ROZDZIAŁ XXVI
ODEJŚCIE
Państwo Barscy po wyjeździe Zazy prowadzili ciche życie. Pan Leon czuł się znacznie gorzej od kilku tygodni i nie opuszczał prawie swych pokojów. Żona wchodziła po kilka razy na dzień do niego, pytała o dietę, której skrupulatnie pilnowała, rozglądała się dyskretnie widząc meble i obrazy nieznane przedtem, ślad obcego życia. Od owego dnia, gdy nad głową dziecka zamienili porozumiewawcze spojrzenie, było im z sobą nieporównanie lepiej.
Pani Barska zawsze miała współczucie dla choroby i cierpienia, a widok pożółkłej twarzy męża, którego pamiętała jako pięknego mężczyznę, ściskał jej serce jakimś niepokonanym smutkiem. Nie chciała przyznać się przed samą sobą, ale widziała znamię śmierci na wychudłym czole, pod gęstwiną czarnych włosów.
Dni były w kwietniu długie... Pani Barska zajęła się bezrobotnymi, jeździła do baraków zamiejskich, wyszukała parę rodzin z małymi dziećmi, nieszczęsnych, i wzięła na siebie ich utrzymanie oraz troskę o ich odzież. Dziwiła się sama; jak to wszystko mało kosztuje, a obie rodziny witały ją już z daleka jak zbawczynię.
– Nie wiem czemu – mówiła do męża w ciepłe popołudnie kwietniowe – ale ulżyło mi ogromnie, odkąd wiem, komu daję tę pomoc, i widzę, że jest skuteczna. Bardzo ci jestem wdzięczna, że nie żałujesz na to...
– Och, taki drobiazg.
– Ja też uważam, że to mało kosztuje, a przecież decyduje prawie o życiu tych ludzi. Mój Boże! już mi mało tych dwóch rodzin, 5 osób razem, chciałabym więcej.
– Dobrze – powiedział bardzo łagodnym głosem Leon Barski – a ile byś chciała?
Uśmiech prawie dziecinny pokazał się na jej twarzy.
– Ile bym chciała, tego nie powiem, boję się.
A widząc, że patrzy na nią przyjaźnie, zaczerwieniła się i zaczęła liczyć:
– 60 groszy dziennie na osobę, to już jest dobre utrzymanie, tłuszcz, kasza, cukier, ale ja tyle nie wydaję. Daję funt smalcu na trzy osoby na tydzień. Pomyśl.
– Funt na tydzień – szepnął Leon Barski i pokiwał głową.
– Och – mówiła pani Barska – I mówią, że już są odkarmieni, przedtem wcale tłuszczu nie jadali. Wygląd tych dzieci! Nie masz pojęcia, jaki głód był w ich oczach.
– Dzieciom trzeba mleka – z powagą rzekł Barski.
– Właśnie, prawda? Koniecznie mleka. Dotychczas nie dawałam, bo trzeba było ich ubrać pierwej. Wilgotne gałgany nosili i nic więcej. Tak, ale teraz dzieci dostaną po kubku mleka.
Oczy pani Barskiej poszły daleko, na szlak macierzyński i zalśniły.
Chwilę trwało milczenie.
– Proszę cię – rzeki pan Barski – przeznacz 120 zł. miesięcznie na te rodziny. Potem – zawahał się – będziesz miała więcej.
Spojrzała na niego ze strachem.
– Nie chcę więcej. To jest bardzo dużo. Dziękuję ci.
– Cóż – rzekł jakby zażenowany swą hojnością – wydajemy tak mało. Ja tylko na lekarstwa, a ty po prostu na nic.
– Staniało wszystko – odpowiedziała skromnie, a on znów spojrzał na nią.
– Zawsze byłaś taka, bez krzty próżności, Heleno...
Jej serce załopotało.
– Nie chwal mnie – powiedziała cicho.
Zrozumiał wszystko, co się mieściło w tych słowach, i zaraz zawstydzony rzekł:
– Będą wydatki, gdy Zaza wróci, ona, zdaje się, ma duże potrzeby. Ale twoim bezrobotnym nic nie odbierzemy, nie.
