ROZDZIAŁ XXIV
FRANUŚ
Nazajutrz padał deszcz w Różance. Zazie wszystko wydawało się jeszcze jaskrawsze dziś, przy szarym dniu, niż wczoraj. W nocy śniła jej się suknia ślubna tak piękna, że wysilała myśl, by sobie przypomnieć każdy jej szczegół, a jednak nie mogła.
– Widać z suknią ślubną we śnie jest tak jak z miłością – nie wiadomo, z czego się składa – mówiła sobie Zaza słuchając niby najmilszego dźwięku odgłosu wiosennej ulewy.
Anna dwa razy zbliżała się do okna i powiedziała za każdym razem to samo:
– Jak te fiołki będą pachniały po deszczu!
Właśnie Stefan wracał z pola, miał jeszcze krople deszczu na rzęsach i Anna patrząc na niego pomyślała nagle, że kiedyś przyjdzie chwila podobna do obecnej – chociaż to będzie podobieństwo tylko pozorne. Ale cóż to będzie takiego? Och, gdyby wytężyła wzrok, to wie, że dosięgłaby oczyma ową przyszłość. Ale jej jest dziś dobrze, cały dom oddycha nowiną, oczy Zazy płoną – po co myśleć o tym, co będzie kiedyś? Anna zawsze raczej mruży oczy – nie lubi patrzeć na odległość.
– Więc to jest twoje zmartwienie dzisiaj, że tam pachną fiołki, a ty ich nie możesz zrywać, co? – zwrócił się do żony, ale ona skinęła głową:
– Nie, właśnie od godzimy mam zmartwienie. Franuś jest chory.
– Cóż to?
– Furman powiada, że już cztery dni dziecko ma gorączkę i spuchło.
– Czemu nie dali znać? Cztery dni! – mówił Stefan żywo.
– Nie śmiał, powiada, że słyszał o zaręczynach Zazy, „takie święto”, mówił biedak płacząc. Ale że coraz gorzej, więc już przyszedł i pojedzie po doktora.
– No to się dowiemy co to takiego. Dziecko spuchło? to niedobrze.
– Właśnie.
Zaza nie rozumiała związku między furmanem a jakimś dzieckiem, widocznie należącym do rodziny.
– Kto to jest Franuś?
– Franuś to sześcioletni synek furmana, nasz ulubieniec na wsi.
– Nie widziałam go tu nigdy – z bezwiedną nieufnością powiedziała Zaza.
– Tak. Teraz mało z nim bywałam – i Anna poczuła żal: nie przychodziło jej przez parę tygodni w obecności Zazy na myśl to, co przedtem było w planie dnia. Jaka to była błoga ta rączka dziecka twarda, chłopska, przy głosiku czystym. Franuś!
Wstała sprężyście i mijając Zazę powiedziała z uśmiechem:
– Za godzinę przyjedzie pan Zbigniew. Włóż ten żółty sweterek, w którym ci ślicznie, zrób to dla mnie.
– Doskonale, ja bardzo lubię się przebierać. Zawsze mi się zdaje, że w każdej sukni nowej spotka mnie coś innego.
– A widzisz, teraz już nic ciebie nie spotka.
– Oo!
– Nie, nie. Na pewno nie spotka, bo już ciebie spotkało.
– Wszystko jest przede mną, zawsze to czuję, od dzieciństwa!
– Tak, ale w granicach domu, domu wspólnego z człowiekiem kochanym.
Zaza pomyślała, że słowa te nie są zupełnie puste, choć brzmią banalnie, ale tym skwapliwiej odpowiedziała:
– Wcale nie. – Właśnie że w granicach życia.
– Co ty wiesz o życiu, dziecko moje – Stefan mówił za Annę, która zamknęła cicho drzwi salonu i ubierała się do wyjścia w przyległym hallu.
– Ja? – oczy Zazy uderzyły w Stefana Barskiego jak drwina niepojęta, płynąca z obcych źródeł – ja? – powtórzyła.
– No ty! Ech, nie mówmy o tym – ogarnął go pewien niepokój, związany z tym, co mógłby od Zazy usłyszeć...
– Tak! To będzie lepiej – zresztą ja muszę się przebrać. Żółty kolor! – Co on mi przyniesie? Coś nowego... ciągle coś innego, stryjku, tak, tak.
