Wspomnienia 1919–1920
Odcinek 2
Nasza kompania już się okopała pomiędzy polem i łąką, a wykopanych rowach podeszła woda. Kładziono kępy z murawą przy rowie od strony nieprzyjaciela, na nie karabiny, a w rowy pod kolana kładki z gałęzi, z olszyny, do której było jakieś 40 metrów. Gdy tylko przyszedłem, porucznik Stark zapytał mnie, co tam się działo na przedpolu, że takie strzały z karabinów było słychać. Mówię, że nadszedł oddział około czterdziestu Ukraińców i strzelaliśmy do nich, a oni do nas. Porucznik patrzy na mnie i pyta, co sobie zrobiłem, że mam na twarzy krew i sadze. Odpowiadam, że nie wiem, co się stało. Celowałem do Ukraińca który podchodził naprzeciw, pociągnąłem za cyngiel i od razu się to zrobiło. Mówi, że to się nie mogło samo tak stać. Wziął mój karabin z ramienia, odciągnął zamek i wyjął magazynek, w którym siedziała łuska, a w niej był niewystrzelony nabój. W łusce koło kapiszona była dziura, przez którą proch z ogniem nie wysadził kuli do przodu, tylko przez zamek do tyłu i okopcił mi twarz dymem, najbardziej prawy policzek i prawe oko. Nie wiem, dlaczego wszystek proch się nie spalił. W szpitalu we Lwowie wyjęli mi z oka cztery wiórki prochu i kilka z policzka. Dowódca kompanii, porucznik Stark, gdy wyjął z magazynka tę łuskę z niewystrzeloną kulą, powiedział: „Byłem na wojnie austriacko-rosyjskiej, czegoś podobnego nie widziałem i myślałem, że ty to sam sobie umyślnie zrobiłeś. Gdyby tak było, poszedłbyś pod sąd polowy i za to kula w łeb by cię nie ominęła”.
Usiadłem w rowie na gałęziach plecami odwrócony do nieprzyjaciela, który już pięć razy nacierał na nas i z dużymi stratami wracał na stanowisko. I tylko darmo krzyczał „ura, ura". Czułem, jak mnie boli i piecze twarz oraz prawe oko. Ocierałem się chusteczką i umazałem krwią z oka i sadzami całą twarz. Z białego stałem się brązowy. Podszedł do mnie porucznik Stark i mówi: „Obróćcie się plecami do mnie”. Obróciłem się, a on wyjął z kieszeni notes i ołówek i na moich plecach coś pisze. Gdy już napisał, kartkę złożył i powiedział: „Pójdziecie z meldunkiem do dowódcy batalionu kapitana Drobniewicza, jemu to doręczycie i on wam da pokwitowanie, że meldunek otrzymał, a tu i tak udziału żadnego nie bierzecie”. Przyjąłem na papierku meldunek i powiedziałem: „Rozkaz, panie poruczniku”. Kartkę schowałem do kieszeni i patrzę w stronę młodej olszyny, która jest niedaleko od naszych okopów. Do niej jakieś 40 metrów odkrytego terenu, na którym rośnie młoda, zielona trawa. Ukraińcy mają pozycję na wzgórzu, widzą każdy nasz ruch, strzelają do nas bez przerwy, tylko kule gwiżdżą nad nami. Jak tu przebiec tę łączką do olszyny? Mogą mnie zabić. Ale trudno, mam rozkaz, to jest dla żołnierza święta rzecz, muszę go wykonać.
Karabin wziąłem do ręki, ścisnąłem mocno i wylazłem z rowu. Nogi miałem zdrowe. Schyliłem się tak nisko, że głowa była na równi z kolanami, i dałem nura do olszyny. Nade mną tylko niezliczona liczba kul gwizdała. Podbiegłem jeszcze kilka metrów w olszynie i zobaczyłem duży pień, dość wysoki, po zerżniętej grubej olszy obrośniętej młodą olszyną już letnią porą. Usiadłem za nią i dyszę jak zziajany pies. Posiedziałem może z dziesięć minut, przez ten czas kule nacięły tej młodej olszyny, gdzie siedziałem, dobrą wiązkę. Całe moje szczęście, że z góry na dół trudno ucelować, a z dołu w górę łatwo.
