XIX
Wśród drzew
Po wielu dniach, w których zdrowie pani Barskiej wahało się tak, jak waha się światło w lampie gaszonej silną ręką – oczywiste było, że chora umiera.
Ale, jak często bywa, zbiegło to się jednocześnie z lepszem usposobieniem Zazy i okruchami nadziei u obojga. Nawet Ludwik pomyślał, że może nastąpi przesilenie, skoro chora trzyma się tak długo. Wieczorem oboje odjechali.
Zaza była wyczerpana śmiertelnie kilku nocami spędzonemi u matki, i dała się namówić na powrót na noc do domu, bo upadała ze zmęczenia. Pielęgniarka, pomimo wyraźnego zakazu Ludwika, też opuściła pokój chorej. W jej pojęciu nie powinno się sprzeciwiać osobie, która jest umierająca, a pani Barska aż złożyła obie spuchnięte ręce, prosząc ją, by poszła się przespać w odległym pokoju, bo chciała dziś mieć Stefcię przy sobie. I Stefcia z nią została.
Przez całą noc nie spały obie. Stefcia siedziała sztywno na krzesełku, nie zdrzemnęła się ani razu, drobna, mała, a w duchu niezmordowana.
Kilkadziesiąt razy w ciągu nocy wstawała, zbliżała się do chorej, poprawiała poduszki w sposób tak delikatny i zręczny, że pani Barska za każdym razem doznawała pewnej ulgi, potem siadała znów, składała ręce i nawet wzrokiem starała się nie niepokoić swej pani. Ale od czasu do czasu musiała jednak z obowiązku przyjrzeć się twarzy, majaczącej w słabem świetle zasłoniętej lampki. A gdy wyraz tej twarzy wydał jej się inny, choćby niedostrzegalnie zmieniony, wówczas pochylała się tuż nad chorą i, mając krótki wzrok, prawie dotykała jej czoła.
Pani Barska w odurzeniu, wynikającem z nadmiaru fizycznej boleści, widząc niekiedy regularne, cienkie, jakby anielskie rysy Stefci i główkę obramowaną złotemi włosami – odrazu przymykała oczy, chcąc zatrzymać na dłużej ten błogi widok, zupełnie dla niej nierealny. Stefcia, czy nie Stefcia? Nie wie. Wszystko jedno.
Był piątek. Pani Barska od świtu wiedziała już, że odejdzie, i zbierała myśli pośpiesznie a celowo, niby przed wielką podróżą. Żegnała się z domem, w którym zaznała szczęścia powrotu męża do niej po dwudziestu latach opuszczenia. Spokojnie obchodziła oczyma wyobraźni wszystkie pokoje, widziała połysk doskonale utrzymanych posadzek, szkliwo wazonów, bożki chińskie ulubione przez męża – odkurzała je zawsze sama. Widziała kolejny, opatrznościowy rozwój swego domu, który zawdzięczało się mężowi, ale którego jedynym celem była Zaza.
Tu, na wspomnienie córki, pani Barska wzdycha. Nie potrafiła dziecka niczego nauczyć i bo się, czy dziecku nie będzie źle. To jest jej grzech i z nim stanie – przed Bogiem. Ach, ciężko jest umierać z taką winą. Żadna skrucha jej nie naprawi. Myślała, że dać dziecku miłość, to już wszystko, a widzi, że myślała źle. Jeszcze gorsze jest to, że dziś prawie myśleć nie może, bo wszystko się w jej umyśle plącze, jak czasem plątał się kłębek wełny, sposobiony do robót.
Chora nie ma ani krzty siły. A myśl, ta naprężona uwaga, którą przebłyskami świadomości kieruje do Zazy – wymaga siły. Nie ma jej – cóż na to poradzi?
Pani Barska znów wzdycha. Wszak jeszcze widzi dokładnie przedmioty: firanki, lśniące czystością, wiszą przy oknie, naprzeciw łóżka; widzi fotografję męża i żółte chryzantemy przy niej, wolałaby róże ale kto teraz będzie dbać o kwiaty dla męża?!
Słyszy dość wyraźnie odgłosy życia w kamienicy: biegną po mleko, czasem się któraś służąca głośno roześmieje, brzęknie bańka. Zawsze pani Barska lubiła słyszeć śmiech poranny ludzi pracy – dowodził on siły i dawał jej pewne uspokojenie. Dziś też chwyta te znane dźwięki i są jej miłe. Wszystko, co tyczy domu, sprzętów, służby, jest jasne, określone. Chora wie, że Stefci zawdzięcza bardzo dużo, i stara się przypomnieć sobie, jakąto sumę jej zapisała? Była z tem specjalnie u rejenta i to nie było dawno – ale nie pamięta.
