MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

Małżeństwo Zazy

(pisownia oryginalna)

I

Mąż

Zaza usłyszała chrapliwą trąbę samochodową. Zaraz pomyślała, że rodzaj gniewu, jaki budzi w niej ów odgłos, stale zwiastujący powrót męża do domu, jest swego rodzaju rozrywką.

– Bywają lepsze rozrywki, ale naprawdę mnie ta szermierka z nim bawi.

Do pokoju wszedł szczupły mężczyzna, a ona uśmiechnęła się. Przypomniała sobie, że gdy go poznała, wydawał jej się podobny do wuja Kalinowskiego, którego widywała w rodzinnej Różance u Barskich.

„Ależ wuj Kalinowski był wytworny, a Ludwik tylko ubiera się u najlepszego krawca. Przecież to stanowi wielką różnicę. Jej mąż też ma twarz przedwcześnie pooraną zmarszczkami jak i tamten, ale te zmarszczki szpecą go. Mówią o jakiemś użyciu gwałtownem, nierozłożonem na długie pokolenia... Zresztą, to wszystko byłoby obojętne, tylko Zaza czuje się czasem znudzona. A wówczas potrafi mówić bez najmniejszych skrupułów rzeczy przykre i sytuacja się zarysowuje aż nadto wyraźnie. Nigdy żadnej sceny między nimi nie było, ale mówili już sobie rzeczy, które innych ludzi mogłyby doprowadzić do wzajemnej nienawiści.

– Czekam na samochód od godziny, obiecałeś wrócić o szóstej.

– Daruj. Tyle zajęć. Jest dopiero wpół do siódmej.

Zaza poprawiła nerwowo ramiączko czarnej sukni, które uwydatniało nagość ramion.

– Bagatela! pół godziny. Czy ty się spóźniasz zwykle na proszony obiad?

– Jeśli ten obiad nie jest pretekstem do czegoś innego – to się spóźniam.

– A mnie uczono, że to jest wielka nieprzyzwoitość – z naciskiem powiedziała Zaza.

– Mnie niczego nie uczono. To jest moja wyższość.

Mówiąc to, patrzał w jej oczy i ona rozumiała, że drwi. To były chwile, w których pragnęła serdecznie znienawidzić go, ale – była zbyt leniwa. „Miłość jest postanowieniem, tak jak nienawiść. Mnie zawsze trudno się na nią zdobyć. Tylko, że miłość wymaga mniej wysiłku, ale nienawiść – to jak imbryk wrzątku, pod którym trzeba stale podsycać ogień, ja do kuchni w ogóle nie chodzę"– usprawiedliwiała się przed sobą ze śmiechem. I nawet było jej wesoło.

– Tak – na pewno, że ciebie nie uczono. Dlatego przepowiadam ci najgorsze powodzenie u Maryszety.

Cień niezadowolenia na twarzy męża powiedział jej więcej, niż chciała wiedzieć. Jego podboje były jej obojętne. Zazdrość? to zwierzęce. Ona jest zawsz spokojna i zawsze od mężczyzny gotowa odejść. Bo zawsze przed nią jest życie. Ach, raz tylko – kiedyś odeszła od człowieka, którego kochała,  z sercem nie lekkiem. Od Zbigniewa Bobrowskiego, byłego narzeczonego, w owej smutnej, niezapomnianej alei parku Wilanowskiego.

Pięć lat temu – ale o tem nigdy nie wspomina. Odeszła – i dlatego go straciła. Później bardzo chorowała, miała rodzaj melancholji, ale to minęło i nie wróci.

„Nie należy nigdy zapominać o sobie, to się mści. A ja wtedy nie myślałam o sobie, tylko o nim. To jest przeciwne naturze i dlatego przyszła klęska. Eh, co tam”.

Zaza dawno już nie cierpi ani odrobiny. Ale też nie chciałaby zanic spotkać kiedykolwiek Zbigniewa Bobrowskiego.

