XXXIII
W nocy
Ubiegło zaledwie dwa dni od powrotu z Krakowa. Zaza obudziła się wśród nocy z gwałtownie bijącem sercem i uczuła straszny niepokój.
„Co to się stało? – pomyślała – nic się stać nie może. Nawet gdybym lubiła się o kogo niepokoić – nie mam o kogo”.
Szybkie, bolesne bicie serca nie ustawało i przypomniało jej jedną podobną chwilę. Raz tylko serce biło jej jak szalone – kiedyś, w alei parku wilanowskiego, gdy wyznawała narzeczonemu prawdę.
„Narzeczonemu”, jakie to dziwne. A dziś jest wdową! Ale o mężu swym nigdy nie myślała jako o „narzeczonym”, tylko zawsze o tamtym, którego kochała.
– Stanowczo nie mogę spać – co to jest? Zapaliła małą, różową lampkę nocną i usiadła na łóżku.
– Boli mnie serce – przycisnęła rękę do piersi, a obrączka poruszyła się jak żywa na szczuplutkim palcu.
Zawsze pani Barska martwiła się, że taka luźna i taka wąska była ta ślubna obrączka Zazy.
Wspomniawszy bezwiednie narzeczonego, Zaza doznała wstrząsu. Ah, to to! Z nim się coś dzieje w tej minucie. Napewno. Skądże? I co ją to może obchodzić? Tyle lat go nie widziała i nie myślała o nim!
A jednak tu, w tym cichym pokoju jest on, on żywy, jego sprawa z nią związana, czy jakieś jego nieszczęście.
– Zbigniewie – zawołała bez tchu, zdumiona – oh, Zbigniewie.
Samo wymówienie jego imienia było zejściem w głąb siebie, napełniało ją drżeniem, jakie daje zdradzanie tajemnicy.
– Zbigniewie – powtarzała, wzywając go coraz bardziej świadomie.
Ale to wezwanie w ciszy nocnej, przy ostrym fizycznym niepokoju, pierwsze od pięciu lat i wśród zupełnej samotności, wydało jej się rozpaczliwe. Gdzie on jest? Co robi? Dlaczego nigdy jej nie poszukał? Dlaczego nie mógł czy nie potrafił jej przebaczyć?
Serce biło wciąż gwałtownie, a myśl usiłowała nadążyć za temi uderzeniami, które coś napewno zwiastowały. Ale te myśli Zazy jakże są odmienne od jej zwykłych rozważań.
„Może jest gdzieś pożar? Może się pali? Co to się ze mną dzieje?”. Nie, ona nie miewa przeczuć i nie zna niepokoju – ale w tej chwili wie, wie napewno, że coś się dzieje ze Zbigniewem.
A oswoiwszy się z tem poczuciem, po jakimś czasie, wzdycha głęboko i zaczyna do niego przemawiać.
Mówi bez żalu i bez dumy, stanowcza jak zawsze, ale wolna nagle od mściwości i rozpaczy, która ją pożerała przez całe dwa lata po jego odejściu.
Więc on myśli, że Zaza byłaby złą żoną? Czy on nie wie, jak ona go kochała? Czy on jeszcze dodziśdnia nie rozumie, że wszystko, co go odpychało w niej, to były – to były – nałogi? Nałóg złośliwości, użycia, swobody? A Zbigniew stał się dla niej żywiołem i mógł ją odmienić? Cóż za małość uczucia była w nim, jeśli pokochał ją pomimo nałogów, a nie dojrzał siły jej natury! Drżała na sam dźwięk jego głosu. Czuła się dla niego stworzona. Gotowa wszystko odrzucić, jak dziecko... jak dziecko...
Co za cisza w tym domu. Jaka dobra jest noc, gdy się cierpi. Coby wziąć na to bijące serce? Nie chorowała nigdy, nie wie, co zrobić. Niespokojny wzrok padł na szklankę z lemoniadą, stojącą na stoliku. Pijała ją naczczo, by nie tyć. Daremny strach – mówiły jej znajome – jest prawie chuda. Włożyła chusteczkę do szklanki, a potem mokrą przyłożyła do piersi.
– Lepiej – i ten zapach cytryny, jaki rzeźwiący. Lepiej...