Tu, na myśl o Zazie, która uszanuje wolę matki w stosunku do Stefci, pani Barska zwraca się znów myślą do córki i widzi, że gdy chce ją żegnać, jej coś powiedzieć – to wszystko staje się odrazu mętne, czuje jedynie szum w głowie i pustkę.
– Muszę... – szepcze bez głosu i chce powiedzieć, że musi jeszcze zobaczyć Zazę wyraźnie, jak widzi Stefcię, firanki, posadzkę i kwiaty.
Usta jej zadrżały. Rodzaj cichego jęku wydobył się ze ściśniętej piersi.
– Stefciu –
Stefcia nie słyszy słów wymawianych bez głosu, ale i tak stoi przy łóżku i twarz ma zalaną łzami.
Po bezsennej nocy, spędzonej przy chorej, teraz, o siwym świcie, widzi prawdę.
Te szare skronie, ten niewidzący wzrok, pusty, straszny – to już jest dzieło śmierci.
A nigdy śmierć nie wydaje się równie smutna, jak wówczas, gdy zbiegnie się z rosnącem światłem dnia.
Stefcia czuje to i jest głęboko nieszczęśliwa.
– Co, proszę pani, co?... – mówi, chcąc za wszelką cenę choćby nikłemi słowami utrzymać jakiś związek z odchodzącą.
– Nic...
– O czem pani myśli? Niech panią nic nie trapi.
Westchnienia pani Barskiej w ciągu nocy przeszywały jej serce.
– Zaraz przyjedzie pani Białkowska.
„O Boże, czy zdąży?” – pomyślała jednocześnie i nie śmiała opuścić pokoju chorej, by iść wezwać córkę.
– O czem pani myśli? – powtórzyła, czując, jak kamień na własnej piersi, ukrytą troskę swej pani.
– Nic... że tam sobie... trochę... od-pocz-nę – szepcze bezwiednie pani Barska, i czuje wzrastający szum w głowie.
Nie mówi też nic więcej.
Ręce ma nabrzmiałe, leżą ciężko na kołdrze, czasem przebiega je lekkie drżenie, wówczas chora, jakby w ocknięciu, wzdryga się. Pot spływa po jej czole.
Stefcia nie może patrzeć na te nagłe ruchy, podobne drgawkom. Przytem twarz pani robi się żółta, nos – jej prosty, ładny nos – ciemnieje, chudnie, cała twarz niedostrzegalnie odchyla się wtył, na poduszki, i nabiera ciężkiego, kamiennego wyrazu.
Stefcia z głośno bijącem sercem dotyka pani. Jest ciepła, krew pulsuje.
– Oh, żeby to ciepło utrzymać, żeby ją wrócić życiu. – Stefcia na mgnienie łudzi się, że tak będzie, i doznaje pociechy.
Ale zaraz potem widzi mętny, toczący się wokoło wzrok pani – i przerażona – wybiega do telefonu.
Nigdy nie zastanawiała się nad tem, że pani Białkowska bywała tu dawniej rzadko, a teraz nawet dała się namówić przez matkę na powrót do domu na noc... Uderzał ją tylko obuchem fakt, że niema córki przy konającej matce, i że musi ją jaknajprędzej sprowadzić.
Zazy już nie było w domu. Pomimo wczesnej pory powiedziano Stefci, że oboje państwo wyjechali na Bagatelę.
Po chwili, na palcach, do sypialni matki weszła Zaza z Ludwikiem. Zaza miała włosy niezondulowane, jeden kosmyk spadał na czoło, co dawało jej, pierwszy raz, wygląd nieopanowany.
Ale pani Barska tego nie widzi. Nie poznaje córki.
– Mamo – głos Zazy jest dźwięczny, niezmieniony.
Chora poruszyła się nieznacznie, jakiś niepokój przeszył jej wychudzone ciało.
– Mamo – powtórzyła Zaza z odcieniem wyrzutu.
Ale daremnie.
Ludwik dotknął ramienia żony i szepnął to, co słyszał nieraz w dzieciństwie, wśród ludzi ubogich:
– Nie przeszkadzaj matce, ona kona.