Mówiła to odchodząc lekkim krokiem do swego pokoju.
Stefan został sam w salonie, duże lustra odbijały, jak woda, chmurne niebo, ale on miał jeszcze w oczach pola świeżo oglądane.
– Anulko! – zawołał mimo woli.
Ona dosłyszała zaraz i stanęła na progu. Była w płaszczu nieprzemakalnym, szczupła, z nóżkami młodzieńczymi. Uśmiech lekki miała na twarzy.
– Co, Stefanie?
– Wiesz – żyto na nowinie – piękne. Ale to piękne, jeszcze takiego nie było.
Z jaką on to powiedział powagą. Anna wie, że ta powaga dotyczy całej dziedziny ich wspólnych przeżyć, związanych z ziemią. Najprostszą wiadomość z pola, z lasu czy z gospodarstwa podawał jej innym głosem, po prostu innym zupełnie głosem niż każdą zwykłą nowinę. Ona wiedziała, że w tej powadze tkwi bezmiar wdzięczności, paraliżującej każdy uśmiech. Jakiś ogrom i ciężar – wdzięczności.
– To dobrze, cieszę się. Teraz idę do Franusia.
Nie przejmuj się zanadto, wracaj prędko.
– Dobrze, dobrze, zabaw tu Zbigniewa, jak przyjedzie. Obiad będzie punktualnie o pierwszej.
Gdy szła rozmiękłym żwirem, ucieszył ją zapach wiosennego deszczu, podobny do zapachu pierw szych smółek, woń budząca nadzieje żarliwe, choć nieziszczalne... Zaraz też pocieszyła się.
– Będzie doktór, Franuś prędko wyzdrowieje. Ileż to roboty czeka w tych miesiącach z powodu wesela! Ciekawa jestem, co mi matka Zazy odpisze. Jednak to jest partia w całym tego słowa znaczeniu. Partia...
Słowo to, mające określony sens, działało od razu od zewnątrz na Annę, jakby działało na kobietę pospolitą.
„Partia”! Budziło to jej kobiecą ciekawość. Czym Zaza zdobyła sobie takiego człowieka jak Zbigniew Bobrowski? Czym? Anna nie dowie się nigdy – to jest tajemnica, ale zawsze ją to będzie podniecać, ilekroć ich zobaczy razem. Dobrana para! – On ma prawdziwy urok, ten cichy, spokojny człowiek, a ona – rwie się do życia, nie do jego miłości. Ale są już zaręczeni – jest w tym fakcie pewne piękno niezależne zupełnie od rozważań. Nie ma też co rozmyślać – mówi sobie Anna, bo wie, że na dnie tych rozmyślań, gdyby sobie na nie pozwoliła – byłby niepokój.
Różanka ma szczęście – Anna czuje pewną chełpliwość – szesnaście lat świeci tu miłość... a teraz od naszego ogniska zapala się drugie. Ach, tylko gdyby o Zazie wiedziało się coś więcej! Ona przy pozorach szczerości – jest wyrachowana, skryta. Ona mówi tylko to, co chce, i nie poruszy za nic tematu, którego unika. To nie jest już dziecko, jak się wydaje. W niej jest zastanawiająca dojrzałość. Czy potrafi kochać? Tak! Anna jest pewna, że potrafi. Teraz nie jest wcale podniecona swymi zaręczynami, raczej przycichła – czy to na skutek miłości, czy pychy? Boże! żebyż ona nie skrzywdziła nigdy tego człowieka o smutnych oczach, o prześlicznej głowie. Anna wie, że jej pragnienie szczęścia dla Zbigniewa łączy się z admiracją dla jego typu i urody, a chcąc to przed samą sobą usprawiedliwić dodaje:
– Jakie oni mogą mieć śliczne dzieci Zbigniew i Zaza!...
Dzieci... W ich dużym domu nie biegają dzieci. To nie jest boleść dla pani Anny, bo boli tylko strata a nie brak – tak przynajmniej ona sobie mówi, ale to jest co pewien czas nagły smutek, przesnuwający całe jej życie.
