakuje na wieczorach, a pozatem uwija się zdrowo, żeby podwoić swój płynny majątek?

– Bo... bo nie wygląda na to – powiedziała Zaza, otwierając szeroko oczy i robiąc ustami grymas.

– A ja wyglądam? – Ludwik mówił z powagą i widać było, że jest dotknięty.

– Nie, nie.

Zazie wcale nie chodzi o to, by go naprawdę obrazić i upokorzyć. To jest jej mąż. Nie zapomina o tem. W czemkolwiek zechce go poniżyć, uczuje się zaraz sama życiowo upośledzona.

– Nie, głupstwo. Ale naprawdę, że nieraz już chciałam ci powiedzieć, że powinniśmy mieć majątek.

– Dlatego prowadzę pertraktacje o Różankę – wyznał Ludwik.

– Naprawdę? Nic mi nie mówiłeś. – Zaza uczuła dziwne, ogromne podniecenie.

– Bo to się ciągnie i ciągnie. Zaraz po Bożem Narodzeniu byłem u Barskich w tej sprawie.

– No i co? Co stryj na to?

– Oh, stryj twój nie ma tu prawie nic do gadania. Ja pertraktuję z wierzycielami, a oni się mocno trzymają, bo zwąchali, że ja mam chęć na Różankę. Ale to się zrobi. Tylko możnaby kupić daleko taniej, a że to w rodzinie, więc chcę, żeby Barskim coś zostało a raczej innych wystrychnąć.

– Naprawdę? Myślisz o tem?

– Myślę. A czemużby nie? – spokojnie odpowiedział Ludwik.

Nie przyznał się, że chciał to zrobić głównie dlatego, że pani Anna budziła jego zachwyt.

– Ty jesteś podobna do pani Anny – rzekł bezwiednie – choć nie jesteście przecież wcale spokrewnione.

– Podoba ci się Anna, co? Żebyś ty ją widział dawniej. Była imponująca.

– Ona i teraz jest pełna powabu, ale jaka nieszczęśliwa.

– Tacy bogaci ludzie. Co oni zrobili, jak myślisz, żeby doprowadzić do ruiny taki piękny majątek?

Ludwik milczał z delikatnym uśmiechem na ustach. Uśmiech ten drżał – był wymowny.

– Kochali się podobno ogromnie...

– Tak – zamyśliła się.

– Było im błogo... Żyli sobą. I w niczem nigdy nie ryzykowali...

– Jakto?

– Jak starcy, jak ludzie strupieszali.

Podniósł głos, a Zazę zdziwiła siła, z jaką Ludwik mówił.

– Nie walczyli o nic. Jakżeż mogli się utrzymać? – pomyśl. Ja, człowiek skromny (w Zazie obudziła niesmak ta pokora...), który nie miałem wiele, gdy zaczynałem życie (Zaza nie znała dokładnie przeszłości męża i nigdy o nią nie pytała), a dziś jestem niby bogaty – ja ciągle walczę. Ciągle czegoś chcę, coś narażam i w czemś ryzykuję – walczę, nieustannie walczę. Nie rozumiesz tego? Wiec to jest tak: ja może stracę jeszcze cały majątek, fortuny po wojnie powstają i giną szybko – ale jak stracę, to natychmiast zacznę robić pieniądze na nowo. Byle czem, po amerykańsku – i zrobię. A twoja szlachta, jak traci – to już zginęła. Deklasuje się i modli. To za mało. Co?

– Ee, co ty mówisz – bywa tak i bywa inaczej. Zresztą, co ty mówisz: „moja szlachta”? Ja się wychowałam w mieście, przecież wiesz o tem.

– Oh, ale w tobie jest coś wybitnie szlacheckiego.

– We mnie? Żartujesz.

– W tobie, w tobie. Wiesz, co? – śmiał się.

– No, co?

– Pycha.

– To możliwe – odpowiedziała ubawiona Zaza bez cienia urazy. I spojrzała na męża z pewnem uznaniem.

– Nie, nie pojadę do Marynki. Pojadę zagranicę.