Zazę to słowo uderzyło jak obelga. Zbrakło jej tchu. Rozszerzonemi oczyma wpatrywała się w umierającą i doznała wrażenia, że grozi jej coś, co jest dla niej najstraszniejsze – utrata własnej młodości, wraz ze zniknięciem tej, która całej młodości była nieustannym świadkiem i opiekunem. Potem klęka przy łóżku. „Oh, jak ja dawno nie klęczałam” – pomyślała i ogarnięta jest nagle wzruszeniem, daleko wyższem i większem od jej własnej osoby.
– Mamo – jęknęła bezdźwięcznie i chwyciła obu rękoma pomarszczone i dawno przedwcześnie postarzałe ręce.
Oczy pani Barskiej były otwarte, i to, co dla stojących wokoło niej wydawało się okrutne, to, że ich nie widzi, było jednak znakiem łaski. Ona widzi, tylko już co innego.
W tej minucie naprzykład widzi drzewa. Przesuwają się jedne za drugiemi ciągle, ale nie męczą jej. Ileż ona ptaków widywała na gałęziach lip w Łazienkach, a wróbli na czeremchach, przy Mokotowskim placyku! Odgłos ich świergotu brzmi jeszcze w głowie i głuszy wszelkie inne dźwięki. Widzi drzewa... kasztany przy Głuchoniemych, akacje na Sewerynowie... Widzi osełki masła wielkie, żółte jak świece woskowe w kościele św. Aleksandra. I znów sosny dwie na placu Saskim. Jabłka, jabłka… kupowane dla dziecka dzień po dniu, i policzki tego dziecka, świecące owocową świeżością. Widzi Zazę malutką w Alejach, w błękitnej szubie, skarżącą się, że jej rączki zmarzły. Pani Barska rozciera jej ręce, rozgrzewa je, pełna szczęścia, że może zawsze zadbać o ciepło dla dziecka. Później bierze malutką dziewczynkę zmęczoną na ręce i tuli. Chce jej coś zaśpiewać, ale nie może. Nie jest jej źle – ma Zazę w swoich ramionach.
Ręce pani Barskiej przebierają po kołdrze, i nikt, prócz Zazy, nie wie, co to znaczy.
Zaza wie dokładnie, że matka w tej chwili szuka czegoś dla niej, jak szukała całe życie.
Ludwik Białkowski, sam wzruszony, zobaczył z przykrością, że w płaczu Zazy jest rozpacz, której on nie rozumie. Matka już miała swoje lata, umiera w wygodach, niczego sobie nie potrzebowała odmawiać. Oni byli do niej przywiązani...
Gdy leciutki chłód, chłód pamiętny już przy trupie ojca, zaczął wiać od matki, Zaza wstała.
– Nie pomyśleliśmy o księdzu – rzekła bardzo blada.
Stefcia uspokoiła ją.
– Pani starsza nie chciała pani straszyć. Ale wczoraj, jak tylko państwo odjechali, kazała mi wezwać księdza. Był sam proboszcz. Tak. Wszystko odbyło się ślicznie. Tylko potem...
– Co? – wyszeptała Zaza.
– Potem, jak już ksiądz odszedł, pani starsza bardzo płakała.
– Czemuś mi nie dała znać? – Zaza zacisnęła zęby, które szczękały.
– Pani starsza nie pozwoliła... Zanic. Mówiła, że jej lepiej.
– A – a w nocy?
– Niczego nie chciała. Jeszcze powiadała, że jej lepiej. Ale, jak tylko nastał dzień, zobaczyłam, że to koniec.
– Skarżyła się na co?
– Nie – właśnie, nawet mówiła, że sobie trochę odpocznie...
XX
Miłość
Śmierć pani Barskiej tylko Zazie wydała się wielką stratą. Na pogrzebie znajomi doznawali raczej pogodnych uczuć. Śmierć niektórych osób napełnia pozostałych, pomimo całego naturalnego wrażenia, jakimś szczególnym spokojem, i pani Barska należała do tych zmarłych, o których się myśli z poczuciem mglistej sprawiedliwości w stwierdzeniu: s t a ł o s i ę!
Wspominano jej spokój i dobroć. Nigdy na nic nie narzekała, więc nawet tragiczne przejścia jej młodości, gdy została opuszczona przez męża wówczas właśnie, gdy oczekiwała dziecka – nie były dla orszaku pogrzebowego przedmiotem żadnych rozważań. Całkowicie o nich zapomniano wobec zamążpójścia Zazy, bogactwa Ludwika i komfortowego mieszkania na Bagateli. Właśnie to mieszkanie stało się raczej przedmiotem ciekawości znajomych.