Patrzy na męża, widzi jego nos cienki, cienkością jakby przypadkową, która ją drażni. „Ani jednej linii prawidłowej niema w jego twarzy, i to jest mój mąż!”

– Czv jedziesz ze mną?

– Niebardzo mi się chce – ziewnął – jestem zmęczony.

– Tak, to wyczerpuje – oznajmiła Zaza i oboje wybuchnęIi śmiechem.

– Cóż ty masz na myśli?

– Ja ? życie, wszystko wogóle. Tak dużo mówicie o wekslach. Ty masz pasję do interesów, ale czy ja wiem, jeszcze nie mogę zbadać, co ciebie więcej kosztuje, żyro czy pocałunek...

– Ty wiesz – powiedział znacząco i sam się zdziwił własnemu głosowi – czem zapłaciłem za twój pierwszy pocałunek. I dziś płacę.

Zaza drgnęła i strzepnęła rękami.

– Pleciemy głupstwa, to zwykle tak bywa na wyjezdnem. Zostajesz?

– Zostaję. Wytłumacz mnie przed Pilarskimi, zresztą kolacja w restauracji nie obowiązuje.

– Nie będziesz przeglądał listów na mojem biurku?

– Ja? – powiedział zdziwiony – a czy to do mnie podobne? Co mnie cudze listy obchodzą?

– Właśnie. Wiem. Bo Marynka pisze mi różne rzeczy i prosi o dyskrecję.

– No, ja tam dopłaciłbym jeszcze, by nie słuchać jej zwierzeń, ale gdy zostawiasz na wierzchu  takie dokumenty...

– Jakie tam dokumenty! – Zaza wzruszyła ramionami i zadzwoniła.

– Oo! napewno dokumenty. Pilnuj się.

Słyszał żonę mówiącą do pokojówki:

– Płaszcz czarny. Sobole. Nie wiem, czy chusteczka jest w woreczku – zobacz. I prędko, bo się śpieszę.

Więc nie dodał nic więcej. Ale zapamiętał, móc ją kiedyś tem dotknąć, argument bardzo przekonywający. Oto on sam znalazł wśród gazowych szmatek Zazy, gdy w pierwszych miesiącach po ślubie często pomagał w jej tualecie, list – jeden niezwykły list. Był zgnieciony, poplamiony łzami: nosił podpis Zbigniewa Bobrowskiego.

Ludwik Białkowski nie miał pietyzmu dla papierów. Jego pokolenie widziało często papiery palone, darte, poniewierające się po ziemi. Tak było podczas wojny światowej oraz za najazdu bolszewików. Zrozumiał jednak, że ten list ostatni narzeczonego, który zerwał z Zazą z powodu jej „przygody” z czasów panieńskich, nie powinien się był poniewierać,  i pamiętał to Zazie. Ale Ludwik ma czas, powie jej to kiedyś, gdy najmniej się tego będzie spodziewała.             Ją można tylko w ten sposób utrzymać przy sobie, walcząc na każdym kroku – o co? ach, niewiadomo o co. O miłość – nie, „bo miłości – mówił sobie Ludwik – niestety już nie pragnę”.

Trzy lata pożycia z Zazą nauczyły go wiele. Pragnął jej obecności, szczycił się jej sylwetką w swym domu. „Wbrew wszystkiemu – mówił sobie – co miałoby głębszy sens i co musiałoby nas doprowadzić do rozłąki”.

– Do widzenia – powiedziała, przechodząc tuż koło niego, musnąwszy go swym zapachem  – wrócę późno – i nie spojrzawszy już na męża, szła do hallu, gdzie czekała służąca z płaszczem.

Ludwik przez szeroko otwarte drzwi widział jej ostry profil, równie szczupły jak za panieńskich czasów, kiedy widywał ja nieraz na dancingach.

Odbijała się w lustrze, było ich jakby dwie: wypełniła sobą więcej niż fizyczną przestrzeń… Zawsze z nią tak było.