– Zaza lubi rzeczy ładne – odparła matka – ale nie wymaga niczego.
– O, my nie będziemy czekali, aż żądać będzie – mówił dobrotliwie – damy jej sami. Jakbyś się zapatrywała na pensję miesięczną dla Zazy, żeby czuła pewną niezależność, co?
– Byłoby bardzo dobrze – odpowiedziała, a wzrok jej wyraził zaciekawienie co do liczby.
– To dobrze. Jak wróci, powiesz mi, ile jej trzeba dać.
Pani Barska zobaczyła na twarzy męża to krańcowe wycieńczenie, które ogarniało go już po kilku minutach rozmowy, i powiedziawszy cicho: „Odpocznij trochę”, wyszła na palcach z pokoju.
Była ożywiona. Mąż z dobrocią potraktował sprawę jej bezrobotnych. Nie wyraził owej obawy pospolitej, której ona nie podzielała wcale, a którą słyszała zewsząd. Nie zapytał: „Czy nie oszukują? Czy nie wyzyskają?”
Tegoż dnia nadszedł list od Zazy, więc cały dzień był miły. Zaza pisała z humorem, z ożywieniem. Mówiła, że na wsi czuje się dobrze i kto wie, czy nie zechce zostać tam na zawsze. Namawiała żartobliwie matkę i ojca na przyjazd. Nie pytała o ich zdrowie, bo nie znała tego obyczaju, ale list był serdeczny w tonie i pani Barska zrozumiała, że Zazie jest u stryjostwa doskonale. Tęsknota jej w takich chwilach prawie topniała wobec radości i spokoju o najdroższe dziecko.
Jednocześnie na myśl o Różance doznawała pierwszych w życiu przeczuć, że tam czeka Zazę szczęście. Od pierwszej chwili, gdy padły słowa rodziców o potrzebnym dla Zazy wyjeździe, doznała wstrząsu: tam się rozstrzygnie los Zazy. Była tego pewna i żyła w nieustannym oczekiwaniu, a gdy nadchodził list, to nim go otworzyła, biło jej głośno serce.
W całym mieszkaniu z otwartych okien szło ciepło. Pani Barska, która czytała list po raz pierwszy w swoim pokoju i po raz drugi w stołowym, weszła teraz do salonu, gdzie wieczorny powiew rozwiewał firanki przy oknie weneckim. Pomyślała o tym, żeby pójść do męża i dać mu dobre nowiny o Zazie, ale zmęczenie widoczne na jego twarzy tego popołudnia po krótkiej rozmowie o bezrobotnych – onieśmieliło ją.
– On jest ciężko chory – szepnęła – bardzo ciężko chory. Ale może Pan Bóg da, że w spokoju i pod troskliwą opieką wyzdrowieje. Kamień by mi spadł z serca. Jego stan pogorszył się od czasu sprowadzenia się tutaj. Może go to za wiele kosztowało? Boże! a zrobił to!
Tu wspomniała, że sama czuła się chora po zamieszkaniu na Bagateli, pod wpływem odpowiedzialności i wzruszeń. Zrozumiała, że człowieka chorego nawet o śmierć może przyprowadzić podobna decyzja.
Wyjęła list Zazy z kieszeni, by go jeszcze raz przeczytać.
Nagle drgnęła. Na progu salonu stanął Leon Barski w ciepłym szlafroku, zapiętym pod szyję. Miał białą twarz i coś niezwykłego w oczach. Nie wychodził ze swych pokojów od wielu tygodni i pani Barska zdrętwiała czując od razu nieszczęście.
– Co to – zapytała cicho – niedobrze ci, Leonie?
Pierwszy raz wymówiła jego imię od wielu lat, a wymówiwszy je, jakby ktoś otworzył drzwi zabite, buchnęła z nich miłość.
– Czuję się gorzej – powiedział bezdźwięcznie i podniósł na nią wzrok pełen męki.