I powiedziawszy to, doznała lęku, czy przeczucia. Zagranica – to znaczy sekretarz.

Białkowscy byli rok po ślubie we Włoszech i Francji. Zaza pamięta te porywająco piękne pary zakochanych ludzi południa: Hiszpanów, Francuzów, Włochów... Pamięta, że doznawała wówczas wrażeń jakby człowieka ubogiego – wobec przepychu...

Miłość! to jest swego rodzaju luksus i Zaza dąży do niego. „Zagranica – to znaczy sekretarz... – powtórzyła w myśli. – Dlaczego nie? Dlaczego nie? A jeśli ta miłość przyjdzie zagranicą – to – to mama się o niej nie dowie. To też jest pewnego rodzaju komfort. Mamy się nie przerobi, za późno, a nudna jest mina mamy, gdy cierpi nad urojonemi nieszczęściami. Tak, pojadę zagranicę.

– A dokąd o tej porze?

– O tej porze? – Zaza mówiła wyniośle – przecież właśnie teraz się jeździ na Rivierę.

„Takby mówiła kobieta, która jeździ tam co roku. Ach, ta Zaza, była tam tylko raz” – pomyślał Ludwik z humorem.

– Tak daleko?

Zaza wzruszyła ramionami i uczuła radość z własnej decyzji.

Trudno, trzeba żyć. Ludwik żyje – a ona tylko udaje ruch wokoło siebie. Co się właściwie stało od trzech lat? Odkąd wyszła zamąż? Nic, absolutni nic. A jak się nic nie stało, to niema życia.

Rozumowanie to wydało jej się ścisłe i znów uczuła rodzaj nowej satysfakcji. Wyobraźnią zobaczyła siebie w Nicei na tym bulwarze nadmorskim gdy będzie szła przy boku pięknego południowca z wielkiego świata. On znajdzie tam wielu znajomych, ją będą podziwiali. Zagra w ruletę i wygra.  Napewno wygra. Już raz Ludwik przegrał tam tysiąc franków i miał taką śmieszną, speszoną minę, a ona wygrała i widziała utkwione w siebie z zachwytem twarze ludzi trawionych gorączką złota. Jaka szkoda, że jest wieczór i nie może przygotować się do podróży. Moc roboty będzie przed wyjazdem – suknie, suknie. Wcale jej nie zaimponowały konfekcje paryskie, woli swoje tualety warszawskie, poprzedzone naradami w wielkich domach mód, gdzie ją czekało miłe obejście i pochlebstwa tych, co dla niej pracowali. Wszyscy zawsze jej mówią, że na jej figurze każda rzecz wydaje się lepiej, niż na każdej innej. Że z rozkoszą pracuje krawiec, mereżczarka i modystka – bo „jest dla kogo”. Wiedziała, że mieli słuszność. Dobrze będzie pokazać ten cały wykwint zagranicą i żeby mówili o niej, podobnie jak o Annie Barskiej dawniej, gdy się pokazała na promenadzie.

– „Polka idzie”.

Tylko że ta Polka dziś, rozmyślała Zaza wesoło, nie ma już wielkiego węzła włosów upiętych niedbale pod angielskim kapeluszem. Ani butonów w uszach – bo dawno skończyła się moda na nie... Zaza jeszcze pamięta z dzieciństwa dość często takie „egzemplarze” na ulicach Warszawy, teraz zaginęły, szczególnie starsze panie pilnują się mody. Jeśli się zdarzy jaka sylwetka z dawniejszych lat, to zawsze pozwala sobie na nią tylko młoda osoba. Czasem konserwatystka, czasem radykałka nie chce obciąć obfitego warkocza. I obie usłyszą od męża wyrzuty, że niepotrzebnie się postarzają...

Zaza spojrzała na zegarek, była dopiero dziesiąta.

– Co zrobimy z resztą wieczoru? – zapytała Ludwika, zapisującego coś w notesie.

