ROZDZIAŁ VIII
„BARDZO MILI LUDZIE”
Państwo Domżalscy, rodzice Janusza, zajmowali okazałe mieszkanie w centrum miasta. W ich domu wszystko było od lat ustalone, a jednak nie obca im była swoboda cygańska. Przekupce na ulicy, marznącej w deszczowe dni, miło było widzieć, jak o dwunastej w południe przed wojną, podczas wojny i w Polsce niepodległej, idzie ulicą przystojna, starzejąca się bardzo powoli pani Domżalska i trzyma w zgrabnych rękach paczki. Wracała ze sprawunkami – och, drobiazgi, paczki były eleganckie i rękawiczki obcisłe.
Karakułowe futro, już od połowy października doskonale wyczyszczone, lśniło na wysokiej postaci, a zapach perfum nie był tak silny, aby zagłuszał resztki zapobiegawczej naftaliny czy machorki.
Pana Domżalskiego, inżyniera, można znów było widzieć stale trzy razy na tydzień o godz. 8-ej wieczorem zdążającego do klubu – szedł mocnym krokiem, miał szerokie barki, kaszlał czasem dość głęboko, ale widać było, że się tym nie przejmuje, i robił wrażenie pogodnego, zadowolonego pod każdym względem mężczyzny.
W pierwszy czwartek każdego miesiąca było przyjęcie. Kogo tam nie bywało i kto tam nie bywa! Równie dobrze bawią się tam ministrowie, lekarze, adwokaci, rejenci, jak młode, śliczne panny, pijące często lepiej od oficerów sczerniałych w bojach wojny światowej. Trunki są zawsze wyborne. Lubią je goście i lubi je gospodarz z żoną. Pije się dużo. Nikt nikogo nie zabawia, a jest wesoło. Często nie pamięta się, kto jest panem domu, nie ma żadnego nacisku, swoboda jak w kawiarni i to jest zachęcające. Chodzi się po wszystkich pokojach i myśli, i mówi czasem rzeczy bardzo wyraźne; każdy mówi co chce. „Ile tu było oświadczyn, zdrad, obietnic, ile pokątnych pocałunków.
„To jest salon” – myśli rozpamiętując to nieraz pani Domżalska.
Od dwudziestu przeszło lat słynął dom państwa Domżalskich z otwartości swej i z dobrych trunków.
„Miły dom” – mówił każdy po wyjściu od nich i rozchodziła się szeroko ta dobra fama. Przed wojną raz nawet z tego powodu poszła po mieście niesmaczna plotka, że jenerał gubernator rosyjski był kilka razy na osobnych, zamkniętych recepcjach u inżyniera.
Syn Janusz, zaręczony z Marynką Sobierajską, był już dzieckiem Polski wolnej. W kraju skończył szkołę średnią i w tym roku właśnie otrzymał dyplom inżyniera. Miał lat 23. Zaręczył się w pojęciu rodziców za wcześnie, ale nieporozumień o to w domu nie było. Oboje rodzice młodzi jeszcze, żyjący własnymi sprawami i swoją osobą – oszołomieni co dzień nawałem wiadomości w czytanych od deski do deski gazetach, żyjący tempem współczesnym: kino, samochód, dansing, przyjęcia, trochę polityki – nie mieli skłonności do tyranii. Przy tym, jak w ogóle ludzie lubiący alkohol – a u państwa Domżalskich był on zrównany w prawach z chlebem powszednim – pobłażliwi. Byli też smakoszami sytuacji życiowych. To może stanowiło jedyne znamię, jakie im pozostało po katastrofie wojny światowej. Nie uszczuplił się ich majątek, nie mieli dozgonnej w polskiej rodzinie żałoby. Ale ta pobłażliwość, ten smak do nowych wieści i nowych twarzy – krył w sobie coś z neurastenii powojennej.
„Synowa” – myślała pani Domżalska usłyszawszy od Janusza ważne wyznanie.
Sama ma lat 43. Przed kilku miesiącami pan Lubicz, dyrektor departamentu, robił jej wyznania miłosne w kawiarni. Może będzie i babką? Ee, nie, do tego dziś młodzi nie śpieszą – ale synowa? To ciekawe. Czy też jest wyższa od niej? Blondynka?