Wyszła z parku brnąc w błocie i zaraz na szosie skręciła ku chatom, których łagodny rysunek kończył się koronami drzew bogato splecionych nad strzechami. Deszcz ustał, chmury koloru rudawego przepuszczały blask ukrytego słońca. Chaty i drzewa, nabrzmiałe wilgocią, widniały czarne i wykąpane. Czuć było chlebem i ciepłem dymnym z ogniska.
Ilekroć Anna skręcała w ciągu lat w tę wiejską drogę, leżącą nisko za szosą, do której przylegał ich wielki ogród, to rozumiała, że prawdziwa Różanka znajduje się tu w dole, nie zaś w ich domu, położonym wysoko, ani w jego znaczeniu.
Twarze gospodarzy, przeorane zmarszczkami, przedwcześnie postarzałe – mówiły jej o pracy tego rodzaju, że nie czuła na widok ów nic prócz pokory.
Pracowali w ciasnocie, w miłości do pól, w cierpliwym natężeniu, zawsze z tą pracą zjednoczeni, panujący nad sobą, nigdy nie buntownicy: ludzie naprawdę.
A Frączak. Furman od dwudziestu lat. Ojciec jego był też furmanem u Barskich, wyrobnik. Całe życie marzył tylko o synie, bo dwie córeczki stracił na tę samą chorobę, i o tym marzył, by mieszkać tu, „na tej stronie”, nie we czworakach, ale „na wsi”.
Gdy Franuś się urodził, Barscy dzielili radość Frączaka i udało im się przenieść go na tę część wsi gospodarską, do izby po sklepie spółdzielczym, dawniej prowadzonym przez dwór. Frączak przyszedł podziękować i wtedy twarz jego jaśniała szczęściem doskonałym. Nic to, że nocami wystawał na mrozie, na wąskim koźle starej karety, czasem opętane pięć, sześć mil jechał po kogoś i nie spał dwadzieścia cztery godziny z rzędu, bo zaraz znów był wyjazd...
Miał ogródek przy chacie, sadził ogórki, poprosił ogrodnika dworskiego i dostał buldeneże – co to byt za widok w czerwcu te białe kule na krzewach! Nazywano go już „stangretem” – nie roił o niczym lepszym od swego losu… tylko dlatego, że kochając życie nie umiał innym zazdrościć.
– A teraz nawet nie dał znać o chorobie Franusia, którego ubóstwia, bo słyszał o zaręczynach. Co to za delikatność... z nimi tak zawsze bywa – myśli Anna i przyśpiesza kroku na widok ozdobnych krzaków przy świeżo reperowanym płocie.
Ale ledwo stanęła na schodkach, uśmiech znikł z jej twarzy. Przez uchylone okno dochodził odgłos głośnego, rozdzierającego płaczu męskiego. Weszła szybko i w sieni zobaczyła furmana. Na jej widok zaczął wykręcać splecione w rozpaczy ręce i wołać szlochając:
– O Jezu, o Jezu, pani dziedziczko, ja nie wydzierżę, jednego miałem, rany Boskie, synecka, – jednego.
Anna wzdrygnęła się. Pierwszy raz widziała płaczącego mężczyznę.
– Antoni, mój Antoni kochany, cicho – cicho.
I minąwszy go weszła z gwałtownym uciskiem w piersi do izby. Najpierw zobaczyła matkę Franusia – miała twarz żółtą, skamieniałą, ale krzątała się cicho przy nieruchomym dziecku. Ciągle myślała tylko o tym, jak mu pomóc. W czystej pościeli, na twardym łóżku, wysoko, leżał Franuś – cały spuchnięty.
– Dziecineczko – szepnęła Anna widząc rączki pełne dołków głębokich, tyle razy przez nią całowane.
Franuś patrzał na nią przytomnie, długo a potem powoli – westchnął.
Wymowa tego westchnienia była taka, że Anna ledwo zdołała się opanować. Dziecko miało spieczone usta, sine. Mała izba wypełniona była prawdą, która rozszerzała ściany, druzgotała w proch wszystko, poza jedynym, jawnym już losem dziecka...
– Franeczku... – mój najmilszy Franeczku – mówiła bezdźwięcznie Anna.
Wzięła małą opuchniętą rączkę, tyle razy dawniej chwytającą jabłko z siłą i trzymającą je niby szczęście. Teraz śmierć trzyma tę rączkę i nie puści jej chyba.