Ludwik zawsze był gotów na takie wezwanie. Gdy usłyszał z ust żony słowa: „reszta wieczoru”, momentalnie mu się zdawało, że mówi to obca i młoda kobieta, z którą gotów jest iść wszędzie i o każdej porze.

– Pójdziemy potańczyć trochę? Zawsze ktoś znajomy się znajdzie.

Wymienił nazwę dancingu.

– Poczekaj. Przebiorę się – odparła Zaza szybko, rzuciwszy okiem na swoją suknię.

W samochodzie Ludwik pochylił się ruchem nagłym i, choć było ciemno, znalazł odrazu usta Zazy. Miały szczególne ciepło i zapach – znajdował je jakby na smudze wonnej – którą tylko ona oddychała.

– A to co takiego? – powiedziała Zaza bez żadnej intonacji.

Lecz Ludwik, którego myśl o rozrywce jakiejkolwiek podniecała odrazu erotycznie, rzekł:

– Miłość...

– Oh, ty i miłość!

– Nie narzekaj – mówił pół żartobliwie – mało jest ludzi w Warszawie, którzyby po trzech latach małżeństwa tak kochali swą żonę, jak ja.

– Mało? – Zaza powtórzyła przeciągle – a znasz dużo takich kobiet, jak ja?

Chciała dodać: „miałeś kiedy taką, jak ja, kobietę w ramionach?” Ale powstrzymała ją duma.  Trzy lata! Dla niego to dużo, bo ją zdradzał wiele razy przez ten czas. Ale dla niej – to było wczoraj. Ten związek, który ją łączy z Ludwikiem, jest jakby w przestrzeni, nie w czasie. Bo czas i jego mijanie jest jednak sprawą rzewną i smutną, a w stosunku do Ludwika i tego, co z sobą przeżyli, Zaza nie przechodzi żadnych wzruszeń.

„Ciągle wszystko przede mną” – myśli, usuwając usta niechętnie od szukających ją znów ust Ludwika – dawniej tak mówiłam, aby dodać sobie animuszu. Na ulicy Hożej ten optymizm był potrzebniejszy od pieniędzy. Inaczejbym nie wytrzymała. Ale dziś? Kobieta, która wyszła zamaż nawet w dzisiejszych czasach, gdy niema nic łatwiejszego, jak męża porzucić – myśli Zaza – miewa jednak poczucie, że żyje, że czegoś dokonała. Ja nie mam tego poczucia. Inne kobiety: „Zdobyły niewolnika, mają spokój o byt”. Nie potrzebują jak dawniej obawiać się troski o zjawienie się dziecka. „Dzieci, jak bociany, gdy im gniazda nie szykować, nie przyIatują” – mówiła na Hożej pewna sąsiadka i Zaza nie rozumiała... a dziś wie, że to była filozofja życiowa, tak dobra jak każda inna. Pomimo wszystko Zaza ciągle czegoś czeka, choć do niczego nie dąży. „Eh, co tam. Wyjadę zagranicę i będę miała romans, wtedy nareszcie będzie coś poza mną...”

O dawnem swem życiu panieńskiem Zaza nie myślała nigdy, ale to rzeczywiście nigdy. Uparta wola potrafiła od lat tak nastawić myśl, a nawet odruchy czucia, że choć Zaza miała chwile niesmaku czy niepokoju, związane z dawnemi sprawami (proste naprzykład słowa pani Domżalskiej przed paru dniami były właśnie z tej dziedziny), choć imiona, daty, kojarzenie słów uderzało w nią niekiedy – to uderzało jakby w drzwi zamknięte. Nigdy, od czasu gdy narzeczony z nią zerwał, nie pomyślała o nim, ani o dawniejszej przygodzie z malarzem, która spowodowała tragiczne odejście Zbigniewa Bobrowskiego.

Toteż, gdyby jej ktoś dziś mówił: „Podobno cierpiałaś strasznie po zerwaniu narzeczeństwa” – byłaby zdolna odpowiedzieć: „podobno” i nic więcej. Pani Barska ze zdrowym instynktem, nieopuszczającym jej, gdy szło o córkę, – pani Barska, tragiczny świadek przeszłości – ani jednem spojrzeniem nie zamąciła spokoju Zazy i unikała z delikatną wstydliwością każdej najbardziej okrężnej aluzji do nieszczęścia Zazy.