No, co do włosów – była spokojna: jej jasna czupryna jest niezrównana, sekret paryski, kilka pań tylko w Warszawie wie o nim. Owszem, niech będzie synowa. Będą razem wybierały suknie, może się zaprzyjaźnią...
I patrząc z zainteresowaniem na syna, jakby zobaczyła w nim coś nowego, roześmiała się mówiąc:
– Ho, ho, Januszu, toś się pośpieszył! Jesteś taki młody!
– Chcę się ożenić. Cieszę się, że nie macie nic przeciw temu.
– Jakże ona wygląda?
– Jest śliczna! Chciałbym, żebyśmy mieli dzieci do niej podobne. Tyle tylko mamie powiem.
Pani Domżalska syknęła.
– Dzieci?! – zawołała. – Czy o tym myślisz przede wszystkim?
– Myślę i o tym – spokojnie odpowiedział młodzieniec, który miał wielkie i pełne światła oczy a postać i ubiór modne.
Pani Domżalska chciała się nachmurzyć (wiedziała, że syn boi się jej humorów), ale nagle coś w sposób miły oderwało jej myśl.
– Poczekaj!... To może byście tu zamieszkali? To jest myśl. Dawno nie wiem, jak urządzić te dwa pokoje gościnne – a można śliczny sypialny z narożnego zrobić. Kolor różowy, lustra, duże łóżka – może być interesująco.
Sama już od dawna nie znała błogiej, jakimś szczególnym ciepłem bijącej sypialni, właściwej małżeństwu bez zdrady. Myśl, że może mieć tuż obok, pod jednym dachem, taki pokój ludzi dorosłych a jednocześnie jej dzieci – zabawiła ją. Kłótnie? Nie – ona rządzi, a tamta jest młoda – to jest podział sprawiedliwy – zresztą pani Domżalska, przy dużym dobrobycie, do gospodarstwa nie przywiązuje wagi. Może synowa prowadzić rachunki z kucharką, to nie synekura. Byle były leguminy z kremem, ulubione przez panią domu i przez Janusza.
Janusz patrzał na matkę. Widział jej twarz ożywioną, oczy ruchliwe biegające po przedmiotach i ujrzał w tym miłość macierzyńską.
– Dziękuję ci mamo. Jestem taki rad.
– Doskonale! Wszystko się zrobi. A czy ona jest łatwego charakteru?
– A czy bywają blondynki złego charakteru? – syn spojrzał na nią i uśmiechnął się.
„Blondynka” – pomyślała pani Domżalska – zobaczymy jaka! „O jaśniejsze włosy niż moje już trudno – a to jest najefektowniejsze" .
– Bywają – rzekła do syna na wpół tylko żartobliwie – i zbadaj to. Mieszkać razem można bardzo dobrze, ale musi być twoja żona łatwa, nie trudna.
– Łatwa jest, łatwa – jakimś tęsknym głosem odpowiedział Janusz Domżalski i ucałowawszy matce obje ręce wyszedł podzielić się z narzeczoną wiadomością: że rodzice chcą ją za żonę dla jedynaka. Był delikatny, ale rozumiał, że to „nie byle co”. Można nie zastanawiać się nad różnicą ich sytuacji materialnej, on bogaty, ona sierota bez grosza i domu, ale nie można tej różnicy nie zauważyć, bo młodzież ma wyostrzony wzrok do śledzenia pędzących maszyn samochodowych i wszystko doskonale widzi.
Marynka bez zapału, ale zachowując ścisłą ocenę walorów, przyjęła od narzeczonego wiadomość.
W kilka dni później nastąpiło poznanie, bardzo proste.
Do pokoju weszła swobodnym krokiem niewysoka i trochę zbyt tęga Marynka Sobierajska, o prześlicznym uśmiechu.
– Mamo, pozwól, moja narzeczona – powiedział Janusz do matki, siedzącej w salonie u Łanieckich.
Panie podały sobie ręce, jak dobre znajome i roześmiały się przyjaźnie.
– Kiedy ślub? – zapytała pani Łaniecka, która czesała się teraz modnie, z odsłoniętymi uszami i była zachwycająca. Bardzo kochała męża i każdy ślub wzruszał ją na nowo.
