V
Przed Wilją
Dzień Wilji byt zaśnieżony.
Minęło pięć lat od Wilji spędzonej przez panią Barską w szpitalu spowodu operacji Zazy. Od owego czasu zawsze w te dni rozpamiętuje przeszłość. Zdaje się jej, że ma już tak mało lat przed sobą, iż wszystko, co jest poza nią, nabiera ceny podwójnej.
„Wymarzona gwiazdka dla wnuków” – myśli pani Barska, patrząc przez okno na wielkie płatki śniegu. Ludzie niosą w pośpiechu choinki, małe i wielkie, a śnieg je zdobi odrazu, nieraz piękniej, niż je ozdobi za chwilę ręka ludzka.
Pani Barska nie ma wnuków i cierpi nad tem: „Zaza byłaby szczęśliwa, gdyby miała dzieci, choć tego nie rozumie.”
Dziś wielka choinka stoi w pokoju, który był dawniej gabinetem pana Barskiego. Daremnie Zaza w ubiegłych latach upominała się o to, by ją postawić w salonie, bo jest większy i ma lustra, w których się światło odbija.
– T a m u m a r ł o j c i e c – powiedziała szeptem pani Barska, i choć Zaza nie rozumie związku między choinką a ojcem, nie nalegała, bo właściwie cała Gwiazdka mało ją obchodzi.
Tu w gabinecie, gdzie godzinami samotnie przebywał mąż ciężko chory – pachnie dziś sosną, najtkliwszym z zapachów.
„Nieraz mu tak pachniała w rodzinnej Różance – rozmyśla pani Barska – niech ma ją tu, przy fotografji.
Patrzy w twarz męża suchą, zamkniętą, kryjącą jakąś boleść nigdy niewyjawioną. Czy ta kobieta, dla której ją, żonę, opuścił, była dla niego dobra? To obchodzi panią Barską ponad wszystko, ale już się nie dowie. Tamta kobieta umarła dawno, a potem umarł pan Barski tu, w tem mieszkaniu, na rękach żony. I odkupił wszystko – tak czuje z głębi serca pani Barska, zapominając prawie, że ją porzucił na dwadzieścia lat, a wrócił dopiero na parę miesięcy przed śmiercią! Bo ważne w jej życiu było to tylko, co się działo, gdy on był w domu – a już najważniejsze, że nie umarł w opuszczeniu, że ona go trzymała za rękę, gdy odchodził.
– O Boże! – szepnęła, przecierając oczy rękoma, i zaczyna ostrożnie zakładać świeczki na choinkę. Wybiera najpierw białe – wydaje się jej, że stoi na cmentarzu...
Dziś jest Wilja wyjątkowa, bo będą Stefanowie Barscy z Różanki. Już od miesiąca siedzą w Warszawie w małym jednym pokoiku, załatwiając „interesa”, o których pani Barska wie, że są beznadziejne. Ona nie zna życia wsi, ale wyjechać z domu na Święta, to jest jasne, że mogą tylko ludzie, którym grożą rzeczy najgorsze. Pani Barska jest podniecona wiadomością, że dziś braterstwo będą u niej. Obawia się tylko, jak Zaza przyjmie tę wiadomość, ale nie mogła postąpić inaczej. Nawet musi zatelefonować.
Tu wzrok jej padł na pudełko safjanowe, w którem była przygotowana bransoletka dla Zazy, i zaraz wspomniała, jakby to było wczoraj – klejnot pierwszy, którym mąż jej obdarzył Zazę, ów cudowny rubin z perłą. Odrazu się bała: rubin – łzy, perła – śmierć lub nieszczęście. I były później gorzkie łzy. Ach, jakim ten Zbigniew Bobrowski byłby mężem dla Zazy! Ale odszedł, odszedł, choć był jej narzeczonym. Pani Barska często jeszcze blednie, gdy o tem rozmyśla, i dziś nie chce sobie na to pozwolić, nie dlatego by się bała upokorzeń związanych z tem nieszczęściem, o nie. Ma serce stworzone do pokory, dobrze jej z nią. Ale na twarzy jej nie powinno się odbić dziś wieczorem nic z dawnych dni – tego trzeba Zazie oszczędzić.
Za chwilę pani Barska telefonowała.
– Zazula! widzisz, znowu Gwiazdka – mówiła jak do dziecka. – Ale wiesz, musiałam zaprosić Stefanów. Przyznali się, że zostają tu na Święta. Pomyśl, to musi być już ruina ostateczna.