Teraz mam iść w prawo, gdzie przez łąki szedł tor kolejowy na nasypie wysokim na około cztery metry. Z boku stała murowana budka dla kolejarza. Myślę, że dowódca batalionu może jest w tej budce i idę olszyną, która staje się coraz rzadsza. Jeszcze mam ze sto metrów do toru, gdy olszyna się kończy, rosną tylko wierzbowe krzaki i to z przerwami. Ukraińcy mnie zobaczyli i znowu słyszę świst kul nad sobą, znowu od krzaka do krzaka. Biegiem i chyłkiem dobiegłem do toru, wlazłem szybko na nasyp i pędzę do budki. Drzwi nie ma. Wszedłem do środka, nie ma nikogo. Artyleryjskie pociski już poharatały budynek i w dalszym ciągu do niego strzelano, ale niecelnie. To za blisko pocisk pada, to znowu za daleko, to z boku jednego, to z drugiego.
Czym prędzej wyszedłem i biegnę, żeby z tyłu, za murem, schronić się przed pociskami. Okazuje się, że za tym szczytem stoi porucznik i trzyma za wódzki kobyłę. Zwracam się do niego: „Panie poruczniku, ja z meldunkiem do pana kapitana, dowódcy batalionu. Gdzie mogę go znaleźć?”. „A z której wy strony przyszliście?” – pyta. Pokazuję ręką i mówię, że z tej. Odpowiada, że kapitan gdzieś jest w tej stronie, pewnie wyszli z dala od pozycji. Mówię, że szedłem olszyną. „To teraz idźcie blisko rowu strzeleckiego, tam go znajdziecie” – radzi.
Schodziłem z nasypu przez tor kolejowy czym prędzej, aby na dół, bo z artylerii strzelali w dalszym ciągu. Gdy już byłem na dole, a pocisk artyleryjski zawył, padłem na glebę, a na mnie spadła z góry ziemia, którą pocisk wyrzucił przy rozrywaniu się. Po chwili się opanowałem, nie byłem ranny, bo nic mnie nie bolało, zerwałem się i biegiem pędzę od toru kolejowego, bo znowu pociski padają. Pomału idę już pomiędzy krzakami wikliny rosnącymi na łące. Za większym krzakiem stanąłem i nie mogłem dostrzec naszego rowu strzeleckiego. Zobaczyłem go po przejściu około 50 metrów w lewo.
Zbliżyłem się i jak raz natrafiłem na dowódcę batalionu kapitana Drobniewicza. Podałem mu kartkę, na której mój dowódca kompanii napisał meldunek. Kapitan złapał moją rękę z kartką i wciągnął mnie do rowu, mówiąc: „Kryj się, bo zabiją”, gdyż Ukraińcy zobaczyli, jak się zbliżałem do rowu i zaczęli strzelać z karabinów ręcznych, tylko kule nad nami gwizdały. Obok kapitana stał porucznik z lornetką w ręku i obserwował pozycje nieprzyjaciela. Potem podał lornetkę kapitanowi. Kapitan dłużej patrzył, wreszcie powiada: „Szykują się do ataku”. Potem zwraca się do mnie: „Po co was porucznik tu do mnie słał z tym meldunkiem, sam wiem, że musimy stąd odstępować, i to już wieczorem, ale do wieczora to będziemy jeszcze tu się trzymać”. Potem pyta: „Jak w waszej kompanii duch w żołnierzach?”. Odpowiedziałem, że będziemy się trzymać do wieczora, a dalej to nie wiem. Na tej samej kartce, którą otrzymał, napisał meldunek i oddał mi. Powiada: „Wracaj. Tylko ostrożnie, żeby cię nie zabili”.
Ukraińcy mnie zobaczyli, gdy wyszedłem z rowu. Tysiące kul nade mną leciały, ale wszystkie wyżej. Krzaki się skończyły, doszedłem do olszyny. Tu już mnie nie widzieli i tak doszedłem do tej karpy, za którą odpoczywałem, gdy biegłem z meldunkiem z okopu. Usiadłem, żeby nabrać sił do przebiegnięcia odsłoniętej polanki. Gdy odpocząłem, pomału podszedłem na skraj lasu. Przeżegnałem się, westchnąłem do Boga, ażeby miał mnie w swojej opiece, bym szczęśliwie dotarł do rowu. Ukraińcy widzieli, skąd ja wyszedłem i wiedzieli, że tu będę wracał. Gdy tylko wypadłem z olszyny na polanę, od razu grad kul nade mną gwizdał. Jak tylko mogłem, tak się pochyliłem i biegłam, ile miałem sił.