Pani Domżalska spojrzała pytająco na syna, a ten zapatrzył się w oczy panny Marynki.
Po chwili milczenia panna Sobierajska odpowiedziała:
– W styczniu chyba, jak myślisz Januszu, co?
– Daleko, ale można w styczniu.
Panie popatrzyły na siebie znacząco z uśmiechem, a panna Marynka powiedziała spokojnie:
– Styczeń to doskonały miesiąc. Pojedziemy w świat, jak tu będzie mróz
– Ach, to wybieracie się w podróż?... – zapytała trochę zaskoczona pani Domżalska.
– Nie robiliśmy planów, ale chyba? – powiedziała narzeczona.
– Naturalnie – rzeki Janusz, z niepokojem spoglądając na matkę.
– No, pewno – uspokoiła go matka – nie ma wielkich wydatków, to można sobie na podróż poślubną pozwolić. Jest kryzys, to prawda, ale to nie są wielkie rzeczy.
I wydęła trochę usta, zawsze czując dumę, gdy bez porozumienia się z mężem dysponowała z góry jego kieszenią.
ROZDZIAŁ IX
COŚ SIĘ PSUJE
Pan Barski sprowadził się na Bagatelę, tak jak zapowiedział, w tydzień po paniach. Pierwszego dnia nie jadł obiadu w domu i dobrze się stało, bo Zaza czuła się tego dnia zaziębiona i leżała w łóżku, a pani Barska była zażenowana na myśl o tym sam na sam z mężem.
W ogóle od sprowadzenia się tu zmizerniała. Córka tłumaczyła jej, że to właśnie dobrze, bo ma tuszę zbytnią, ale ona nie czuła się lekko wraz ze szczupleniem. Czuła się nawet chora, czego dawno nie pamiętała.
Drzwi od pokojów pana Barskiego były stale zamknięte, lecz nawet przez ścianę widziała tam pani Barska jakiś przepych. Nie o to jednak chodziło. – „Dobrze, że miał na to” – myślała – „ostatecznie, ja nie byłam sama, Zaza była ze mną. A on był od kilku lat sam – to musi być straszne”.
W niedzielę pan Barski wszedł do stołowego pokoju, gdy żona i córka piły śniadanie. Matka drgnęła, Zaza ze swobodą wyciągnęła rękę nie wstając.
– Jak się ojcu spało na nowym mieszkaniu?
Pocałował żonę w rękę pochylając się swoim zwyczajem dość nisko, a potem rzekł do Zazy.
– Dobrze, bardzo dobrze.
A zobaczywszy stół i słysząc głos córki doznał lekkiego ciepła w sercu.
– Niedziela. Czy pójdziemy do kościoła? – zapytał zabierając się do śniadania.
Obie kobiety oniemiały. Z ust jego nie mogły wyjść bardziej niespodziewane słowa.
–To... to ojciec chodzi do kościoła?! – Zaza nie mogła się powstrzymać od pytania.
Pani Barskiej przemknęło przez myśl określenie córki „przestępca” i zdała sobie sprawę, że pytanie to, choć bez impertynencji w głosie – należy do tego samego gatunku...
Ojciec mrugnął kilkakrotnie zmieszany, lecz powiedział spokojnie:
– Chodzę i chciałbym chodzić zawsze.
Wiele rzeczy miałby do powiedzenia jeszcze córce, przypomniała mu się matka staruszka, pragnąłby o niej wspomnieć, ale nie można. Nie chce niczym żony dotknąć. To będzie jednak trudno tak wytrwać – różne wiadomości dla Zazy ciekawe, pouczające, mogą matkę obrazić, ba, nawet zranić.
Westchnął cichutko.
– A wy nie chodzicie?
Pani Barska nie wie, co odpowiedzieć. Nie pamięta od wielu lat, aby opuściła choć jedną mszę świętą w niedzielę. Ale za nic nie pójdzie dziś z mężem. Już trudno, zgrzeszy ciężko, skłamie i zostanie.
Na myśl, że ją zobaczy w kościele z mężem ktokolwiek, kto ją znał samą, opuszczoną – ogarniał ją wstyd silniejszy od zasad. Nie może, nie może.