„Sześć pokojów na Bagateli nagle pustych – myśli pani Domżalska, krocząc z zasznurowanemi ustami w trzecim rzędzie za trumną w kondukcie żałobnym, – a meble? Wszystko dostanie Zaza, ta ma szczęście! Przecież Barski musiał też mieć ładną fortunkę. Wszystko dostanie Zaza. Ta smarkata z ulicy Hożej!”.
Ciocia Genia Jackiewiczowa sunęła tuż za Zazą, podtrzymywaną przez Ludwika, i rozmyślała w odmienny sposób:
„Możebyśmy wzięli po niej mieszkanie? To ładny lokal, a nasze jest marne. Meble mogłyby też zostać, cóż, przecież w rodzinie wszystko jedno gdzie stoją, a jest tam parę ładnych rzeczy. To myśl – tu spojrzała z odrazą na męża, który był już trochę zasapany i miał ryże wąsy mokre, gdyż mżyło – tylko, że nim Karol zdobędzie się na jakąś decyzję, to nam mieszkanie sprzed nosa zdmuchną! Niedołęga! mieszczuch! nic fantazji. Miał słuszność papa, gdy mówił, że wolałby mnie na marach widzieć niż żoną Jackiewicza – rejenta. No, więc wezmę się sama do tej sprawy. Jestem jak sierota – czy kto o mnie zadba? Boże! Ale mieszkanie to zdobędę. Ciepłe, jasne, posadzki nowe, wszystko lśni i – puste. Co mówię: lepiej niż puste, bo z meblami, które można zatrzymać”.
Tu, śmierć pani Barskiej wydała jej się tak naturalna, że prawie dziwiła się, czemu nie nastąpiła wcześniej...
I tak, każdy ze znajomych przeważnie myślał o tem, co będzie: o mieszkaniu, o Zazie, o majątku zmarłej – wszak wiedziano powszechnie, że mąż, gdy już zamieszkał z nią na Bagateli, hojnie ją obdarzył niedługo przed swoją śmiercią.
Ludwik Białkowski, choć szczerze zmartwił się śmiercią teściowej, myślał też o przyszłości: trzeba zaraz kończyć interes z Różanką, to Zazę napewno ożywi, a jest zanadto przejęta śmiercią matki. Poprostu przemęczona nocami bezsennemi. Ciekawe, czy też matka zostawiła testament i – jaki? Nigdy za życia o tem nie mówiła, a Ludwika już korci, jaka też może być suma spadkowa po matce? Ciągle i zawsze pieniądze idą do niego. Nie potrzebuje ich już zupełnie, ma dość. Ach, nie, to fałsz – mówi sobie – pieniądz ma to do siebie, że nigdy się go nie ma dość i dlatego rośnie, budzi chciwość. Mieć. Ludwik nie zna większej rozkoszy.
Spojrzał na panią Annę. Szła z oczyma utkwionemi w ziemi, tak pogrążona w myślach, że Ludwik dałby wiele, aby odgadnąć – o czem myśli? Czego pragnie?
I natychmiast uczuł ciepło i rozmarzenie: obdarzyłby ją nad wszelką miarę, gdyby tylko zechciała przyjąć jego dary. Różanka, tak, najpierw trzeba to załatwić, a potem znajdzie sposób dopomożenia pani Annie. A może matka zapisała im jakąś sumę? Lubiła ich i martwiła się ruiną.
Tu uczuł niemiłe podrażnienie.
– Skądże miałaby im coś zapisywać? Wszystko należy się Zazie. Chyba nie zrobiła tego. Właściwie nie miałaby prawa.
Gdy kondukt pogrzebowy skręcał, Zaza zatrzymała się na chwilę, podniosła głowę, która jej ciężyła, i bezwiednie spojrzała wbok. Orszak. Kiedyś tak spojrzała w tłum ludzi idących i spotkała się wzrokiem z twarzą, od której widoku uczuła – szczęście. Co to? Gdzie to było? Ah – wzdryga się – na pogrzebie ojca, idąc tą samą drogą, tak samo jak dziś, za trumną, odwróciła się i spotkała wzrok narzeczonego, Zbigniewa Bobrowskiego. Odszedł – niema go. A ona idzie za pogrzebem matki. Też odeszła. A kiedyś na mgnienie oka wydała jej się podobna do Zbigniewa Bobrowskiego. Czy dlatego odeszła – że była do niego podobna i że nikt i nic nie ma jej już przypominać przeszłości? Że ma być zawsze zupełnie sama?