– Zbigniewie – myślała dalej z jasnem poczuciem, że on ją słyszy – złamałeś mi życie. Jestem sama. Trzeba było tej nocy, tego bólu serca, trzeba wiedzieć, że gdzieś cierpisz napewno w tej minucie i myślisz o mnie, choć nie wiem, czy dobrze czy źle, trzeba było obudzić się w takim popłochu, by ci mówić prawdę. Nareszcie – prawdę! Pierwszy raz. Co za ulga. Co za ulga!
– Jakże mi zimno... – wzdrygnęła się.
Z głębi nocy, z ciszy snu wyszła ta możność mówienia prawdy.
– Przecież wiesz, że wtedy w Wilanowie nie powiedziałam ci nic. Odeszłam. I pocałowałam twoją rękę. Jakby to było wczoraj.
Znów się wzdryga, bo ją bolą do żywego te wspomnienia. A przychodzą jako konieczność, dzieje się coś, co miało początek wówczas, pięć lat temu, i co wybucha dziś jak pożar.
– ...Że przywykłam drwić? Że nie ceniłam swego ciała, nim poznałam ciebie? To ma być moją winą? Dlategoś mnie opuścił? Jakże cenić pustkę i biedę? Ja wyrosłam z nędzy. Ty tego nie znasz. To nie było moje miejsce – ten dom, ta ulica Hoża, Warszawa bez ojca, z bezradną matką. We krwi mam niezależność. Moi dziadowie byli wolni. Ja kocham swobodę. Z okien mojego mieszkania widziałam nie pola i łąki, jak ty, lecz brudną kamienicę, w której ludzie kłócili się lub całowali brzydko. Czyż nie lepiej drwić niż rozpaczać? Czy te drwiny nie dodawały mi sił? Czy ci robiłam wyrzuty? Czy nie byłam spokojna? Czyś mnie widział kiedy złamaną?
– Ah, powiedz mi, czego ode mnie jeszcze chcesz, że mnie tak wśród nocy budzisz i męczysz niepokojem?
– Może umierasz w tej chwili?
Przymknęła oczy.
– Mnie też już prawie niema – szepnęła z jękiem. – Gotowam umrzeć teraz. Nie żal mi niczego. Nic nie chcę.
– Serce się uspakaja. Już nawet się nie boję. Tylko żebym wiedziała, czego ty chcesz – czego ty chcesz.
Z temi słowami, wyczerpana, zdrzemnęła się na parę minut. I odrazu śnił się jej Zbigniew. Właściwie widziała tylko zarys postaci. Wątłe włosy na głowie, której kształt budził dojmujące wzruszenie, jak zapach bzu, siana, czy kadzideł w kościele. Ręce miał złożone. Nie wiedziała, czy modlił się, czy kogoś o coś prosił. I kogo? Uczuła zazdrość.
Był blady, bez uśmiechu. Ale widziała go znów i zapadała w szczęśliwość snu – jak w głąb siebie.
– Ż y j ę... – czuła świadomością stokroć głębszą od jawy – i zaczęła oddychać równo, bez pośpiechu, głęboko.
Wreszcie naprawdę zasnęła. Miała drobną rękę położoną na sercu, chroniła nawet pośród głębokiej nocy swej wielkiej tajemnicy, a obrączka wąska i zbyt luźna świeciła przy oddechu śpiącej niby żywa i poruszała się, migając złotem w różowem świetle niezgaszonej lampki.
O kilka ulic dalej Zbigniew, nie mogąc doczekać rana – przemawiał do Zazy i stawał przy niej.
XXXIV
„Czekałem”
Zbigniew o ósmej rano był ubrany i gotów do wyjścia. Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że nie wie zupełnie, gdzie Zaza mieszka – i pomyślał, że to jest do niego podobne. Ah, ta drobiazgowa strona szczęścia i nieszczęścia, jakaż jest trudna do zniesienia.
– Jestem przy niej od dwudziestu czterech godzin nieustannie, czuję ją przy sobie i – nie wiem, jak do niej iść!