Samochód stanął przed restauracją.

Wchodzili na salę. Zaza rozpięła tylko płaszcz, ale nigdy go nie zdejmowała w miejscach, gdzie było towarzystwo tak mieszane, jak bywa dzisiaj w publicznych lokalach warszawskich.

– Pełno – mruknęła, szukając oczyma stolika, i stanęła, a Ludwik posuwał się dalej. Szedł jak w ulubione fale, w tę ciżbę spragnioną, głośną. Rzucał spojrzenia błyskawiczne, w miarę możności porozumiewawcze, na ładne kobiety. Kładł momentalnie całą swą fortunę do ich dyspozycji. Mówił im wzrokiem o uciechach, do których są stworzone... i dla których warto żyć. Wzrok jego błysnął odrazu, jak wzrok człowieka, który pił szampana przez parę godzin zrzędu. Nie jest zblazowany – mówił sobie – jest młody, wszystko go bawi, podnieca. Ma siły na całą noc bezsenną, na przygodę z kobietą i na wino, pite naprzemian z wódką i kawą.

Zaza widziała w jego kroku, w sposobie lekkiego podnoszenia ramion, właściwego mu przy podnieceniu towarzyskiem – to wszystko, co on czuł wchodząc na salę dancingową, i nie miała do niego najmniejszej pretensji...

Nim zasiedli przy stoliku wstawionym dla nich, już rozmawiali żywo w gronie znajomych. Zaza była zadowolona ze spotkania. Państwo Zaksowie byli zabawni i prezentowali się elegancko, zaprosili ich. Zaza zawsze pilnowała doboru przy swoim stoliku. Cóż z tego, że Ludwik miał mocną głowę, kiedy panie miewają słabą i nieraz zdarzały się panie zupełnie upite pod koniec nocy, a Zaza, choć zawsze tem ubawiona (bo mówiły wówczas niestosowne rzeczy), uważała, że to jest niebezpieczne. „Nato się ma tupet i odwagę, jakie ja mam — żeby ich napróżno nie narażać".

— Wie pani — zwróciła się do pani Zaksowej, niskiej brunetki świetnie ubranej — jadę zagranicę. Niech pani jedzie ze mną.

— Nie mogę, ledwo się pogodziłam z mężem, musimy celebrować miodowy miesiąc.

— Państwo często tak? — zapytał zaśmiewając się Ludwik.

— Co parę lat. Ale wkońcu napewno się rozejdziemy. Ja mu to przepowiadam, a on myśli, że ja żartuję. Mój pierwszy mąż wprost mi spokoju nie daje, bym do niego wróciła...

— Pani jest z tych, do których się wraca —rzekł cicho Ludwik — to najmilszy rodzaj kobiet. Wobec tego — proszę.

I wyciągnął ręce, stając przed nią tym powolnym ruchem dzisiejszego tancerza, nieznającego

Zaza już tańczyła. Hrabia Ostałło zobaczył ją, gdy tylko weszła, i najpierw wypił kieliszek najlepszego konjaku, potem starannie wytarł usta i zbliżył się. Musiał czekać, gdyż pan, trzymający w tej chwili Zazę w objęciach, mówił jej coś żywo, przytykając usta do jej odsłoniętego ucha, i nie miał zamiaru prędko jej puścić. Lecz to był brunet, a Ostałło, sam będąc blondynem, uważał się za wyższy gatunek mężczyzny i tylko bał się konkurencji blondynów.

– Ożeniłbym się z nią, dalibóg – nawet na myśl mu nie przyszło, że istnienie Białkowskiego może być jakąś przeszkodą – ale musi mi okazać więcej ciepła. Ja nie lubię zimnych kobiet. Owszem, ona działa mi na nerwy w miły sposób, jednak to tylko pani Białkowska. Musi mi to czemś wynagrodzić... ba, ba.