Matka Franusia podsunęła Annie stołek i powiedziała z twarzą nieruchomą:
– Pani dziedzicka siądzie.
Potem palcami spracowanymi ocierała pot z czoła dziecka z niewysłowioną łagodnością.
– Mama – po ruchu ust poznała, że ją wzywał, bo nie mógł głosu wydostać.
– Żebym ja nie pomer... – rozumiała, że szepcze, i przyłożyła usta do jego mokrego czoła.
– A bogać ta synecku... a co ci ta po głowinie...
– Tato... – usta dziecka zadrżały, małe, sine.
– Cichojta – cichojta, mój synecku.
Wyszła zaraz spokojnym krokiem do sieni i powiedziała z naciskiem:
– Antek, zebyś mi dziecka nie strasył, bo ci cale zycie nie daruje. Rozumies.
Frączak spojrzał ze strachem na kamienną twarz młodej kobiety.
Potem załkał jeszcze parę razy i umilkł ukrywszy twarz w wielkich rękach.
A właśnie drogą nadchodził ksiądz proboszcz, chudy, czerwony i z oczyma gołębimi. Miał duży nos, ostre rysy złośnika i naturę anielską.
Szedł tak prędko jak baba na jarmark po coś upragnionego, a gdy wchodził na próg chaty, wytarł nos chustką kraciastą i każdy, kto to widział, doznawał od razu uspokojenia. Wszedłszy do izby rzucił ukradkowe spojrzenie na chore dziecko i mówił szybko a niezbyt cicho.
– No, no, no, ale tam gadanie. Zaraz będzie lepiej. Olaboga! żebym tylko gorszych chorych nie oglądał, Franuś! Bój się Boga Franuś! a leszczyna u mnie dla kogo dochodzi, a sianokosy za pasem. No, no, no, ale tam gadanie...
W miarę jak mówił, głos jego zniżał się i wyrażał jakieś błaganie, skierowane nie wiadomo do kogo, pełne miłości i najtkliwszej troski.
Anna dopiero teraz miała twarz zalaną łzami.
ROZDZIAŁ XXV
PRZYSZŁOŚĆ
Gdy Zaza miała już na sobie żółty sweterek, przy którym jej oczy nabierały odcienia fiołkowego – zaczęła niecierpliwie czekać na Zbigniewa.
Pomyślała przez chwilę o chorym dziecku. – Nigdy go nie widziała.
– Czy też wyżyje? – zastanowiła się z zupełną obojętnością.
– Et, jeśli nawet wyżyje, to ciekawam po co? Nędza na tej wsi, że strach! Co za izdebki, co za okna, co za spracowane ręce! Czy oni wszyscy prócz pracy nic już nie widzą na świecie?
Nagły blask słońca odbił się w lustrze i Zaza zobaczyła siebie taką, jaką widziała zawsze oczyma wyobraźni: w aureoli na wskroś złotej.
Przybliżała twarz do lustra bliziutko i mówiła swemu odbiciu to wszystko, czego nie powie nigdy nikomu. A narzeczonemu? och, jemu mniej niż komukolwiek...
Zaśmiała się głośno, wesoło, a w tej chwili zapukał Bobrowski i gdy wszedł, zobaczył ją roześmianą i jakby zatrzymującą na sobie odblaski słońca.
– Och! droga – rzekł i objął ją ruchem, szerokim, który mówił więcej, niż mogły powiedzieć słowa.
Cofnęła się niby zaskoczona i powiedziała trochę uroczyście:
– Mój narzeczony się zapomina...
Bo pierwszy raz miał ją w swoich ramionach.
– Siądź – szepnął.
A gdy siedziała blisko niego, pachnąca kwiatami z wyszukanych perfum, on myślał, że ona pachnie tylko wiosną i sobą.
Wziął jej rękę w swoją i gładził, uspokajał ją tym ruchem – rozumiała to – zapewniał, że nie zapomni się wobec niej nigdy...
– Nie zastałem na dole stryjostwa – gdzie to pani Anna.
– Poszła na wieś do jakiegoś chorego dziecka.