Ponieważ Zaza nic nie mówiła uśmiechając się trochę złośliwie, a ojciec patrzał na nią, więc pani Barska odpowiedziała:
– Ja dziś nie pójdę, wybacz, ale Zaza mogłaby iść. To jedyne moje zmartwienie, że za rzadko chodzi do kościoła.
Ojciec rzeki uprzejmie:
– To dobrze. Jeśli chcesz, pójdziemy razem, ja idę na cichą mszę, o dwunastej.
Zaza nie śmiała odmówić: „Dziś do kościoła – pomyślała – nie! – to jest ironia”.
Boli ją głowa i ma ważne rzeczy na myśli. Ba, ważniejsze i mniej miłe, niż się zdawało. Loc czeka na nią o trzeciej – dawniej szła tam lekko – od kilku dni ma wrażenie, że czyni to ukradkiem, choć się przecie nie kryje – ale jest niespokojna. Miłość – owszem – miłość ma swój wdzięk, ale może ona go nie kocha? Bo wzruszenie nie jest znów tak ogromne i jeśli ten niepokój będzie trwał, to kto wie, czy dobrze się stało. A on jest zakochany przeraźliwie. Co to dalej będzie? Już nie była w sposób stanowczy przekonana, że będzie tylko tak, jak ona zechce.
O dwunastej była z ojcem w kościele – zżymając się na siebie, że mu nie odmówiła. Wzięła dla dodania sobie animuszu, gdyż szła ulicą pierwszy raz z ojcem, ogromną książkę do nabożeństwa pani Barskiej i daremnie szukała w niej odpowiedniej modlitwy. A matkę widać książka ta zadowalała, bo karty widniały pożółkłe i zmięte. Sama obecność ojca – wysoki pan, brunet, doskonale ubrany – rozpraszała jej uwagę, podniecała ją, a były przecież inne powody do zastanawiania się nad czymś „pilniejszym niż modlitwa...
Zaza w kapelusiku w stylu Wazów poruszała łatwo swą szczupłą głową w obfitym futrze. Czy też są znajomi? Co myślą? Czy raczej rośnie jej pozycja, czy maleje w związku ze zjawieniem się pana Barskiego na horyzoncie? Cóż, dla niej, która ma zmysł humoru, jest w tym wszystkim coś śmiesznego, ale ludzie nie odczuwają tego komizmu tak jak ona – a znów pieniądze, mieszkanie, wygląd tego pana – to jest – ojca. – No! stanowczo wygrała i to znacznie. Prostuje swą wąską postać i rozgląda się chętnie – chciałaby się kłaniać i kłaniać. Uśmiecha się.
W kościele pierwszy raz zobaczyła, że ojciec ma żółtawe skronie i czoło suche, ledwo skórą powleczone. Ile też on ma lat? Bardzo jej się podoba ten sygnet, który ma na ręce. Gdyby go poprosiła, dałby jej na pewno. Kogoż on ma, jak nie ją, ją tylko na świecie? To też jest przyjemne. Przecież ona widzi, że on się z nią liczy i ona go obchodzi – a ten wpływ będzie wzrastał. Tylko ta „komplikacja” z Locem.
Przymknęła oczy i zacisnęła usta – tak, sama tego chciała, ale ostateczna decyzja – coś mściwego przemknęło po jej twarzy – nie od niej wyszła. To ją upokarza, tego nie powinno być i nie będzie nadal – ona go uszczęśliwia i on musi jej dziękować. Niech wie o tym. Zaza romantycznych pojęć nie uznaje, ale to jedno jest prawdziwe: „Kobieta robi łaskę!” – Ostatecznie: ona była wzruszona, ale czy miała tak nieprzytomne oczy jak on? Nie ma mowy. A ryzyko? Czy on ma równe? A... cierpienie? To jest jasne: w miłości gra jest wspólna, temu zaprzeczyć trudno, poznała życie do dna (była o tym przekonana), ale szanse mężczyzny są lepsze i musi za to czymś zapłacić...
Takie myśli i tym podobne zapełniały głowę Zazy, gdy przyklękała, wstawała, słuchała dzwonków na Podniesienie podczas Mszy św. w kościele Zbawiciela.