Zdawało się, że to jest drobiazg napozór – ale Zbigniew odrazu widział się ogarnięty tą gniewną oschłością, która nachodzi człowieka tylko wobec przeszkód drobnych, nigdy wobec wielkich – lecz jest tego rodzaju, że niszczy właśnie sprawy dużej wagi.
– Co ja zrobię? – pojęcie przechodzi. Pytać... o nią? Wszyscy wiedzą, co było. I kogo pytać?
Zapukano i Zbigniew drgnął. A może to ona? Czyżby Zaza znalazła go prędzej, nim on ją odszuka? Nicby się nie dziwił. Zaza...
– Najdroższa – przemknęło mu błyskawicznie – w tobie są cudowne możliwości! To pewno ty.
– Ekspres – rzekł drewnianym głosem służący.
Zbigniew spojrzał na pismo. Naturalnie. Pani Maciejewska: kult poczty. Widzieli się wczoraj, ale już ma pilny interes. Jak ona zamaszyście podkreśla „expres”, to cały poemat dla niej taka koperta.
– Ach żeby mi dali spokój – westchnął i dopiero zrozumiał, że obecność pani Maciejewskiej przez te wszystkie lata męczyła go niezmiernie. A może tylko teraz go męczy? Nie wie.
Nie ma czasu. Nie ma chwili czasu. Musi iść do Zazy natychmiast, serce mu rozpiera uczucie nowe – jest niem przesiąknięty do szpiku kości, wstrząśnięty, nie może na nic tracić czasu – ah, ile czasu stracił przez te lata – potrząsa głową i zaciska szczęki, ma twarz poczerniałą, chudą.
I myśląc tak, bezwiednie rozrywa kopertę.
– Tak, wiem... „załatwić”... całe życie ciągle załatwiać!
Przebiega niecierpliwie wzrokiem pismo:
„Podobno państwo Barscy są ostatecznie zrujnowani. Wczoraj po rozstaniu z tobą był tu Barchwicz, mówił. Może ty...
– O co jej chodzi? Co ją Barscy obchodzą?
„Naturalnie, że nie dlatego wysyłam list expresem, i dostarczę go na pocztę umyślnie na 11 w nocy. Napisz, kiedy cię dojdzie. Jednak zauważyłam, że z expresami są teraz znaczne nieporządki. Powinieneś najpóźniej jutro o 9 rano dostać ten list, gdyby...”
I kiedy Zbigniew myślał, że znienawidzi już na zawsze panią Maciejewską, wzrok jego padł na pewien ustęp listu i uczuł rozkoszną ulgę.
– O Boże! – kochana, droga Maciejesia.
„Może usłyszysz też o katastrofie pana Białkowskiego. Jeślibyś przypadkiem (tu pismo było drżące) chciał złożyć wdowie kondolencję – to zapamiętaj sobie jej adres: w Alejach 11. Blisko niej mieszkają Kociewiczowie, mógłbyś i do nich wstąpić. Widzisz, jak to dobry zwyczaj zapisywać adresy, podtrzymywać stosunki...”.
– Dość, dość – chwycił palto, kapelusz, zapalił papierosa i zbiegł po schodach. Dopiero nadole uspokoił się. Ale serce waliło mu potężnemi uderzeniami aż do chwili, gdy zadzwonił przed drzwiami z dużą mosiężną tabliczką i napisem:
Ludwik Białkowski.
Służący nie chciał Zbigniewa wpuścić. O tej porze? Ten pan wygląda bardzo dobrze, ale godzina 10 rano. To jest podejrzane.
– Pani wstała? – zapytał bez tchu Zbigniew, zdejmując płaszcz i kładąc kapelusz na stole.
Wyjątkowo dziś już wstała, ale nie przyjmuje nikogo.
– A gdzie jest w tej chwili? – „aby nie w sypialnym” przemknęło mu w głowie i uczuł ucisk serca. „Mieszkanie Białkowskiego”.
– W gabinecie. Pani tam teraz pija śniadania. Ale ja nie mogę pana nawet – zaanonsować.
Zbigniew położył swą śniadą, mocną rękę na ramieniu służącego i spojrzał mu w twarz.
– Moi drodzy – rzekł z powagą – ja jestem z rodziny. Prowadźcie.
Autorytet tego głosu był taki, że służący nie miał nic więcej do powiedzenia.