Zbigniewa to słowo: „dziecko” w jej ustach uderzyło tak jak niespodziewana, gorąca pieszczota. Ach, dziecko. Słowo, które przypomina nić bez końca z gniazda miłości... Oni będą mieć dzieci! Te czarowne oczy Zazy oddadzą swój żywy szafir jakimś oczom dziecinnym, podobnym do gwiazd.
– A same – czy zbledną?... – Zbigniew patrzy w oczy Zazy, upragnione jak polski las daleki – widziany zza rzeki. Nie, nie zblednie nigdy ten przepyszny szafir, on jest podobny wodzie i lasom, temu wszystkiemu, na czym jego spojrzenie od dzieciństwa spoczywało z miłością i z wiarą.
– O czym myślisz? – zapytał nie będąc w możności oddania słowami tego, co czuł.
– Ja o – o życiu – i uśmiech jej objawił wzruszenie, chociaż powiedziała to ironicznie.
Jak to dobrze, jak to dobrze – wyrzekł z ogromną ulgą – że myślisz o życiu – nas czeka...
– Co? – i zacisnęła swą rękę w jego dłoni.
– Wszystko – odpowiedział z powagą. Miał na myśli ulewę poranną, słońce zalewające pokój; śmiertelną chorobę dziecka, o której już mu służba napomknęła; i to w ogóle, co będzie zmaganiem się ich dwóch miłości, losem obojga...
– W Romanowie?
Pochyliła głowę i nigdy nie widział jej piękniejszej.
Zbigniewowi radość zaparła dech w piersi. Jak ona to powiedziała! W jej uśmiechu błyszczy przyszłość niby rzeka, w jej spojrzeniu jest oddanie...
Już go zrozumiała, już jest przy nim całą duszą, by czekać na to życie, jakie stworzą razem.
– Zazo – och, Zazo – skąd ty się taka wzięłaś?
Zaśmiała się tym razem cichutko, by nie dostrzegł jej pychy.
– Jaka?...
– Przerażająca – powiedział powoli z oczyma śmiejącymi – nie widzę świata poza tobą.
– A może tego świata poza miłością nie ma w ogóle? co?
– Jest. Na pewno jest. Ale już nie dla mnie.
– To bardzo dobrze – Zaza mówiła bez uśmiechu, ale żartobliwie.
– Powiedziałaś „w Romanowie... Myślisz o naszym życiu tam – tak? Powiedz, zrobię wszystko, co zechcesz. Ale wyobraź sobie, ja widzę nas w przyszłości gdzie indziej. Sam nie wiem gdzie – widzę tak, jakby w Romanowie było za ciasno, jakby nas czekał los większy... jakieś przygody...
Roześmiał się szczęśliwy.
– Przygody – nie – wyrwało się Zazie.
– Dobrze. Więc może zdarzenia! Zazo moja! czeka nas coś stokroć większego od tych stojących wód w moim Romanowie. Rozumiesz mnie?
– Nie wiem.
– Jakeś ty to ślicznie powiedziała! Kobieta nie myśli nigdy o przyszłości, to jest rzecz męska – przewidywać.
– Kiedy ty wcale nie przewidujesz.
– Jak to?
– Roisz... – cicho wymówiła Zaza.
– Nie. Widzę – to zupełnie co innego. Widzę naszą przyszłość! Miałem to w naturze zawsze a cóż dopiero teraz, gdy jesteś przy mnie. Powiedz, a czy ci w Romanowie nie będzie pusto, za cicho? Przywykłaś do wielkiego miasta.
Przed Zazą stanęła ulica Hoża, pachnąca śledziem i włoszczyzną. Zwalczany drwinami – zapach całego jej dzieciństwa...
Była ubawiona.
– Nie. W Romanowie chciałabym zamieszkać, a do Warszawy przyjeżdżać z tobą na...
– Na zabawę. Tak? Jak to dobrze, ja się nigdy w życiu nie bawiłem – dodał jakby zdziwiony.
Zamilkli – bo mieli wrażenie, że rozumieją się doskonale, a w miłości nic tak nie utrwala porozumienia jak milczenie.
W tej chwili rozległ się głos dzwonka pogodny, równy – wzywający na obiad.
Zaza nie poruszyła się, ale Zbigniew Bobrowski wstał natychmiast, mówiąc:
– Chodźmy. Nie trzeba się spóźniać.