Tego popołudnia pozostała u Loca krócej niż zwykle. W pracowni były kwiaty i cały pokój ział zmianą bliżej nieokreśloną. Było ciepło, pachnąco, niektóre obrazy wybijały się z ram – inne ginęły, a Loc miał jeszcze bardziej pomarszczoną twarz niż zwykle i oczy, jak woda w jeziorze, przezroczyste, prawie dziecinne.
Tych kilka godzin znów ją związało z nim bliżej. W miłości, jak w pożarze, nie zawsze uratujesz to, o co ci najbardziej chodzi. Zaza, która niezależność swą ceniła ponad wszystko, w objęciach Loca czuła się tym, czym była: dzieckiem i to jej zupełnie nie odpowiadało.
Tydzień minął prędko, a był niezwykły, pełny zdarzeń dla córki i dla matki.
W następną niedzielę znów Zaza była w kościele z ojcem. Weszło to niejako w zwyczaj, powtarzało się przez cały miesiąc. Ale w przeddzień Wilii, gdy szli zaśnieżonymi ulicami, ojciec rzekł ciepło:
– Zmizerniałaś, Zazo. Co ci jest?
Zaza zbladła. Ba, żeby wiedziała, co jej jest, ale nie wie – i dlatego tak wygląda.
– Więcej chodzę piechotą teraz, może się zmęczyłam.
– A czemu twoje przyjaciółki nie odwiedzają ciebie? Mówiłaś, że masz ich dużo, a nikt nie przychodzi. Czyżbym ja?... Nie chciałbym cię za nic krępować. A młode głosy w domu, gdy jestem cały dzień sam, to nawet miło.
Tak – pomyślała Zaza – młode głosy, ale ciekawam, jakby się zapatrywał na głos Loca w moim pokoju... Ach, co ja plotę, że też mi coś podobnego na myśl może przyjść. Cóż, trzeba jasno myśleć o wszystkim. Coś się zaczyna psuć, jestem zdenerwowana i niezbyt zdrowa.
Ten miesiąc pierwszy w domu państwa Barskich był rzeczywiście cichy. Dowodziło to zmysłu dostosowania się wszystkich trojga. Marynka wiedząc od początku o wszystkim była teraz zajęta swą minimalną zresztą wyprawą, nie miała czasu. Dużo chodziła z panią Domżalską. Przyjaźń ich zapowiadała się dobrze i pani Domżalska, wiedząc o swych zmarszczkach (ha, 43 lata to nie jest dużo, ale w każdym razie...), z zadowoleniem patrzała z góry na przyszłą synową, która sięgała jej do ramienia, a włosy, wymykające się spod zupełnie drugorzędnego kapelusika, miała ciemniejsze od jej włosów.
Raz tylko Marynka zaszła do przyjaciółki i przypomniała jej, że obiecała być na weselu i że będzie ono ósmego stycznia, prosiła ją też na druhnę. Rozglądała się przy tym ciekawie (Zazie to się nie podobało); pytała o ojca Zazy, jakby go chciała zaraz poznać. Zaza wiedziała, że ojciec jest w domu, bo prawie nigdy nie wychodził, i że wystarczyłoby jedno jej słowo, aby wyszedł do Marynki. Ale ani myślała robić tego. Nie może on tak powszednieć od razu. Jest dystans między nim a Marynką Sobierajską. Zaza utrzyma ojca na tym dystansie wobec wszystkich – to odpowiada jego powadze.
– Ósmego stycznia, już? – odpowiedziała z nagłym niepokojem na słowa przyjaciółki. – Będę... naturalnie... Dziękuję – ale jak ten czas leci. Ten miesiąc minął mi jak chwila.
– Ba, takie zmiany.
– Co? – zapytała Zaza zbyt głośno.
– Coś ty taka roztargniona? Zmiany, mówię, przecież ci się życie odmieniło jak w bajce?
– No, nic znów tak nadzwyczajnego – odpowiedziała Zaza wracając do swego tonu. – Nie było ojca, jest ojciec!
Roześmiały się głośno, a Marynka zapytała nie mogąc już wytrzymać.