– Widzisz! Nie przeszkadza ci ich obecność? – no, to bardzo dobrze. Zawsze to brat twego ojca i dziś prawie bezdomny człowiek. Pomyśl, Barski...
A kiedy położyła słuchawkę, usłyszawszy obojętną odpowiedź Zazy: „Cóż mi oni mogą przeszkadzać?” – doznała radości.
Zawsze tylko to, co się wiązało z jej mężem, wzruszało ją naprawdę. Zaza – to było jego dziecko – ba, w jej zachwycie nad Zazą, w jej nieodpartej słabości dla swego dziecka tkwiła owa miłość nieugasła, zachwycona dla człowieka, który ją wybrał na żonę, należąc do innego świata.
Boże! – jeszcze pani Barska nie może się oswoić z tem, co nagle kiedyś zabłysło nad jej losem, na krótko coprawda, ale w sposób olśniewający.
Pokoje były pootwierane i zapach sośniny rozchodził się jak dobra nowina, nawskroś przyjacielski. Pani Barska zaszła do kuchni.
Tam wodny odór ryb mieszał się z zapachem miodu i grzybów. Na rozpalonej do czerwoności płycie bulgotało w garnkach w sposób uspokajający.
Baczne oko pani domu objęło postacie dwóch służących, naczynia przysposobione, i to coś nieuchwytnego w kuchni, co sprawia, że ledwo wszedłszy do niej, wie się, czy przyjęcie będzie udane.
– Sandacza piec w ostatniej chwili, moja gosposiu, żeby nie był wysuszony. A karpia podać z całym ogonem. Zeszłego roku ogon się złamał w wanience, wyglądał nieładnie.
Gospodyni, która ceniła różnorodną skalę wymagań pani Barskiej, odpowiedziała z satysfakcją:
– Pani będzie spokojna, pani będzie zupełnie spokojna.
I w istocie pani Barska była spokojna. Rwetesu przed gośćmi właściwego domom, w których gospodyni wymaga od służby więcej, niż zdołała tę służbę w ciągu całych lat nauczyć, na Bagateli nie bywało.
o godzinie szóstej, z pierwszą gwiazdą – choć w domu nie było dzieci, dla którychby się trzeba śpieszyć – odezwał się dzwonek.
Pani Barska kładła właśnie popielatą suknię jedwabną z żabotem koronkowym, gdy usłyszała przez drzwi głos pełen uroku:
– To my, moja droga, proszę się nie krępować. Siedzimy już wygodnie, ah, jaka śliczna choinka!
Był to głos Anny Barskiej. Pani domu palcami lekko drżącemi kończyła zapinać suknię, a kiedy weszła do salonu, uderzył ją, jak wiele razy w życiu, dobór tej pięknej pary.
– Bardzo, bardzo jestem wam wdzięczna, żeście przyszli – mówiła powoli, patrząc im prosto w oczy.
Stefan Barski miał głowę zupełnie siwą, oczy trochę podobne do oczu dziecka osaczonego – wyrazu tego dawniej nie miał, ale postawa, ukłon przy powitaniu obiecywały jeszcze tak wiele! Widziało się go stale jakby na tle własnego domu – nawet pani Barska to czuła, choć domu tego wcale nie znała.
Był to wciąż okazały gospodarz, który się wita i każdym ruchem zaprasza. Lecz dziś wiedziało się, że za nim stoi pustka i ruina, toteż pani Barskiej ścisnęło się serce.
– Posiwiałeś, Stefanie – powiedziała cicho – ale ci z tem bardzo do twarzy.
– A ty, Anulko! – Wzięła obje ręce wychudzone tej bratowej, która była ukochaną synową matki Barskich. Matki męża – nieznanej, nigdy niewidzianej na ulicy Hożej, gdzie w ciasnocie żył pan Leon Barski, – bo popełnił mezaljans. Anna jest znana powszechnie ze swej urody i dobrego serca. Wrażliwe sumienie kazało jej już dawno szukać zbliżenia z pokrzywdzoną bratową, ale zgryzoty ostatniego roku sprawiły, że się długo nie widziały.
– Anulko – powtórzyła pani Barska – taka szczuplutka!
Anna roześmiała się. Cała jej beztroska materjalna, cała lekkomyślność czy bezinteresowność – olśniewała w tym uśmiechu...
– Lekko mi z tem, dobrze, – a widząc spojrzenie męża, dodała: – Helenko, czy ja kiedykolwiek byłam inna?