Ale gdy trzymał Zazę tuż przy sobie i oddychał jej dziwnym zapachem – mieszaniną chłodu z wrażeniem upalnego lata – miał minę człowieka rozanielonego i raczej pełnego wdzięczności, niż żądań. Jak ona tańczy – królowa! Nie powstydzi się jej jako żony nigdzie. Jakże ona jest z domu? Aha, Barska, prawda. Dobra szlachta, tylko bez znaczenia. Siedzi gdzieś po wsiach. Żadnych stosunków, wpływu politycznego, nic... A mąż? phi, ciekawe, jak ten się podszył pod dobre, stare nazwisko. Białkowski! – to ładnie brzmi. Jakąby też on minę zrobił, gdyby go zapytać, czy jest herbu Biberstein? z tych, co występują w aktach od XV wieku? co? Komu on świsnął dokumenta? co? Może zamordował kogo? i jak? – wszystko możliwe!

Zaza byłaby zdziwiona, słysząc rozmyślania trzymającego ją w objęciach arystokraty. Dla niej, jak i dla niego, nazwisko bez tytułu było „n i c z e m”, ale Ostałło znał się na heraldyce i rozróżniał. A dla Zazy ładny dźwięk nazwiska męża był uosobieniem tylko osoby jego, stale przez nią lekceważonej.

Ostałło wydął lekko pierś i patrzał na Zazę: „W każdym razie, twoja rodzina, to nie to, co my – wrzał pychą w duchu – moja miła pani Białkowska!”

I chociaż wiedział, że ma przed sobą kobietę o najcieńszych wiązaniach, dumną, otoczoną gdziekolwiek się zjawi, umiejącą się zawsze w salonie zachować – musiał ją odrazu, choćby tylko w myśli, ukarać za to, że nie miała tytułu...

Takto ludzie jego sfery, póki się przepychają ku szczytom, używają wulgarnej mowy do kochanki lub kobiety, z którą się nawet chcą żenić, uważając, że czynią łaskę samem spojrzeniem na nią. A później żenią się z girlsami i są uzależnieni od ich kaprysów i potulni.

Zaza wróciła do stolika ubawiona.

– Proponował mi małżeństwo – mówiła, wybuchając śmiechem. – Cóż ty na to?

– Nie jest bogatszy ode mnie – mruknął Ludwik, ale Zaza nie słyszała. Natomiast pani Zaksowa rzuciła mu wdzięczne, przeciągłe spojrzenie, jakby już trzymała w ręku część jego gotówki.

Ludwik zawsze był taki. Dlatego kobiety przepadały za jego towarzystwem.

Durzył się prędko i hojny był odrazu. Paniom, z któremi obcował, często nie zależało w najmniejszym stopniu na jakiejkolwiek jego uczynności. Wszyscy jego znajomi mieli pieniędzy dużo i wydawali je łatwo. Ale w sposobie, jakim mówił, jakim dawał kwiaty, czy – niekiedy – ukryty klejnot pierwszorzędny – tkwiło coś, co się rzadko spotyka, i kobiety wiedziały o tem. Zdziwiłyby się, gdyby im ktoś objaśnił, że w Ludwiku tkwiła żywiołowa poetyczność człowieka zmysłowego. Jedna Zaza oceniała to. Natomiast niejedna przygodna przyjaciółka Ludwika łudziła się, że pewien żar, jakim przesycona jest jego hojność, dotyczy też i jego duszy. Że to jest człowiek o wielkich namiętnościach.  W Warszawie mówiono sobie z podziwem, że p K., inteligentna, wartościowa kobieta, kocha się szaleństwa w Białkowskim. Chciała z niego zrobić męża stanu, widziała w nim wszelkie możliwości. Bo dla kobiety często Don Juani są poetami, czyli ludźmi wyjątkowego znaczenia.

Lecz Ludwik Białkowski był poetą, a właściwie nastrojowym kuplecistą jedynie w stosunku do kobiety ulubionej.

Pozatem na życie patrzał trzeźwo. Dlatego pani K. była nieszczęśliwa.

Additional information