– Tak bym go chciała zobaczyć! Moja przyszła teściowa mówi, że go zna i że jest dystyngowany. Czy ty jesteś do niego podobna?
– Bardzo podobna – odpowiedziała Zaza, choć nigdy się nad tym nie zastanawiała.
Po wyjściu Marynki zaczęła myśleć o terminie jej ślubu z niepojętym zdenerwowaniem. Wszystko na raz! Trzeba sukni – nie ma odpowiedniej. A to już niezadługo... „Na nic nie mam czasu, ta pracownia zabiera mi cały dzień, choć to tylko kilka godzin”. Ach, a jaka scena, gdy raz dała znać, że nie będzie! – zazdrość, gwałtowne wyrzuty, – prawie płacz. Może inne kobiety to lubią – ona tego nie znosi.
Zaczęła dla uspokojenia myśli robić plan sukni i płaszcza na dzień ślubu Marynki.
Podobno u nich bywa masa młodzieży – musi wszystkim zawrócić w głowie – cóż, kiedy jakoś na nic nie ma ochoty. Jest zdrowa, ale nieswoja. 8 stycznia, jak to blisko...
Gdy wróciła z ojcem do domu w cichy, zaśnieżony dzień 23 grudnia, poczuła się chora.
– Zimno mi, mam dreszcze – idę do łóżka.
Ojciec spojrzał na nią troskliwie, ale jej się wydało, że zbyt bacznie. Matka odbierała z jej rąk płaszcz, który niecierpliwie zdejmowała, co widząc pan Barski powiedział:
– Ależ pozwól – wziął i powiesił z pewnym znów ciepłem w sercu – pachnące, lekkie futro swej córki. I poszedł spokojnie do siebie.
Ale tego dnia nie było w domu spokoju.
Po kilku godzinach usłyszał bieganie służącej, głos podniesiony żony i nie chcąc im przeszkadzać, choć był zdziwiony, czekał. Zadzwonił po jakimś czasie – nikt się nie zjawił. Słyszał zamykanie drzwi frontowych. Poszedł wreszcie wolnym krokiem pierwszy raz do pokojów pań. Nie było ich, ale zobaczył łóżko Zazy rozrzucone i coś pchnęło go w serce, niepokój gwałtowny, podobny przeczuciu. Zaczął się przechadzać po całym mieszkaniu nie pojmując coraz bardziej, co się stało.
Po godzinie wróciła służąca.
– Ale co to? – zapytał i bał się odpowiedzi.
– Panienka dostała gwałtownego ataku. Pomogłam odwieźć do lecznicy – mówiła zdyszana. – Takie bóle, że przytomność traciła.
– Ataku? Jakiego?
– Ślepej kiszki. Chciałam zaraz iść do pana, ale panienka za nic nie chciała. Nawet pani chciała, a panienka aż krzyknęła.
– Chciała mu oszczędzić niepokoju – o, dziecko. Własne, słodkie dziecko – pomyślał.
– Do jakiej lecznicy? – zapytał szukając kapelusza i laski.
Służąca wymieniła znaną lecznicę.
– Ach, dobrze, tak, tylko tam – mówił szybko i kierował się ku wyjściu, ale służąca zagrodziła mu drogę.
– Proszę pana – rzekła nieśmiało – pani bardzo prosiła, żeby pan poczekał, aż pani da znać.
„Nie chcą mnie – pomyślał – tak, to mi się należy. Tylko że ciągnie mnie tam całą duszą. One pamiętają tylko, że nie widywały mnie wcale jeszcze przed miesiącem. Dobrze, dobrze, wiem o tym, ale to nie jest chwila, aby o tym przypominać. Była dziś bladziutka, szczupła” – wzdrygnął się truchlejąc na myśl o nożu.
Cofnął się i powiedział:
– Bardzo dobrze, zaczekam.
Wszedł do swego pokoju i spojrzał na bożki chińskie.
Pierwszy raz, patrząc na nie, pomyślał nie o ukochanej zmarłej, tylko o córce. Usłyszał tuż przy sobie głos: jakby powtarzała, trochę rozgrymaszonym głosem, to, co mówiła do niego w dniu poznania. I pojął, że ją kocha i że ma serce przerażone.