Była inna, ale pani Barska już nic nie powie. Wygląd tej pary powiedział jej całą prawdę.
Własny przywilej domu zabezpieczonego zaniepokoił ją. Skądże ona ma mieć coś, co jest stracone dla tej pary pięknych ludzi? Ach, żeby znaleźć sposób dopomożenia im, nie raniąc w niczem tego kultu dla pozorów, jakim wiedziała, że szlachta jeszcze oddycha. Z Zazą o tem mówić nie może, samo wspomnienie nazwy Różanki jest dla matki i córki drażliwe, ciężkie. Tam Zaza pokochała Bobrowskiego, który zerwał narzeczeństwo. Pani Barska wytęża myśl i zmarszczka pokazuje się na jej czole. Anna, widząc to, zapytała:
– Ale tobie coś jest, Helenko? O czem myślisz? moja droga...
– O was – cicho wypowiedziała pani Barska, nie mogąc się powstrzymać, i nie pożałowała tego wyznania.
Anna pogładziła właściwym sobie ruchem włosy i mówiła z prostotą:
– Helenko! nam jest dobrze. Stefan trochę dramatyzuje – tu spojrzała z miłością w twarz męża, a on machnął ręką rozpaczliwie – ale naogół trzymamy się.
Zamilkła jak zwykle, gdy się chce powiedzieć zbyt wiele.
– Ale właściwie... dlaczego to się wszystko stało? – Pani Barska utkwiła oczy pełne cierpienia w bracie męża.
– Ba, żebym ja sam wiedział.
Stefan, mówiąc to, uśmiechnął się.
– Ale Różanki nie... sprzedacie?
– Różanki tak, jakby już nie było – powiedział bezdźwięcznie.
– Co ty mówisz! Boże mój – jęknęła pani Barska.
Anna pomyślała, że takim to głosem pełnym oddania troszczy się o nich bratowa, która nigdy Różanki nie widziała i którą rodzina Barskich skrzywdziła. Ucisk w jej piersi zmniejszył się.
– Jakże ty możesz tak mówić! – udała oburzenie. – Mamy dom, swoje meble, kawał ogrodu.
– Eh, lepiej mówmy o czem innem.
Stefan Barski żył, jak w pożarze. Człowiek wyrzuca przez okno resztki dobytku, ale przekonany jest, że i to, co ratuje, strzaska się lub będzie rozkradzione. Zagłada. Czasem późno w nocy, nie mogąc spać, mówił żonie o tem, jak się czuje – wówczas ona łagodnym sposobem zwracała rozmowę na pilne zadania, na cyfry należności, na plan rozmieszczenia licznej służby w możliwie najlepszy sposób u sąsiadów i ludzi znajomych. W ten sposób, choć chodzili myślą po zgliszczach, doznawali orzeźwiających uczuć, że coś budują. Tylko, że to były rzadkie chwile.
Stefan zapytał o Zazę. Pani Barska mówiła o jej życiu światowem, zabawach, o tem, że ma dobrego męża.
– Dlaczego nie mieszkasz z nimi?
– Czy ja wiem? Nawet nam to na myśl ni przyszło. Do tego mieszkania jestem bardzo przywiązana, a dla nich byłoby za małe.
– Dzieci?... – zaczęła Anna, ale pani Barska zaraz potrząsnęła głową.
– Niestety, nie mają dotąd dzieci. Już trzy lata. Oto oni! – dodała, słysząc dzwonek.
Z przedpokoju doszły głosy pozbawione wszelkiego świątecznego podniecenia. Oboje Barscy pomyśleli o tem, by na twarzach ich nie odbiło się żadne wspomnienie, nic, coby Zazie przypomniało przeszłość w Różance. Umieli się opanować, wiedzieli zresztą, a raczej czuli, że nigdy twarze ich nie były tak spokojne, jak wtedy gdy ukrywali swe uczucia. Wówczas dopiero działali na otoczenie spokojną wymową rysów twarzy i kształtem postawy. Spokój ten rzeźbiły długie pokolenia.
Zaza weszła niedbale, tak samo, jak pięć lat temu, gdy wchodziła po raz pierwszy do salonu w Różance, nie znając stryjostwa, do których jechała po operacji.