– Zaraz, zaraz, poślemy po doktora. Może serce trochę osłabione, to minie, Leonie, to minie.., ja to miewałam dawniej, przyniosę ci kropli. Siądź.
Mówiła szybko, ale spokojnie. Drżała. Posadziła go na głębokim fotelu i choć wyraz jego oczu był taki, że bała się wyjść z pokoju – wybiegła po pled. Otuliła jego nogi czując ich nagłe wychudzenie oraz zimno. Przyniosła krople na serce. A gdy podniosła się raz jeszcze, by dzwonić, jęknął przerywanym szeptem:
– Nie wychodź.
– Nie, nie. Jestem – odparła głosem pełnym słodyczy. – Zaraz ci będzie lepiej, ale chcę posłać po doktora.
Weszła służąca. Pani Barska szepnęła jej odwróciwszy się od męża, żeby jej nie słyszał.
– Natychmiast po doktora.
Potem zwróciła się do niego, łagodna, pełna siły.
– Nie myśl o tym – pochyliła się nad nim – nic ci nie będzie.
W oczach jego zobaczyła to, co jest najstraszniejsze dla kochającej kobiety: czarny strach w oczach dawnego opiekuna.
Boleść uderzyła w panią Barską.
On nie spuszczał oczu z jej twarzy, więc opanowana – prawie z uśmiechem rzekła:
– To serce czasem daje taki niepokój, znam to, zaraz minie, Leonie.
Oddychał z trudem i przez chwilę widziała, jak walczy z sobą, aby coś powiedzieć.
– O Boże – przemknęło jej przez myśl – może stracił mowę i nic już nie usłyszę – nie dowiem się, czego chce, nie dowiem się, czego chce!
To wydało jej się gorsze od wszystkich możliwości, od śmiertelnego lęku w jego oczach i od śmierci.
Położyła rękę na jego zaciśniętych dłoniach i powiedziała błagalnie:
– Leonie.
Usłyszała jego głos nareszcie.
– Boję się – wyznał z rozpaczą.
Pani Barska z największym wysiłkiem opanowała jęk, który wydobywał się z jej gardła. Spojrzała w okno na ciepły wieczór kwietniowy, wspomniała swą młodość: przysięgę złamaną przez Leona; głos męża sprzed lat dwudziestu – i nagle uczuła siłę nieznaną w życiu, udzielającą się, jedyną, która może pomóc.
Rękoma pałającymi objęła mocniej jego ręce, przycisnęła je pewnym ruchem do swoich i powiedziała głośno, wyraźnie:
– Nie bój się, Leonie. Nie bój się.
Trzymała ciągle jego ręce i patrzała mu w oczy z natężeniem ostatecznym.
Do jej oczu napłynęła wiara. Pociemniał ich głęboki szafir i pokazał się blask wilgotny, który śledził człowiek umierający.
– Nie bój się, Leonie – powtórzyła widząc, że świadomość go nie opuszcza i daje mu męczarnię.
Twarde, spracowane dłonie zaciskała na jego chudych, męczeńskich rękach i całą swą postawą, wzrokiem, głosem, ciepłem swego ciała – mówiła mu coś, co było prawdą i co musiało go uspokoić.
Myślała tylko o nim – za wszelką cenę chciała mu pomóc. Ale gdy siła jej dokonała prawie cudu, gdy głowa męża opadła lekko, jakby z ulgą na piersi i wzrok stracił wyraz śmiertelnego strachu i osaczenia – pomyślała o Bogu.
– Umiera – zamajaczyło jej – a księdza nie ma, nie mogę odejść – o Boże! daruj, nie mogę odejść – odpokutuję całym życiem, ale nie mogę go opuścić – Boże, Boże, męko Pańska!
I w najwyższym uniesieniu, głosem już mniej pewnym, drżącym, w rozterce wobec religijnego obowiązku, z sercem na wskroś kobiecym, niezdolnym do odejścia – trwała przy mężu trzymając jego ręce i powtarzała:
– Leonie, Leonie, nie bój się, mój Leonie.
