MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

Wspomnienia 1919–1920

Odcinek 3

Przyszedłszy do wioski, zbliżyłem się do domu, w którym paliło się światło. Wychodził z niego żołnierz. Zapytałem, gdzie tu jest lekarz. Odpowiedział, że właśnie w tym budynku. Wchodzę i widzę kapitana. „Panie kapitanie, proszę o jakiś opatrunek” – mówię.  Od rana byłem usmarowany krwią i sadzą. Spojrzał na mnie i powiada: „A ty, draniu, coś sobie zrobił!?”. „Ja, panie kapitanie, ja sobie nic nie zrobiłem. To karabin, gdym strzelił, nie wysadził kuli do przodu tylko do tyłu”. On jednak nie słuchał, tylko krzyknął na żołnierza: „Zaprowadź go do stodoły! A jutro pójdzie pod sąd i na rozstrzał. Takich różnych kombinatorów jest dużo, ale to im płazem nie ujdzie!?”. Żołnierz zabrał mój karabin i przyprowadził mnie przed stodołę, przy której stały posterunki po rogach, z przodu i z tyłu. Gdy wszedłem do środka, już było tam ze trzydziestu zatrzymanych jako dezerterów. Jutro wszyscy mieli iść pod sąd i być rozstrzelani. Nikt nie spał, każdy był przejęty, co z nim będzie.

            Rano, gdy tylko się rozwidniło, wyprowadzani byli ze skrzynkami amunicji,  sanitariusze z noszami, to ze szpulką drutu telefonicznego. Wszystko z tej ciemnej nocy. Gdy już wszystkich poodsyłali do oddziałów, po mnie ostatniego przyszedł żołnierz i zaprowadził do lekarza. Ten znowu pyta, co ja sobie zrobiłem, i mówi: „Lepiej powiedz prawdę”. Odpowiedziałem tak samo jak wczoraj wieczorem. Nie od razu uwierzył, że naprawdę karabin nie wystrzelił kuli. „Panie kapitanie, nich pan zatelefonuje do mojego dowódcy kompanii, porucznika Starka. Gdy wróciłem z patrolu, też nie wierzył, ale wziął karabin z mego ramienia, otworzył zamek i wyciągnął łuskę, w której siedział niewystrzelony nabój”. Gdy to powiedziałem, cały czas stojąc, kazał mi siąść na krześle i zaczął mnie opatrywać. Obmył mi twarz i dał skierowanie do szpitala polowego, który mieścił się na kilku wozach parokonnych.

            W tym czasie przyjechała z Francji do Polski dywizja polskich ochotników zorganizowana przez generała Józefa Hallera[1], uzbrojona doskonale w ciężką i lekką artylerię. Ciężkie działa były zaprzęgane w cztery konie dobierane całymi czwórkami białe, kare, kasztany lub gniade. Rumaki jak smoki, nazywano je belgijcami. Artyleria lekka – po dwa konie. Były małe działka, karabiny francuskie normalne i krótkie, i maszynowe, okrągłe granaty ręczne (trochę większe od kurzego jajka), których każdy żołnierz na froncie dostawał po dwa i trzysta naboi do karabinów ręcznych.

            Jeszcze tego samego dnia odnalazłem szpital polowy. Był ukryty w ogrodzie pomiędzy drzewami owocowymi, przeważnie rozrosłymi starymi jabłoniami, które w rzędach łączyły się gałęziami u góry. Furmanki szpitalne nie były widoczne z drogi, która od Tarnopola przez miasto Złoczów szła w kierunku Lwowa, choć odległość wynosiła tylko 50 metrów. Ze szpitala natomiast doskonale było widać, co się na niej dzieje.

            Przyjechały trzy samochody osobowe i się zatrzymały, bo Ukraińcy ostrzeliwali drogę z artylerii. Gdy pociski się rwały z tej strony drogi, to po drugiej z pierwszego samochodu wyszedł naczelnik państwa Piłsudski, prędko poszedł do rowu i nim do frontu. W nocy już piechota hallerczyków była w rowach strzeleckich. Gdy Piłsudski wszedł do okopu, dzięki hasłu „podaj dalej” wszyscy się dowiedzieli, że Dziadek, naczelny wódz Piłsudski, jest z nami. Zaraz dał rozkaz do ataku na miasto Złoczów, które nasze wojsko przedwczoraj opuściło. Za godzinę już był Złoczów zdobyty[2]. Ukraińcy, widząc wojsko w niebieskich mundurach (artyleria też już im zagrała pociskami z ciężkich dział), szybko opuścili miasto i wycofywali się na wschód, a nasze wojsko bez ustanku parło do miasta Tarnopola. Przeciwnicy już wcale nie stawili oporu, tylko cofali się, i to w pośpiechu. Na drugi dzień zdobyty był Tarnopol. Jednak tam dużo naszych żołnierzy było zabitych i rannych, bo Ukraińcy tego miasta bez boju nie opuścili.