Anna patrzy na nią z jawną ciekawością kobiecą: ta sama postać zakochana w sobie z doskonałą wzajemnością... ta sama szczupła głowa, dająca odrazu oślepiające wrażenie pełni i powodzenia. Te same oczy – myśli Anna – nie, oczy trochę inne. Podkrążone i mniej błyszczące. Ale jak jest dobrze ubrana, jak umie wejść do salonu! A to ten Białkowski. Dobrze się prezentuje. Taki bogaty... Jak on zdobył fortunę? Może odziedziczył? Nie, Anna widząc sposób, w jaki wita się w tej chwili z Stefanem i niedostrzegalne fałdy na ubraniu wynikające ze sposobu trzymania się – pewna jest, że nic nie odziedziczył. A rozumiejąc, że pewność ta jest śmieszna i nieuzasadniona, rozjaśnia twarz swym nagłym uśmiechem.
Taką zobaczył ją w tym momencie Ludwik Białkowski.
Doznał odrazu zachwytu. Całował jej rękę odrobinę dłużej, niż należało, i Anna, widząc to, nie była zagniewana. Widziała go już kilka razy przedtem i od pierwszej chwili łączyła ją z nim tajemnica, której kobieta tego typu co Anna nie wyjawia nikomu: że ten mężczyzna zapomina o wszystkiem innem, gdy ją widzi.
– Ciocia! zawsze taka sama. Co mówię, coraz młodsza. Nie, musimy się przenieść na wieś mówiła swym dźwięcznym głosem Zaza, a Anna śmiała się. –
– Zazo, przy dzisiejszej Gwiazdce myślę, że zaczniemy się nazywać po imieniu, prawda?
– Doskonale! Jak wiesz, ja nie uznaję autorytetów.
– O, uznajesz, ale tylko jeden.
– Jaki?
– Autorytet młodości – odpowiedziała pogodnie Anna.
– Nic! to dawniej. Dziś już i tego nie uznaję, bo młodość jest poza mną.
– Co mówisz? – z udanem współczuciem zawołał Stefan – naprawdę?
Zbliżył się i zobaczył zbliska, w pełnem świetle salonu jej oczy dziecinne, przyćmione powiekami ciężkiemi od bezsenności. Oczy podkrążone, jakby ze śladem niewybrednej igraszki...
„Boże! ona ma słuszność. To już nie jest młodość. Jakieś doświadczenie kryje się za temi cieniami. Biedna Zaza”.
– Pewno. Skończyłam lat dwadzieścia pięć. To już koniec – mówiła Zaza, całując lekko matkę w policzek i siadając wygodnie w miękkim fotelu.
Zapaliła papierosa.
– Zazo, za chwilę będzie wigilia – odezwała się pani Barska.
– Mamy czas. Przecież jeszcze nie widzę „żyrandoli”?
– Kogo? – Anna była ubawiona.
– Naszych krewnych. Na wilię u nas bywa „cała rodzina”. Mama dumna jest z tego. Już pięć lat odrabiamy próbę tradycji. Wzruszające...
– Kto będzie jeszcze? – zapytał Stefan z pewnym niepokojem.
Anna też spojrzała na niego, wiedząc, że w obecnem położeniu każda nowa twarz pogłębia ich świadomość klęski.
– Żyrandole – powtórzyła Zaza, mając na myśli państwa Jackiewiczów.
A Ludwik Białkowski poczerwieniał od śmiechu, śmiał się do łez i długo nie mógł się uspokoić.
VI
Wigilja
Do salonu wchodzili nowi goście. Zaza patrzała zukosa na stryjostwa, gdy witali się z państwem Jackiewiczami. Pani mówiła, delikatnie wycierając nos zieloną chusteczką:
– Wybacz opóźnienie. Ja zawsze jestem na czas, szczególnie w taki dzień, na pół godziny wcześniej byłam gotowa, ale z Karolem...
Jednocześnie pan Jackiewicz, zgarbiony i z dużemi rudawemi wąsami, rzekł, nie patrząc w oczy nikomu:
– Już się denerwowałem, że będziemy ostatni. Ale każda lokomocja była zła dla Geni.
Nie zauważyli zupełnie, że sobie przeczą, ale wszyscy odczuli, że małżeństwo to wniosło ze sobą powiew lokomocji podmiejskiej i rzeczy niedopasowanych.
Pani Barska, widząc złośliwe spojrzenie Zazy, uspokajała samą siebie:
„Trudno! To jest cioteczna siostra Leona, to jego rodzina, choć rzeczywiście odbija bardzo od Stefana i Anny”.