Wówczas zobaczyła, że wzrok jego staje się mętny i zachodzi mgłą. Ale na usta zaciśnięte wystąpił cień uśmiechu – pierwszy od lat.
– Jestem, jestem – szeptała ściskając na przemian jego ręce, to znów obejmując głowę leciutko, z miłością, jak głowę rodzonego dziecka.
– Naprawiłeś wszystko, Leonie – mówiła już półprzytomnie – nie bój się. Jesteś dobry, Bóg jest z tobą.
A po chwili dodała.
– Ja jestem z tobą, Leonie najdroższy.
Usłyszała nagle słowa wymówione wyraźnie, głucho, z straszliwą powagą przedśmiertną:
– Wiem, wiem, He–len–ko.
To były ostatnie słowa. Na jego twarzy zaczął się zmieniać wyraz błyskawicznie. W pękającym sercu człowieka, jak w walącym się domu, otwierają się widoki, wnętrza, rzeczy piękne czy znikome. Jak burza huczy Odejście, jak potop zalewa drogi czucia i myśli, a czasem błyska ogień i pali męczennika strach czy wyrzut, nim go ukoi łaska.
Leon Barski wkrótce potem miał spokój doskonały na chudej i sczerniałej twarzy.
Pani Barska, pochylona nad nim, oddychała jego przeraźliwym chłodem i widząc wreszcie to drogie oblicze pogodne, jakim je widywała w młodości, zaczęła rozpaczliwie płakać.
Gdy lekarz przyszedł, zastał ją bladą, bez łez, przy zwłokach męża. Całą noc została przy nim i tam ją zastali Stefanostwo Barscy i Zaza, gdy przyjechali nazajutrz w południe.
ROZDZIAŁ XXVII
ŚMIERĆ
Pogrzeb Leona Barskiego był skromny. Za trumną szła rodzina i kilku przyjaciół, którzy go nie opuścili przez całe życie. Panią Barską prowadził Stefan i wszyscy widzieli z pewnym zdziwieniem szkliste, stężałe spojrzenie i twarz białą, bez krwi. Kalinowski prowadził panią Annę, a Zaza, idąca z nimi, daremnie usiłowała się wzruszyć.
Tuż za nią szedł Zbigniew Bobrowski i myśl o nim wypełniała ją. Naturalnie, że to było duże niepowodzenie – mówiła sobie, – i nawet żal, że ojciec umarł. Ale nie mogła się przejąć tą nowiną – tak była pochłonięta inną, dla niej większą.
Bobrowski, wrażliwy, myślał o tym, że śmierć stanęła na samym początku ich miłości, że to rzuci cień na dalsze życie. Ale ciepło bijące od postaci idącej tuż przed nim – ożywiało go. Miłość przyszła niespodziewanie, nagle – jak przychodzą największe rzeczy. Zaza jest na pozór sceptyczna – ach, to wpływ ciasnoty miejskiej i dzieciństwa smutnego – ale ma oczy przezrocze, jest czysta, Zbigniew widzi to i świadomość ta rozkoszą go napełnia. Jest z tych rzadkich kobiet, które w każdej chwili wiele znaczą – których się nie zapomina. Wymowa takich kobiet jest w geście, kolorze, uśmiechu – stokroć bardziej – niż w tym, co mówią. Największą tęsknotę koją takie kobiety. Zaza lubi mówić lekko, prawie cynicznie – ale czoło, usta i zęby dziecinne tej prześlicznej twarzy...
„Niech mówi, co chce, niech się bawi” – on jej ufa.
Kondukt pogrzebowy skręcał i Zaza odwróciła się. Spojrzeli sobie w oczy. Czarny welon otaczał drobną twarz, a oczy szafirowe miały wyraz pełen słodyczy, choć na pozór rozkazujący. Zbigniew skinął ku niej poważnie głową i spojrzął na trumnę, a ona posłusznie poszła za jego wzrokiem.