Został sam i rozejrzał się niepewnie.

Po wyjściu Zazy długo jeszcze czuje się ją w pokoju. W przeciwieństwie do innych kobiet. Zna wiele takich, które, nim weszły do pokoju, już były myślą poza ścianami, gdzie on na nie wyczekiwał.

Zaza! – zapalił papierosa i było mu dobrze – on sam dokładnie nie wie, co to była za „przygoda”, jednak spowodowała zerwanie narzeczeństwa i o tem dużo mówiono w Warszawie. Jeśli przed chwilą powiedział jej o cenie pierwszego pocałunku, to dlatego, że mógł już o tem myśleć i mówić spokojnie, natomiast ją to zawsze drażniło i był to dobry atut w codziennej z nią utarczce. Ceną tą – było upokorzenie. Gdy się jej oświadczył, spojrzała na niego wielkiemi oczyma i pomyślała najwidoczniej nie o nim, lecz o jakiejś ważnej, pochłaniającej ją sprawie. On czekał i był wzruszony. Pragnął jej i męczyła go niepewność.

– To jest myśl – powiedziała wreszcie – to jest myśl... Kto wie, może ja wyjdę za pana zamąż. Ale pod jednym warunkiem.

– Wszystkie przyjmę.

– Nie będzie mnie pan nigdy pytał o – przeszłość.

Przeszłość – roześmiał się znacząco – pani ma dwadzieścia dwa lata. Mogę spokojnie pani to obiecać.

Myślał, że to jest proste. Ale później przyszli ludzie z nowinami i z jątrzeniem. Dowiedział się o Bobrowskim, o zerwaniu, poznał śliczną panią Annę Barską, która nie traciła nic ze swej urody a miała lat czterdzieści.

Otóż gdy z panią Anną, stryjenką Zazy, zaczął rozmowę, to widział wielkie, niepojęte zmieszanie na wzmiankę o bratanicy.

Dowiedział się, że dawniej jeździła do Różanki, a teraz „dawno nie była u nas”, co powiedziała pani Barska z ciemnym rumieńcem na twarzy. A gdy zwrócił się do Zazy i chciał pytać – zbliżyła się pierwszy raz do niego całą sobą i położywszy mu rękę na piersi, od czego zbladł – rzekła prawie do ucha:

– Teraz może mnie pan pocałować!

I pocałował ją, a niedługo potem się zaręczyli. Dlatego mógł mówić o cenie – bo to była swego rodzaju tranzakcja...

Później zrozumiał, dlaczego nie mogła mówić o przeszłości. Miała romans przed ślubem.

Ludwik nikomu o tem nigdy nie wspomniał, wszak był jej mężem. Parę dni po ślubie wpadł w gniew nieopanowany, prawie zwierzęcy. Ona w te dni chodziła cicha i blada, ale ani krzty pokory czy skruchy nie widział w jej mocnem spojrzeniu. Wyjechali zagranicę i ogarnął go jak pożar taki pociąg ku  niej, że topniała docna wszelka uraza czy rozmysł.

Powoli, sczasem, dziwił się sam sobie. Gniew mijał, a nachodziła  go raczej pycha. Rozkoszna kobieta i – oddała mu się sama. Tym pocałunkiem pierwszym. Moje inny klęczał i błagał?... On – nie, i ma ją…  A kto był ten inny, pierwszy?

„Byłbym skończonym blagierem, gdybym nie przyznał sobie, że przeszłość Zazy czyni ją bardziej interesującą…”

Co do jej uczuć dla niego wiedział, że nie mógł trafić lepiej. Nie pojmował poprostu życia bez przygód. Był synem swego ojca, który mając lat sześćdziesiąt trzy, ożenił się po raz drugi i miał jeszcze troje dzieci. Matki nie pamiętał – wyrósł w męskiem towarzystwie drobnych kupców, dorabiających się i rozmawiających z sobą bez ogródek. Ani miłości, ani interesów – nie lubił w połączeniu z liryką. Zaza wiedziała, z kim ma do czynienia, i jeśli ambicja jej cierpiała niekiedy spowodu jego chwilowych zapałów, zwróconych do corazto innej kobiety, to tylko o tyle, by podniecić jej drobiazgową walkę z nim, czyli właściwie ożywić wzajemny ich stosunek.