Pani Jackiewiczowa nosiła na czole, w zbyt namiętnie ururkowanych włosach jakieś znamię niedosytu i pretensji... Podnosiła głos do dyszkantu, gdy przemawiała do męża, a zniżała go niemal do szeptu, zwracając się wytwornie do obcych. Zaza pamiętała tę właściwość „cioci Geni” od dzieciństwa. Zaś pan Jackiewicz pomimo tego dyszkantu liczył się bardzo z żoną i – to było wyraźne jego nieszczęście. Taką poprzeczną głęboką zmarszczkę na czole, jaką on miał, miewają tylko ludzie, którym żona potrafi – dokuczyć.
„A to baba – myśli ubawiony Ludwik, który drugi raz w życiu dopiero widzi panią Jackiewiczową. – Gdyby ta ciocia nie była „córką obywatelską”, to wszystko odbywałoby się spokojnie. Ale nie! W niej wspomnienia wsi kotłują, wybuchając nieustannie pogardą i lekceważeniem dla jej obecnego otoczenia. To dobrze, że Zaza nigdy nie chełpi się swojem pochodzeniem, jest prosta i żyje chwilą obecną, a przecie jeśli kto, to ona mogłaby z tą swoją twarzą – stawiać się i puszyć.
Ludwik bywa wdzięczny Zazie za kilka cech jej natury, a wśród nich za to właśnie. Owszem, pychę ma, ale nie ma drobnoszlacheckiej próżności. A tą próżnością oddycha cała postać cioci Geni.
„Co ona ma wspólnego z Barskimi?” – dziwi się Ludwik, ale ta koligacja obchodzi go mało, natomiast oczu nie może oderwać od pani Anny.
Zupełnie aksamitne spojrzenie – jedno z najrzadszych spojrzeń kobiecych – robiło wrażenie głębi duchowej i rzewności, porywającej rzewności – fizycznej. Ludwik był znawcą i dlatego nie mógł się na tę panią napatrzeć. Ręce niechciwe, blade ciągnęły jego wzrok, jak jakiś klejnot nierozpoznanej wartości, ale kuszący. Nawet drobne zmarszczki przy oczach były mu miłe. Uwydatniały delikatność skroni i kierowały wzrok ku tej błękitnej żyłce, leciutko pod skórą widocznej, która pulsuje...
Zaza rozmawiała ze stryjem i ciocią Genią i wobec tych starszych krewnych udawała chwilowo skromną panienkę, co przychodziło jej łatwo z jej wąską postacią i okrągłemi oczyma, zwracanemi kolejno to na stryja, to na ciocię.
– Nie byliście u nas jeszcze – rzekła pani Jackiewiczowa – to nieładnie. Wiesz, jak twój ojciec mnie kochał, co? No, ty ledwo go pamiętasz, ale Stefan wie...
„Co ona plecie!” – Stefan zaczynał nerwowo ziewać.
A wuj Karol, jako prawnik, wyświadczył twemu ojcu niejedną przysługę w ciężkich dla niego chwilach. Pozatem, zawsze rodzina to rodzina. Nie należy o tem zapominać.
„Tak, szczególniej moja rodzina!” – pomyślała Zaza.
– U nas na wsi – ciągnęła pani Jackiewiczowa – bywało w lecie codzień czterdzieści osób do stołu. Ileż razy twój ojciec przyjeżdżał na kilka tygodni!
– Jak to dobrze, że te czasy minęły – mówiła Zaza, wymieniając ze stryjem porozumiewawcze spojrzenie.
– Dlaczego? co ty mówisz?
– No, bo to musiało być zbyt... gęsto. Strach pomyśleć.
Pani Jackiewiczowa nie była zdecydowana, czy śmiać się z dowcipu Zazy, czy skarcić ją. A przez ten czas Stefan odszedł od nich, co pani Jackiewiczowa uznała za osobisty afront. Twarz jej poczerwieniała, a Zazie na ten widok tak znajomy z dzieciństwa, tak bezwiednie sympatyczny, jako odbicie krzywdy życiowej, na którą sama była wrażliwa – żal się zrobiło cioci Geni.
– Wie ciocia – szepnęła tajemniczo – tak sobie opowiadamy, bo nie chcę, żeby przy stryju Stefanie za dużo się mówiło o dawnych czasach.
– No? no? – pytała ciocia odrazu pojednana myszkując jakąś nowinę.