Wpadłem do rowu, trzymając kartkę w jednej ręce, a karabin w drugiej. Porucznik podszedł do mnie, wziął kartkę, popatrzył, a Ukraińcy już szósty raz wyszli do ataku tego dnia. Porucznik woła: „Szybki ogień! Szybki ogień!”, a ja siedzę plecami do nieprzyjaciela i nie widzę, co tam się dzieje. Nie wiem, czy Ukraińcy cofnęli się, czy nie cofnęli. Porucznik Stark, stary oficer z austriackiej armii, który był na wojnie z Rosjanami, odważny lwowiak, daje rozkaz: „Trzeci pluton wycofywać się za olszynę!”. Podchodzi do mnie Antoni Tomaszewski i mówi: „Olek, uciekaj razem z trzecim plutonem”. A ja byłem w pierwszym, więc mówię jemu, że nie chcę, zostaję z wami. I nie poszedłem. Za jakieś pół godziny porucznik Stark daje rozkaz: drugi pluton wycofywać się. Mój, pierwszy, jeszcze pozostaje.
W każdym plutonie mieliśmy karabin maszynowy i ten ostatni trajkocze bez przerwy. Gdy już drugi pluton wyskoczył z rowu i szybko cofał się do olszyny, przybiegł do mnie Antek Tomaszewski i prawie rozkazującym głosem krzyknął: „Olek, uciekaj z drugim plutonem, bo my, pierwszy pluton, to już nie wiadomo, czy się wycofamy!”. Jeszcze się namyślałem. Złapał mnie z tyłu za boki i krzyknął: „Uciekaj za drugim plutonem!!” i wystawił mnie z rowu.
Pobiegłem za drugim plutonem, ale drugi pluton był już walnie daleko i skręcił olszyną w prawo, a ja sam puściłem się iść prosto na łąki. Słońce było już nad samym zachodem. Na łące stała woda. Zmierzam na zachód, podszedłem może 50 metrów, a tu nasze wojsko idzie szybkim krokiem w tyralierach na lewo ode mnie. Słyszę komendę: „Szybki ogień! Szybki ogień! Naprzód marsz!”. Zatrzymałem się i patrzę: jakieś 15 metrów ode mnie jest mój znajomy Ekard, który wydał mi przepustkę na wyjście do miasta, gdy staliśmy we Lwowie. Lubił mnie. Gdy chodziliśmy na ćwiczenia, to ja zaczynałem śpiewać. Czy szliśmy na ćwiczenia, czy wracaliśmy, padała komenda: „Kompania śpiewa!”. W tym czasie byłem w pierwszej czwórce i zapowiadałem, jaką pieśń będziemy śpiewać. Podskoczyłem biegiem do niego i pytam, gdzie mam iść, do lekarza czy do szpitala. Odpowiedział, że jakieś pięć kilometrów stąd jest wioska, a w niej lekarz wojskowy: „Do niego się zwróćcie, opatrzy was i zastosuje, co będzie trzeba”. Zapytałem jeszcze, skąd jest to wojsko. Powiedział, że wczoraj przyjechało z Poznania, batalion poznaniaków. Jeszcze tylko usłyszałem podane komendy: „Bagnet na broń!” i „Naprzód marsz!”. Poszli szybkim krokiem do przodu, tylko woda pluskała pod nogami.
Zwolniłem kroku. Zrobiło się ciemno, że na parę metrów już nic widać, tylko małe światełko, gdzieś daleko świeciło w tej wiosce, do której się kierowałem. Doszedłem do jakiejś łąkowej drogi i idę nią bardzo wolno. Gdzieś już daleko z tylu bez przerwy słyszę silną strzelaninę. Chociaż było bardzo ciemno i mgła, dostrzegłem duże drzewo i koło niego kręcących się ludzi. Zatrzymałem się i usłyszałem cichą rozmowę, ale nie wiedziałem, w jakim języku. Czy to Polacy czy Ukraińcy? Trzeba krzyknąć, jak się odezwą po ukraińsku, będę uciekać do tyłu, a jak po polsku, podejdę do nich. I dość głośno krzyknąłem: „Hej, kto tam jest?!”. A jeden odkrzyknął: „To Olek! Choć tutaj!”. Podchodzę, a tam jest pierwszy pluton, który został, by powstrzymać Ukraińców, i ciemno już było, gdy się wycofał do olszyny i cofał się dalej. Tu się zatrzymał i żołnierze nie wiedzieli, co z sobą robić. Był cały pluton i plutonowy, z którym rano byłem w patrolu. Powiedziałem, że batalion poznaniaków poszedł naprzód na bagnety. Jak ten plutonowy to usłyszał, krzyknął: „Chłopaki, za mną!!”. Wszyscy się zerwali i poszli szybkim krokiem do przodu.