Na dole zastali Annę z oczyma zaczerwienionymi ale spokojną i jak zawsze – gościnną.
Już zaglądały do białej jadalni ukośne promienie słońca i na widok tego pokoju chciało się jeść i gwarzyć. Wszyscy od razu wiedzieli, że po rannej ulewie będzie dziś wspaniała, wiosenna pogoda. Jedno wielkie okno było trochę uchylone i ciągnęło wzrok budząc same nadzieje. Przed Anną i przed Zazą w kieliszkach grubo rżniętych, pamiątkowych, więdły pierwsze fiołki – które potrzebują tylko ludzkiego zapomnienia, by kwitnąć długo...
„Żeby jeszcze Franuś...” – pomyślała Anna, ale nie powiedziała o tym nic. Nikt też chwilowo nie pytał o chore dziecko. Ten pokój był taki wesoły.
Obiad dobry, w miarę długi, przeszedł na chaotycznej rozmowie o przyszłym weselu. Tylu spraw w tym wypadku nie można było dotykać, bo były drażliwe – toteż tym skwapliwiej omawiano ilość osób, ich wybór, stroje i wszystko, co mogło stanowić w ów wielki dzień – dumę domu na przekór jednej czarnej karcie...
– Czy pisałaś do mamusi? – zwróciła się Amia do Zazy.
– Pisałam. Ale jeszcze niewyraźnie. Muszę j przygotować do tego – ciosu.
Wszyscy się roześmiali, a Stefan rzeki:
– Masz tobie. A ja pisałem do twego ojca prosto z mostu – że jesteś zaręczona!
– Z ojcem można postępować odważniej – mówiła Zaza z niedostrzegalną dla nikogo ironią – ale mama, która się nigdy w życiu ze mną nie rozstawała...
– Będzie szczęśliwa – szepnęła Anna.
– Tak – z prostotą odpowiedziała Zaza.
W tej chwili służący pochylił się ku Annie i co jej cicho mówił. Zmarszczyła brwi i słuchała z całą uwagą.
– Acha – wyrzekła z ulgą, gdy służący skończył – chwała Bogu – i westchnęła głęboko.
Stefan zaraz sobie przypomniał chorego Franusja.
– No, co tam z nim? Nie pytałem! Co za głowy mamy teraz. Zazula!
Właśnie.., doktór był... kazałam zaraz dać mi znać. Mówi, że nie jest tak źle, że może...
– Uratują go? – krzyknął prawie Stefan.
– No, pomyśl. Nawet wybaczcie, już skończyliśmy obiad. Prosiłam, by doktór do mnie przyszedł, muszę się z nim zobaczyć.
Anna z twarzą jasną odeszła od stołu zapewniając, że za chwilę wróci na kawę do salonu.
– Nadzwyczajne – myślała idąc – miał twarz dzieciątka umarłego, a ksiądz proboszcz tak ufał... Boże! żebyż to dziecko wyżyło.
Zanim doktór nadszedł, weszła do sypialnego, gdzie stał na osobnym stoliku wizerunek Serca Jezusowego, i przyklęknęła. Łuny pożarów wojennych odbiły się już nieraz o cienkie szkło i nikłą ramę – świętego Obrazka w tym domu. Pani Anna spojrzała złożywszy obie ręce i dziękowała Bogu, nie wiedząc jeszcze za co, jak dziękuje miłość prawdziwa.
Niedługo potem doktór powiedział jej, że pomimo ciężkiego wypadku nie uważa stanu dziecka za beznadziejny.
– Ale dlaczego tak późno mnie wezwano? – rzekł z wyrzutem – to się ciągnie od tygodnia.
Frączak nie mówił nic.., coś okropnego. Bo.. nie chciał nas martwić... u nas są zaręczyny.
– Aa! – doktór poprawił binokle – naprawdę? któż taki w rodzinie?
Znał od wielu lat Różankę.
– Bratanica nasza wychodzi za mąż za pana Zbigniewa Bobrowskiego.
– Ho, ho, to partia.
A pani Anna, która jeszcze dziś to samo pomyślała – poczuła się dotknięta.
– Partia? – wyrzekła jakby zaskoczona – chodźmy na czarną kawę – a może pan doktór nie jadł obiadu? Zaraz każę podać.