Prowadził w milczeniu i nawet zdziwił się, że niepokój i podejrzenie odeszło go natychmiast, gdy wykonał rozkaz nieznanego pana.
Przeszli duży salon – Zbigniew nie zauważył żadnego mebla, ani jednego szczegółu, tylko utkwił wzrok w następne drzwi i widząc, że są zamknięte, pytał siebie z uczuciem okropnej suchości w ustach:
– Czy te? Czy za temi drzwiami już jest Zaza?
Przeszli jeszcze jeden salon pusty, a przy następnych drzwiach Zbigniew rzekł do służącego:
– Już wiem. Możecie odejść.
I Jan odszedł.
A on otworzył drzwi nieznanego sobie pokoju i wiedział już, że zaraz zobaczy w nim Zazę.
Siedziała w niskim fotelu, profilem zwrócona do drzwi, ręce ruchem bezwładnym spuściła na kolana i patrzała przez okno.
– Samotność! – pomyślał, drżąc Bobrowski. – Taką chciałem ją widzieć, wiedziałem, że będzie taka.
I zrobił krok naprzód, ale zaraz się cofnął i stał zdrętwiały.
– Nie płoszyć jej – ona myśli o czemś – ah, popatrzeć na nią, gdy jeszcze jest w pełni sobą, gdy nie wie, że ja tu jestem.
I przez sekundy, nim Zaza – na odgłos otwieranych drzwi, obróciła głowę – patrzał na nią z tem pełnem zrozumieniem jej kształtu, zarysu i wyrazu, jakie daje najczęściej dopiero widok twarzy nieżywej... I które wzrusza ponad wszystko.
Zaza zwróciła powoli wzrok ciężki ku drzwiom, a zobaczywszy Zbigniewa, zakryła twarz nagle obu rękami...
Jego przeraził ten ruch. Był najbardziej niespodziewany i groził mu czemś straszliwem. Ogarnęło go tak potężne wzruszenie, że jakby wypaliło w nim odrazu całe szczęście.
Jednym krokiem znalazł się przy niej, klęknął i dysząc ciężko, usunął swą ręką z jej twarzy obie ręce i spojrzał prosto w oczy.
– Patrz – mówił jej bez słów – patrz.
Szafirowe oczy ocienione zbyt jasną rzęsą były prawie czarne i czarne było cierpienie, które miał za sobą: zostawiło ślad ciemny we wzroku – cienie na wychudłych skroniach i rysę boleści, idącą od ust –
Zaza widzi to dokładnie. Pamięta, że tego nie było dawniej – ah, raz, raz tylko w Wilanowie zielonkawy cień padł na skronie Zbigniewa – i zaraz wszystko między nimi się skończyło.
Zaczyna płakać. Twarz jej pozostaje nieruchoma, gładka, jeszcze wciąż prawie dziecinna, ale łzy płyną z oczu, wielkie krople padają na jej ręce i ręce podtrzymującego ją Zbigniewa.
– Oh, nic – szepcze – to nic, zaraz... zaraz…
I płacze coraz bardziej. Jakby ze źródła jakiegoś, płyną łatwe, a zawsze głęboko raniące łzy kobiece – nigdy nie płyną daremnie.
Zbigniew walczy ze sobą. Myślał, że sam widok Zazy starczy za wszystko, że słodycz tej twarzy upragnionej zastąpi słowa i wyjaśnienia. Chciał – aby tak było. Ale jej łzy? Ona gorzko nad czemś boleje. W jej płaczu jest rozpacz. Co w tem jest? I już syczący płomień zazdrości – męska niepewność – zaczął się odzywać gdzieś na dnie, ale Zbigniew z porywem dumy i pogardą zdusił go natychmiast.
„Precz – przekleństwo”. W jej płaczu jest męczarnia owej chwili dawno minionej, gdy odszedł od niej – gdy ją opuścił.
Zacisnął rękę. Śniadą, mocną rękę, którą kiedyś Zaza pocałowała.
– O Zazo – jęknął –
– Nie mów nic – szepnęła – nic.
A jego uderzyło wprost fizycznie – wspomnienie, że tych samych słów użyła w najgorszej chwili swego życia, gdy zrozumiała – wówczas w Wilanowie – że on ją opuści.