Przed chwilą na Bagateli mignął się sekretarz. Jego elegancja uderzyła Zazę pierwszy raz w sposób niemiły. „Jaki uroczysty, jaki światowiec, – co on ma wspólnego z mamą?” – pomyślała.
I ogarnął ją chłód przenikliwy – przeczucie tęsknoty.
Na cmentarzu niespodziewanie, nieproszony przez nikogo, przemówił ksiądz proboszcz. Dawał ślub pani Barskiej, był jej spowiednikiem i teraz ją chował: rzecz taka prosta napozór, zdarza się często. Ale widać ksiądz był przejęty naturalną koleją losu swej penitentki, bo mówił z uniesieniem.
Zaza ledwo słyszała, co ksiądz mówi, ale ludzie zaczęli się kręcić, przysuwać, nadstawiać ucha i okazywać pewne zaniepokojenie. Spokojny, łagodny przebieg pogrzebu zamącił ksiądz słowami nagłemi, jak zgrzytem:
„Żałobni słuchacze. Chowamy tu osobę w latach, schorowaną, skromną, nieznaną szerszemu ogółowi, a ja wam mówię, że zasługa jej życia przed Bogiem jest wielka. Że cześć jej się należy szczególniejsza.
Ksiądz podniósł głos i wołał surowo:
„Umiała d a r o w a ć k r z y w d y. Pytam was: czy dużo jest takich? I gdzie ich dzisiaj widzicie? Darować z pełnego, w natchnieniu. P o c i e s z a ć t y c h, c o j ą s k r z y w d z i l i. Boleć nad nimi i... żałobni słuchacze – w głosie księdza zabrzmi skarga bolesna, zwrócona do obecnych, a wzruszenie łamało mu głos – umiała m i ł o w a ć ponad w s z e l k ą m i a r ę, m i ł o w a ć! Tylko miłość pocieszy umierającego, a ja widziałem – tu zamilkł na chwilę, a wśród zebranych ktoś sucho załkał – widziałem twarz zmarłego jej męża, który w cierpieniu strasznem skonał na ręku żony. Ten człowiek doznał pociechy, ale doznał jej tylko dzięki wielkiemu sercu ś. p. Heleny Barskiej".
Tu gromadka ludzi, stojąca nad otwartą mogiłą doświadczyła halucynacji. Wszyscy zobaczyli wyraźnie spokojną, ukojoną twarz Leona Barskiego, choć wiedziano, że chorował długo na ciężką chorobę. Wszyscy zrozumieli, że ksiądz mówi prawdę, a choć oni zapomnieli o tej prawdzie, niemniej ona jest głęboko wzruszająca.
Łzy pokazały się w oczach mężczyzn. Kobiety klękały. Ludwik zadumał się też – przerwawszy nagle tok myśli kupieckich – nad promienną łagodnością twarzy pani Barskiej. Tkwiło w niej coś, czego się dzisiaj prawie nie widuje, on nigdy się nie zastanawiał nad tem, coby to było, ale gdy głos księdza zagrzmiał – że to była „miłość”, to Ludwik nie myśląc wcale o treści tego słowa, tylko pod wpływem osobistej, raniącej dla obecnych intencji w głosie księdza – zobaczył przed sobą jeszcze raz matkę jak żywą. Zdziwił się jednak, że mu się pokazała młoda, z koroną jasnych włosów na zgrabnej głowie, a znał ją tylko siwą.
Ocknął się, ale ciało pani Barskiej było już w dole. Ziemia zaczęła się sypać z głuchym łoskotem na wieko trumny. Zaza drżała.
I tak zniknęła z oczu uczestników pogrzebu pani Barska, właśnie wówczas, gdy każdy widział ją przy sobie uśmiechniętą, żywą; gdy niejeden zdumiał się nad słowami księdza; gdy w powietrzu wilgotnem nie przebrzmiało echo słowa „miłość”; gdy wskrzeszono jej postać – a wszyscy zobaczyli ją zrozumialszą, niż kiedykolwiek za życia – ona już zniknęła skromnie. Ziemia pokryła tajemnicę. Ale ludzie stali z odkrytemi głowami i długo czegoś nasłuchiwali...