– A, oni są zupełnie zrujnowani – Zaza nie potrafiła oznajmić tej prawdy bez pewnej, głębszej satysfakcji, która ją samą żenowała, ale mimo to powtarzała często słowa te, zawstydzające ją.
Pani Jackiewiczowa załamała ręce ruchem szerokim, odpowiadającym czasom, gdy mieszkała w dużym wiejskim domu.
– Jezus Marja! – zawołała, lecz w jej głosie nie można się było dosłuchać rozpaczy. – Jakże się to stało? napewno? Chodźno tu, do drugiego pokoju. Oni? więc, jak my mamy wszyscy wyglądać, jeśli Stefanowie zrujnowani? Katastrofa! Niebywała katastrofa! I to ma być niepodległość? Różanka! majątek słynny na całą gubernję! Ale przecież nie będzie chyba licytacji? Nie, naprawdę, tegoby nieboszczyk twój ojciec nie przeżył, Różanka!!
Zaza, stojąc z panią Jackiewiczową przy oknie w stołowym pokoju, patrzała na wielkie płatki śniegu, lecącego wolno ku zamarzniętej ziemi, i dała się cioci Geni wypowiedzieć. Wreszcie połknęła ślinę, czuła suchość w gardle, pomimo że to nie ona mówiła, lecz ciotka.
– Et, moja ciociu, ciocia to jeszcze żyje przesądami obywatelskiemi. Licytacja to dla cioci hańba, a właśnie w licytacji może być ratunek. A tak, ale tu już i o ratunku, zdaje się, niema mowy. Poprostu stryj za dużo myślał o miłości, a za mało o majątku. Jakieś tam komplikacje leśne, nabrali go, czy coś, długi rosły, procenty niepłacone, i tak jedno z drugiem – koniec.
– I oni wiedzą o tem?
– Myślę, że tak. Ludwik powiada, że u nas ziemianie wiedzą zawsze ostatni o swej ruinie, a Żydzi wiedzą pierwsi. Takie też skutki.
Dla Zazy było aż nadto rozmowy o „interesach”. Co za nuda, ta ciocia, ta wilja w podobnem towarzystwie! A gdzież jest Ralewicz? Jeszcze go niema. Z nim możnaby porozmawiać, ukrywał starannie jako młodzik swe uczucia dla Zazy, ale miał je. Był interesujący. I szedł ciągle wgórę. Zrobił karierę.
– Mamo, już gwiazdka błysnęła – z pewną irytacją zanuciła Zaza na widok wchodzącej pani Barskiej.
Matka uśmiechnęła się smutno i pokiwała głową, spoglądając przytem bacznie na stół, zastawę i kredens.
– Zaraz, zaraz zasiądziemy. Jeszcze niema Romka, o! już dzwoni.
Przeszły do salonu, gdzie pani Anna słuchała z odcieniem zmęczenia słów Ludwika, a państwo Jackiewiczowie (ciocia Genia już mężowi szepnęła nowinę) osaczyli wprost Stefana Barskiego, chcąc koniecznie doczekać, by im wyznał swą klęskę, a potem go pocieszyć. Bez tej manipulacji nie pojmowali wprost uczuć rodzinnych...
Lecz on jakby cofał się przed nimi, podnosił głowę wysoko i czując, że chcą go o coś pytać, a za–nic nie chcąc być nagabywany, sam pytał wciąż kuzynów o tryb ich życia i warunki mieszkaniowe.
Więc sprzedali tę miłą kamienicę na rogu ulicy Wareckiej? Czy nie za tanio? nie? to dobrze. O, kuzyn jako rejent zawsze wie wszystko najlepiej i nie da się oszukać. A lato gdzie spędzili? nad morzem. O, tak, istnieje zdrowy pęd teraz do polskiego morza. Za drogo tam? tak, jeszcze stanowczo za drogo. Oni się wybierali z Anną i – chciał dodać: „nie zdążyli", ale urwał.
– Wybieramy się z Anną nad morze od tylu lat!
– No, wam to chyba jest łatwo – mówił kuzyn, zapominając o „nowinie”, a Barski spojrzał poprzez nich wzrokiem pustym gdzieś daleko, jakby widział coś, od czego oczu nie można oderwać. Widział przyszłość. Biedę i zależność – całą klęskę życia budowanego w spokoju dla najdroższej kobiety.