Wyrzekł z trudem:
– Nie zdradziłaś mnie, prawda?
A miał na myśli to, że nie kochała napewno nikogo innego, odkąd on odszedł.
– Nie – odpowiedziała bezdźwięcznie. – Kochałam tylko ciebie...
I podniosła zaraz głowę, nadsłuchując, czy słowa jej odpowiadają głosom wewnętrznym. A tych głosów jest obecnie mnóstwo, nawał, i brzmią srebrzystemi dźwiękami. Nareszcie. Całe życie podnosiła tak głowę, odchylała ją wtył, jak człowiek nadsłuchujący z upragnieniem. – I tyle lat daremnie. Było pusto, a dziś wraz z temi łzami, do których nie była skłonna, z temi niepojętemi łzami – czuje w sobie potężny głos życia.
W stosunku do Zbigniewa nie mogła jednak kłamać. Tak było kiedyś, tak jest i dziś.
Więc dodała:
– Ale – wyszłam zamąż...
I z ciężką skargą:
– Bez – miłości...
Tak – wiedział. Wzdrygał się na to. Lecz tak już jest, że w ich głębokiej miłości wszystko było trudne. Bo wogóle wielka miłość nie jest nigdy łatwa.
W tej chwili Zaza, jakby instynktownie chcąc odwrócić jego myśl od czarnej próżni ubiegłych lat, szepnęła:
– Bardzo kochałam mamę.
I wypłynęło to z jej ust jako ostatnie słowo błyskawicznego rachunku sumienia.
Sekretarz, Ostałło, słowa zamieniane w tańcu, z ust do ust, nawet – pocałunki – wszystko to jakby nie istniało, zupełnie nie ma znaczenia.
Czy zawiniła wobec tamtych – których – może – łudziła? Nie. Chcieli zabawy, oni i ona: ale to była zabawa. A Zaza zawsze czuła gdzieś w głębi, że przed nią jest – życie. Że ją czeka życie prawdziwe. Matkę, tak – matkę jedną kochała.
Zbigniew zrozumiał wszystko, co słowa jej znaczyły.
Uśmiech przemienił jego twarz i oczy, sieroce a mocne, ocienione zbyt jasną rzęsą, te same oczy, które Zaza widziała we śnie, we wspomnieniu.
– Szafirowe... – mówi w podziwie; przed chwilą widziała je czarne.
Potem patrzy na jego uśmiech i ogarnia ją wzruszenie.
Niema już matki, w której jasnym wzroku odbiłoby się ich szczęście i wydawałoby się odrazu podwójne. Niema matki.
Ale nagle wraz z tem smutnem poczuciem drga w niej coś – jak zachwyt bezgraniczny. Drży. Tak to drży człowiek, gdy – na mgnienie – ogarnął w sercu nieśmiertelność.
Niema matki, ale w tej szlachetnej głowie męskiej jest coś – co matkę przypomina.
Już kiedyś przyszło jej na myśl i napełniło zdumieniem, że tkwiło w matce podobieństwo do Zbigniewa. Ale wówczas żachnęła się na samą myśl – wydało jej się, że obniża wartość Bobrowskiego.
Dziś dopiero ocenia to niepojęte podobieństwo. Rozpoznaje nurt wspólności, ludzki, nienazwany, najgłębszy nurt, łączący zmarłą matkę z człowiekiem, którego kocha.
– Zbigniewie – powiedziała bledziutka – tak mi się zdaje, jakby mama tu była.
Zbigniew z powagą skinął głową, przytrzymał jej rękę w swojej, ale nie mówił nic.
Potem spojrzał na jej czarną suknię. Patrzał długo.
Zazę zaniepokoił ten wzrok.
– Czy – czy bardzo postarzałam?
– Ty? o, Boże!
– Ah, Zbigniewie... to tyle lat.
– A mnie się wydaje, żeśmy się rozstali wczoraj.
– Coś robił przez cały ten czas? – zapytała prawie bez głosu i dygotała.
– Ja?
Spojrzał wzrokiem pełnym i patrzał, aż zbladła.
– Czekałem...
KONIEC
Toruń, wrzesień-październik 1934.