On pomyślał o zmarłym, wzruszył się tym, co człowieka wrażliwego wzrusza głównie w śmierci: pozór jej przedwczesności.
– Myślałem, że go poznam, synem bym już być nie potrafił, ale może opiekunem jego. Był podobno taki chory. Ojciec Zazy. Jakże wcześnie umarł.
Zaza doznawała czegoś w rodzaju skruchy wobec własnej obojętności. Wprawdzie mówiła sobie, że ojca ledwo znała, że on był przyczyną jej upośledzonego dzieciństwa, ale skądinąd wspominając jego twarz, sposób mówienia, ruchy, nie mogła wzbudzić w sobie poczucia doznanej krzywdy.
„Elementarna przyzwoitość – rozumowała – nakazuje jakieś wzruszenie, a ja nie mogę – nie mogę”.
Tu podniosła głowę odrzucając ją trochę w tył, jak robili Barscy, i w tejże chwili poczuła, że jest podobna do ojca. To jest jego ruch, on tak głowę odrzucał.
Więc ona ma coś z niego, więc coś jej dał prócz tej perły z rubinem i mieszkania na Bagateli. Więc krzywdę może coś niespodziewanego naprawić. Jeden ruch głowy wspólny, niby nic, a jest wzruszona do głębi, sobą, swoim losem... Samotność matki, brud ulicy Hożej, wydziedziczenie wielu lat – wszystko to było krzywdą jej, Zazy, i nigdy nad tym nie pomyślała tak dotkliwie jak teraz. I to jej dato – wzruszenie. Jest Barska. Nie wiedziała o tym dotychczas. Trzeba było iść za trumną ojca, aby poruszyć się nagle ruchem właściwym jego rodzinie i doznać ostrza krzywdy a jednocześnie być pocieszoną. Barska.
Dziwna jest natura ludzka – roztrząsa Zaza – –wzruszyć się można tylko sobą, nie podobna wyjść z siebie, ja przynajmniej nie potrafię. Teraz wiem, że ojciec umarł – dopiero teraz, jak się wzruszyłam. Dotychczas tylko widziałam śmierć jego, teraz ją czuję, gdzieś w nerwach, może we krwi. Ojciec porzucił matkę, – ba, nawet w tak poważnej chwili. Zaza mu się nie dziwi – a ona sama rzuciła Loca. Staje przed nią jego szara twarz i ręce rozłożone, jakby leciał w przepaść. Tak wyglądał podczas ostatniej rozmowy. Czy prócz ruchu głowy, jakiejś właściwie dumy – istniały podobieństwa inne, głębsze między nią a ojcem? Nie wie.
Już się nie dowie i to znów jej dotyczy, i znów ją wzrusza. Nawet czuje suchość w gardle, poprzedzającą łzy.
Gdy Bobrowski nad grobem zrównał się z Zazą, jakby chciał ją chronić od tej najgorszej rozłąki ze zmarłym, zobaczył łzy w jej oczach i uspokoił się. „Taka być powinna” – teraz jest mu zrozumiała – jej twarz nieporuszona przedtem budziła w nim rodzaj lęku.
Zbigniew widział, że pani Barska jest złamana. Cóż z tego, że twarz ma spokojną, kiedy ręce zaciska rozpaczliwie í nie spuszcza oczu z trumny. A gdy padła pierwsza grudka ziemi – ach, straszna rzecz, pomyślała, tłoczyć tak ciężar na bezbronnego człowieka – gdy padła grudka, oczy jej rozszerzyły się przerażeniem, czymś czego długo potem Zbigniew nie mógł zapomnieć. Jakby koniecznie chciała zmarłemu coś powiedzieć, jakby nie skończyła z nim ostatniej rozmowy, a przecież podobno tylko ona była przy jego śmierci i rozmawiali pogodzeni.
Bobrowski wzdrygnął się i nagle wysunąwszy swe ramię spod ręki Zazy, którą podtrzymywał, przykląkł, przeżegnał się i cicho odszedł z nieukończonego obrzędu pogrzebowego.