Nie mogło być pustki w małżeństwie, to rozumiała, bo z chwilą, gdyby między nimi zapanowało zupełne zobojętnienie, opuściłaby go natychmiast.

Ale czy miłość, czy walka, to już prawie że wszystko jedno – aby było życie.

A życie było. Przeszłość Zazy i miłostki Ludwika splatały się tajemnie w ich myślach. Coś ich trzymało z sobą i to coś zdawało się być daleko pewniejsze od węzłów miłości, której nietrwałość spostrzegali na tylu zrywanych związkach wśród swoich znajomych. Byli zadowoleni.

Ludwik, nieznający od dzieciństwa żadnych hamulców środowiska czy wychowania, doszedłszy sam, pracą swą i dużym sprytem do fortuny – widział pewną wyższość Zazy w jej umiejętności opanowania się i nawet chłód jej i ironję brał za objaw kultury. Ona zaś najpierw lubiła jego szczupłość i wzrost, przypominające jej mężczyzn z rodu Barskich, a powtóre bardzo polubiła łatwość, z jaką pozwalał jej dysponować swem bogactwem.

Pod tym względem Ludwik imponował Zazie. A dla niej zawsze dopiero wtedy zaczynało się pewne przywiązanie, gdy mogła podziwiać.

Nie zastanawiała się nad pochodzeniem majątku męża, ale ów zupełny brak rozterek między nimi w tej dziedzinie przeszedł wszelkie jej nadzieje.

Czy Ludwik był skrupulatny w rachunkach? Nie wiedziała.  Trzy tata już wydawała ciągle pieniądze na przedmioty zbytkowne, jedne odrzucała szybko, inne zamieniała na jeszcze kosztowniejsze i nigdy nie usłyszała od męża jednego słowa wyrzutu.

– Czy ty masz zupełnie zabezpieczone pieniądze? – zwróciła się kiedyś Zaza do męża, dowiedziawszy się o ruinie Stefanów Barskich z Różanki – bo teraz dzieją się straszne rzeczy.

Ludwik przymrużył oczy.

– Ja mam sposoby niezawodne. Nie bój się.

– Więc… niema mowy, byśmy kiedyś stracili majątek?

– Nie, niema mowy.

– A właściwie, gdzie ty masz swój kapitał?

– O, co za pytanie. W wielu bankach…

– Rozumiem. Ta sama zasada, co w miłości.

Na twarzy Ludwika odbił się podziw, graniczący z zachwytem.

– Ta sama – i podszedł do niej blisko.

Wspomniał tamtą rozmowę teraz, gdy spokój, panujący w obszernem mieszkaniu, zaczynał na niego działać. Poszedł do gabinetu, odwrócił nieco bokiem wielką fotografję Zazy, rozłożył papiery i zaczął robić zwykłe przewidywania, obliczenia i kalkulacje.

Gdy służąca oznajmiła gościa, przerwał z miłą chęcią swą pracę. Pan Pietrzak był przyjacielem i zawsze przynosił mu potrzebne wiadomości. Przytem żona jego... ach, to jest historja dawna, ale można cośniecoś poświęcić dla człowieka, którego żona jest tycjanowską blondynką i ma lat dwadzieścia pięć... Ba, ba.

– Jak się miewasz? – wolno wycedził wchodzący – ja czuję się chory.

– No, co tam takiego?

Ludwik śmiał się, bo nigdy własne zdrowie nie wydawało mu się rzeczą równie wesołą, jak w zetknięciu z ludźmi chorowitymi.