I wzrok jego w salonie bratowej mimowoli poszukał mężczyzn, jakby ratunku. Ten Białkowski! Podobno niewiadomo jak, ale uczciwie zdobył majątek. Pochodzenia skromnego, drobny szlachcic spod Zambrowa. Ale jak? jak się robi fortunę? Któż mu to powie, jemu, który ją stracił? Co za znamię, taka ruina. Co za straszliwa poufałość w spojrzeniu ludzi: a to jest dopiero początek. Jak on zniesie to, co go dalej czeka? I co znaczy wszystko to, co jego czeka, wobec losu Anny? Stoi tam w czarnej sukience, z medaljonem złotym na szyi, jakby jakaś żałobna, oparta o framugę drzwi, i słucha, uśmiechając się, słów człowieka bogatego.
– Anno – jęknął w duszy, a ona natychmiast zwróciła na niego wzrok.
– Chodź tu, Stefanie – powiedziała, postępując parę kroków ku niemu – może zrobimy interes, choć to wstyd w wigilijny wieczór zajmować się handlem.
Stefan wzdrygnął się wewnętrznie i zbliżył do nich posuwistym krokiem wieśniaka, zarazem ciężkim i rytmicznym, jakim się walczy z wiatrem w polu i przecina ochoczo las własny...
Dziś śpieszy inaczej. Co za ironja, że jedyny ratunek byłby w tem, co zarazem jest dla niego katastrofą. „Interes”. Sprzedać Różankę! to ma być interes? Anna uparcie, zapobiegliwie, wszelkiemi możliwemi drogami stara się o to od roku, a on upada pod ciężarem tych starań. Sprzedać coś, do czego się już nie ma prawa, co należy do wierzycieli, a co jednocześnie jest kochane do utraty tchu, do zapamiętania? I czuć własną winę, a nie mieć sił, to jest czarna otchłań, to jest przepaść boleści. I ta twarz Anny opanowana, uśmiechnięta. Nigdy nie wybuchnęła, nigdy się nie zdradziła, nie widział jej łez, on – który już płakał. Czy i to ma być mu odjęte? wspólność ich uczuć? Czy ona chce się na zawsze zamknąć przed nim? I już nigdy nie będzie sobą? Ależ to jest gorsze od wszystkiego.
Stefan patrzy na przezroczą twarz Anny, której oczy są, jak Ludwik powiedział, z aksamitu. Głębokie, kosztowne, nieodgadnione spojrzenie. Ożywienie jej zdradza, że świta jakiś cień nadziei. Ile takich złudzeń miała już, zawsze zawiodły, a ona z żelazną wolą czepia się, chwyta ciągle nowych pozorów. Co za życiowa, mocna postawa w tej kobiecie, bezinteresownej przez całe życie i niedbałej w sprawach majątkowych.
– Podobno pan chce sprzedać Różankę?
Stefan ledwo opanował drżenie ust.
„To – to, znów! Naprawdę Anna już nie ma litości i straciła chyba głowę. Dziecko moje jedyne, co to będzie, jak ty przejrzysz naprawdę?”
– O, chcę! Nie wiem, czy my chcemy. Ale Różanka pójdzie na sprzedaż.
– Proszę pana... to tak wynikło z rozmowy z panią, zresztą żartobliwie z początku – mówił przyciszonym głosem Białkowski – ale jeśliby państwo nie mieli nic przeciwko temu... Przecież Zaza... To jabym reflektował na ten majątek, bo i tak szukałem.
– A, tak? to doskonale, to się nawet dobrze składa. Cóż, dla Zazy to jest majątek rodzinny. Ba, byłaby to i tak kiedyś dostała – tylko, że teraz trzeba zapłacić – ale nie mnie, na szczęście, nie mnie, bo ja rachunków w rodzinie nie lubię, a z Różanki nic mi już nie zostanie.
Ludwik zrozumiał, że to oznacza gorszą sytuację Barskiego, niż przypuszczał, ale postawy jego nie pojmował.
– No, właśnie chodzi o to, żeby to pan mógł sprzedać. Te rzeczy nie są dziś trudne... – układ z wierzycielami. Przecież żona pana napewno miała jakąś sumę? Albo krewni? Może ojciec Zazy? To się da zrobić.
– Wie pan, dziś nie chciałbym o tem mówić, zawsze to Wilja, co?
Leciutki uśmiech na twarzy Białkowskiego powiedział Stefanowi coś, co go dotknęło do żywego. ,,Wilja – mówił ten wzrok – ale czas leci!"