– Zapalenie okostnej, do tego zdenerwowanie.

– Masz kłopoty?

– Grozi mi zupełna klapa. Żona płacze całemi dniami.

– Oo – powiedział miękko Ludwik i był gotów na różne ustępstwa.

Zaraz też zapytał:

– Mogę ci w czem pomóc?

– Możesz – równie powolnym głosem odpowiedział przyjaciel. – Pensji nie wypłacili mi od dwóch miesięcy.

– No, ta posada magistracka, to tylko skromny dodatek.

– Taak…

Obydwaj spojrzeli sobie w oczy i zaraz je odwrócili.

– A pozatem?

– Pozatem – z irytacją w głosie wycedził pan Pietrzak – jest kryzys wściekły.

– Wiec trzeba myśleć o tem, jak go wykorzystać – odparł Ludwik takim głosem, że przyjaciel szepnął:

– Co?

I odetchnął z ulgą.

Później rozmawiali dłuższą chwilę, coraz bardziej ożywieni, i pan Pietrzak wyszedł po godzinie pogodny, prawie nie czując bólu okostnej, raczej odczuwając tę dolegliwość jako miłe łechtanie.

II

Rozmowa

Zaza wróciła późno do domu, to się powtarzało często i miało swój wdzięk, jako swobody.  Szofer czekał, aż dozorca otworzy bramę, i wtedy dopiero odjeżdżał cicho wyborną limuzyną. Zaza, wstępując po schodach, nieraz miała wrażenie, że idzie do kogoś obcego, nie zaś, że wraca do swego własnego mieszkania. Przyczyniała się do tego złudzenia osobna sypialnia i to, że mąż rzadko czekał na nią, ale za to gdy czekał, to odnosił się do niej, jakby ją miał w domu dopiero od wczoraj i namiętnie kochał...

Napady tej miłości, zawsze niespodziewane, bawiły oboje i dowodziły im jasno, że warto przy sobie wytrwać pomimo braku rzewności w obopólnym stosunku...

Tego dnia Ludwik czekał na nią. Właściwie drzemał na miłej kanapce w jej pokoju i ocknął się, gdy weszła. A zobaczywszy ją nagle w świetle różowej lampki – wyciągnął do niej rękę.

– Śniłaś mi się – powiedział bezwiednie, choć śniła mu się naprawdę tylko jakaś kobieta, której twarzy nie rozróżniał.

– Nie lubię, gdy palisz u mnie w pokoju przed nocą – tu jest duszno.

– Kiedy wszedłem, pachniały perfumy. Czyż one nie są bardziej duszne od dymu?

– Może, ale perfumy są moje...

Ludwik zaśmiał się.

– Tobie nie można nic narzucić, co za kobieta!

– Nie znoszę przymusu, wiesz o tem – uprzejmym głosem odpowiedziała Zaza, wychodząc do przyległej garderoby, skąd po chwili wróciła w piżamie szmaragdowego koloru.

– Dobrze się bawiłaś?

– Średnio. Od jakiegoś czasu nie bawię się tak, jak zwykle. Może z winy mamy, bo mnie teraz często nudzi.

– Mama? – zapytał Ludwik, który lubił panią Barską.

– A mama. Miewa jakieś przywidzenia, melancholje. Powiada, że ma przeczucie śmierci.

I Zaza wzruszyła ramionami.

– Co ty mówisz? – Ludwik uniósł się na kanapie.

Zazę ruch ten rozdrażnił. Ostatecznie ją tylko obchodzi matka, nie zaś Ludwika, więc poco ten

sentymentalizm? „Co jego może obchodzić moja matka?” i uczuła rozterkę wynikającą z tego, że ją samą matka obchodziła znacznie więcej, niżby chciała przyznać.

– A, a gdyby mama z nami zamieszkała – zapytał mąż – może tuby jej było lepiej, miałaby ciebie…

– No, mnie by nie miała, bo ja przecież mało w domu bywam, a zato dowiedziałaby się, o której godzinie ty powracasz nieraz do domu, i byłby dramat.

– Prawda. Biedna mama. Więc w czem jej dopomożemy?

Zazę ogarniało już zmęczenie, które im później przychodzi po długim zalotnym tańcu i rozmowie, tym jest gwałtowniejsze. W ogóle nie lubi, gdy Ludwik wpada na rozważania nieodpowiednie dla niego. I co to za temat do rozmowy o 4–tej w nocy?

– Pomożemy? – powtórzyła wyniośle. – Mam nic nie potrzebuje, właściwie to jej mieszkanie na Bagateli jest daleko ładniejsze od naszego.

To znów dotknęło Ludwika. Co za nonsens. Przecież, skoro płaci za nie 500 zł miesięcznie, to nie można go porównać z lokalem za 250 zł.

Co też ty mówisz! My mamy apartament, a tamto jest bardzo miłe mieszkanko, dobre dla samotnej osoby.

– Znałeś mego ojca? – zapytała Zaza, patrząc na niego niemal pogardliwie.

– Z widzenia tylko.

– No... a on tam mieszkał – „mieszkanko”!

Zawsze zachowała żywe, owo wrażenie przepychu, jakiego doznała, poznawszy ojca kiedyś, jako dorosła już panna. Poszła sama mu się przedstawić, gdy miał wrócić do matki po dwudziestu latach rozłąki i gdy był ciężko chory, widziała w jego chorem spojrzeniu zachwyt nad córką i zapamiętała szczegółowo jego gabinet. W tej chwili jeszcze widzi jakby tuż przy sobie, choć ojca nigdy nie kochała, jego głowę czarną, młodą, szczupłą jak jej własna głowa.

Ludwik dał jej wszystko to, co mogą dać pieniądze, i ona to docenia, ale czuje też, że gdziekolwiekby mieszkał jej ojciec, gdyby żył – byłaby ogromna przewaga poziomu na jego korzyść w porównaniu z Ludwikiem. Myśl ta nie jest wcale miła – łączy się z natrętną jak mucha myślą, opanowującą ją czasem na całe okresy, że mogłaby wyjść zamąż daleko lepiej. Tak, daleko lepiej, choć to, co jest, nie jest złe. Więc niech on da spokój.

– Gdy czekasz na mnie w nocy, to staraj się nie psuć mi humoru, masz talent do zmarnowania mi najlepszego usposobienia.

Spojrzał zdziwiony.

– Ależ mówiliśmy o twojej matce, cóżto za tema    t drażniący?

– Idź spać. Daj mi spokój.

– Nie pójdę.

Roześmiała się.

Był zabawny, gdy tak leżał szczupły, duży na  wygodnej kanapie w jej pokoju i udawał tu pana. Ma białe zęby, które zauważyła odrazu, kiedy go poznała. Nie jest brzydki. O, nie. Podoba się kobietom, umie o nich myśleć długo i drobiazgowo, a to widać odrazu we wzroku mężczyzny.

– Czy ty myślisz czasem o... o życiu, wogóle? – zapytała zdziwiona sama swem zapytaniem.

– Myślę, ale nie często. Mam pod tym względem usposobienie podobne do ciebie, lubię żyć.

– O, ja jestem ascetką wobec ciebie. Co ty się będziesz ze mną porównywał!

– Nie wiem, nie wiem – rzekł dobitnie – ty masz tylko metody odmienne, ale program...

– Tak mówisz, jakby to chodziło o politykę, poprostu pleciesz. „Metody, program” – naśladowała dobrze jego głos.

A potem ziewnęła.

– Idź, jestem naprawdę śpiąca.

Ludwik wyspany, po kilku godzinach ciszy w ładnym pokoju, odczuł zawód. Właśnie padał do słabo oświetlonej sypialni lekki odblask księżyca – widoczny dyskretnie za oknem na krańcu niedociągniętej zasłony. Uzupełniał obraz tego pokoju, w którym nie braknie już niczego, odkąd wtargnęła do niego kobieta. Uczuł fizyczne rozmarzenie, właściwe ludziom jego pokroju, nawskroś trzeźwym.