Tymczasem Zaza trzymała rękę na ramieniu kuzyna Ralewicza i mówiła wesoło:
– Jesteś potwór. Nie widzę ciebie nigdy. Podobno jedziesz na placówkę? Odwiedzę cię i będę udawała twoją żonę! Zobaczysz, jaką zrobię furorę. Dyplomaci przepadają za mnę! Patrzcie, ty też masz już minę prawdziwego dyplomaty. Jak to się robi? czy używacie specjalnych kosmetyków? czy regulamin was poucza? czy...
– Zaza! – przerwał – a czego ty używasz?
W spojrzeniu kuzyna było coś, co Zazę lekko zmieszało. Patrzał twardo, choć mówił z uśmiechem. O czem on mówił?
– Ja? Fougère royale – powąchaj.
I pochyliła głowę tuż przy nim, a włosy jej zalśniły przy poruszeniu.
Odetchnął głęboko.
– Śpieszyłem tu, bo było późno i bałem się spóźnić. Gdzie ciocia?
– Zawsze mieszkasz na Kolonji?
– Tak.
– Sam?
– Nie, ze służącym.
Zaza wybuchnęła śmiechem.
– Wybacz, idę przeprosić ciocię za spóźnienie.
Pani Barska pogłaskała po głowie rodzonego swego siostrzeńca, jakby głaskała dziecko. Miał dostać placówkę dyplomatyczną, a dla niej był Romkiem. Pocałował ją serdecznie dwukrotnie w rękę i zaraz wyprostowany i trochę ważny szedł witać się z resztą towarzystwa.
Po chwili pani Barska lekko pobladła, jak zawsze przed dzieleniem się opłatkiem, prosiła:
– To już się podzielimy opłatkiem i zasiądziemy. Przeszli do stołowego pokoju, gdzie okrągły stół ułatwiał pani Barskiej rozsadzenie gości.
Pani domu, stanąwszy z opłatkiem w jednem ręku a małą tacką w drugiem, rozejrzała się i widząc Zazę zaśmiewającą się z czegoś, co jej szeptał dyplomata, szła do niej najpierw. Lecz po drodze spotkała wzrok Stefana, jakiemś czarnem spojrzeniem zwrócony ku jej ręce, i zaczęła od niego.
– Stefanie – szepnęła, – ale on lekko, porozumiewawczo uścisnął jej rękę, więc nie powiedziała nic więcej.
Później dzieliła się z każdym i wszyscy dzielili się między sobą, a choć jedni robili to z nudą, a inni z przejęciem – gdy zasiedli do stołu, uczuli jednocześnie, że jest między nimi jakaś leciutka wspólność, niby powiew czy cień, coś, czego się nie zapomina i doznaje jedynie przy polskiej Wieczerzy Wigilijnej.
Ludwik co chwila patrzył na Annę. Gdy dobre wino do doskonałego karpia (wino pana Leona Barskiego i podług jego wskazówek podawane) rozgrzało go trochę, a zapach sosny, rozchodzący się po domu, dawał miraż najbliższy, rodzinny, zdziwił się, co mu się dzieje. Ilekroć na nią spojrzy, widzi jakąś jasność nad jej głową, jakby bladą aureolę.
Przestraszył się. Co to? nie miewał przywidzeń i nie lubił egzaltacji. Raz tylko w życiu, jako młody chłopiec posłany z paczką do pałacu Krasińskich, zobaczył zjawisko. Ze schodów oświetlonych schodziła kobieta młoda, nad której głową się świeciło. Wówczas – pamięta to dodziśdnia i śmieje się na to wspomnienie – jęknął i patrzał z tęsknotą, zapierającą dech w piersi.
„Zjawisko”.
Po wielu latach, gdy doszedł do majątku i bywał na dużych przyjęciach, zrozumiał, widząc wiele dam, że to nie było nic innego, tylko diadem we włosach.
A teraz? Gdy chodziło o kobietę, która robiła na nim wrażenie, Ludwik tracił na jakiś czas trzeźwość sądu i doznawał uniesień. Ona nie ma diademu – więc co to świeci nad temi oczyma z ciemnego aksamitu?
Ach, – uśmiecha się – zapalają w przyległym pokoju choinkę... to łagodny blask od świec pada na jej włosy.
A był już pewny, że nad głową tej kobiety świeci się coś niebiańskiego. Toteż chciałby klęczeć przed nią. W każdym razie przepłaci z rozkoszą Różankę i zrobi wszystko, co pani Anna zechce – tylko niech ona nie odchodzi.