Zaza powtórzyła zniecierpliwiona:

– No idź, dobranoc.

I Ludwik Białkowski wyszedł do swego pokoju, rozmyślając nad tem, że niepodobna jest nie zdradzać żony, jeśli żona miewa takie kaprysy.

Zaza, nim zasnęła, robiła w myśli przegląd twarzy i toalet widzianych.

Toaleta ministrowej X. była doskonała. Ale co jej pomoże suknia przy tej twarzy! Swoją drogą Zaza już dość dawno zwracała uwagę krawcowej na rodzaj dzisiejszych rękawów i ich kunszt. Jej własna suknia nie była wcale frapująca. Coś okropnego! Przy takich środkach!

„Poprostu zaniedbałam się – naprawdę to wina mamy. Jakbym obliczyła, ile godzin tracę na te wizyty u niej, toby się okazało, że nic mi tyle czasu nie zajmuje, co Bagatela. Czyż to ma sens? A teraz jeszcze te Święta!” Oh, jak ona nie lubi Wilji. Zbliża się choinka i matka tradycyjnie chce ich mieć wtedy u siebie, obdarowuje ich, ale i zamęcza. Zaz od wielu lat ma wstręt do świąt Bożego Narodzenia. Od czasu, gdy jako panna spędziła je w szpitalu chorując ciężko. Nigdy tego nie rozpamiętuje, jak wogóle przeszłości, bo Zaza jest z tych, co mają ciągle przyszłość przed sobą. Ale właściwie od dzieciństwa Święta ją męczą, jak każdy przymus, do którego nie jest stworzona. Obmyślania, podarunki! Co taka matka albo Ludwik mogą jeszcze potrzebować? Kupią sobie, co tylko zechcą! Głupstwo. Ona, w ciągłym kołowrocie towarzyskim, ma ochotę na różne rzeczy, których zdobyć nie potrafiła. Ale tego jej nikt z rodziny nie da. Musi zdobyć sama i zdobędzie. Pojawił się przed rokiem w salonach warszawskich znany powieściopisarz, napisał tylko jedną powieść, ale tak rozmyślnie nieprzyzwoitą, że kobiety zrozumiały odrazu, o co mu chodzi, i powieść miała duże powodzenie, a osoba jej autora – jeszcze większe. Zaza nie gościła go jeszcze u siebie, choć spotykała często i przepadała za jego towarzystwem. Miał maniery wytworne, a w spojrzeniu awanturnictwo szczególnego rodzaju, które Zazę pociągało.

Oo! toby była „gwiazdka”: zobaczyć autora głośnej powieści u swoich nóg. Lecz z tem pragnieniem wiąże się pewien niepokój. Ten świat ludzi piszących jest jej obcy, nie wie, jak do niego trafić – nie miała z nim dotąd nic wspólnego. Rozumiejąc to, doznawała urazy w stosunku do matki i do męża. Czy oni co czytają? – wzruszyła ramionami. Sama też nie ma czasu na czytanie, ale matka cóż ma lepszego do roboty? Inne starsze panie to chodzące encyklopedje. O babce Barskiej zawsze słyszała, że  żyła otoczona książkami i masę wiedziała.

„Mama lubi tylko bezrobotnych i smutek! To Jest dopiero usposobienie. Że też ja się uchowałam taka do rzeczy, to coś nadzwyczajnego. No, spać!”

Delikatny chłód płóciennych prześcieradeł wydał jej się błogi. Zasypiała, widząc przed sobą, jakby w lustrze, własną postać, smukłość nóg wyciągniętych, ręce wymowne, włosy rozwiane na koronkowej poszewce i kolor kołdry, z adamaszku odpowiedniego do barwy jej oczu.

Additional information