            Teraz wrócę się do tych osobowych samochodów, którymi przyjechała generalicja. W pierwszym jechał naczelnik państwa Piłsudski, francuski generał Weygand[3] i jego adiutant kapitan Charles de Gaulle[4], w drugim – generał Józef Haller, jakiś pułkownik francuski i kilku starszych oficerów polskich. Gdy się zatrzymali i naczelnik Piłsudski poszedł rowem na pozycje, w tym czasie szrapnel ukraiński padł niedaleko od drogi i się rozerwał, aż ziemia na drogę się posypała. Generał francuski w plecy kierowcę uderzył i kazał zawracać. Wszystkie trzy samochody zawróciły i odjechały do tyłu.

            Po zdobyciu Tarnopola na poczekaniu naznoszono łóżek do tamtejszej katedry. Także bardzo duży klasztor cały był zastawiony łóżko przy łóżku – z rannymi żołnierzami polskimi. Skierowano mnie do tego szpitala z zabandażowaną połową twarzy. Gdy już miałem odejść ze szpitala polowego, po zdobyciu Tarnopola, szpital przeniósł się zaraz za frontem i już był w w tym mieście. Jakież było moje zdziwienie, gdym zobaczył swojego plutonowego, z którym byłem w patrolu, a potem gdy szedłem do lekarza w nocy, spotkałem go wraz z całym pierwszym plutonem pod dębem. Oni ostatni się wycofali z okopów. Nie wiedzieli, co z sobą robić, bo w nocy stracili łączność z kompanią. Gdy tylko powiedziałem, że batalion poznaniaków z bagnetami na karabinach poszedł naprzód na Ukraińców, plutonowy krzyknął: „Chłopaki, za mną!”. Wszyscy się zerwali i pomaszerowali szybkim krokiem z powrotem szukać swojej kompanii. Pytam go: „Czy pan plutonowy jest ranny?”, bo miał głowę obandażowaną. „Nie, gdy rano odnaleźliśmy swoją kompanię, porucznik Stark rewolwerem uderzył mnie w czoło i rozciął. Za to, że w nocy nie dołączyłem do kompanii,  a dopiero rano. Lekarz opatrzył mnie i skierował do szpitala polowego”. Powiedział mi także, że lekarz mu mówił, iż poznaniacy wzięli do niewoli 65 Ukraińców, a reszta cofnęła się na stare pozycje.

            Gdy znalazłem się w katedrze, zaraz mnie sanitariusz zaprowadził do łóżka. Usiadłem, a tu jęk rannych żołnierzy: O Jezus! O Matko Boska! Jedni się modlili, inni przeklinali, inni tylko stękali. Za jakąś godzinę przyjechała komisja ze Lwowa, czterech lekarzy. Przechodzili po kolei od łóżka do łóżka, ciężko rannych naznaczali do Lwowa, do szpitali, a lekko rannych zostawiali na miejscu w klasztorze. Gdy podeszli do mnie, odbandażowali i zapytali, od czego jest rana. Opowiedziałem i powiedziałem, że strasznie mnie piecze w prawym oku i połowie twarzy. Lekarz zajrzał do oka i powiedział: „Natychmiast do Lwowa, bo będzie zakażenie!”. Za komisją szedł jeden z książką i zapisywał, jakie u kogo jest skierowanie. Sanitariuszka z powrotem zabandażowała mi połowę twarzy. Gdy komisja wszystkich zbadała, zaraz wyszła.

            Po godzinie przyszedł do mnie ten, który chodził z książką za komisją i zapisywał, co komisja orzekła, i przyniósł mi skierowanie do szpitala we Lwowie na ulicę Kurkową. Godzina mogła być około drugiej po południu, a ja poza okiem i twarzą byłem całkowicie zdrów, skierowanie schowałem do kieszeni i wyszedłem z katedry na ulicę. Spotkałem dwóch żołnierzy Polaków, którzy też mieli skierowania do szpitala we Lwowie. Jeden był z Krakowa, nazywał się Antek, drugi ze Lwowa – Józek. Od nich dowiedziałem się, że ze Lwowa ma przyjechać pociąg, którym możemy pojechać, ale to nie będzie prędko, bo gdzieś na trasie jest uszkodzony tor. Zanim go naprawią, zejdzie parę godzin.

            Józek mówi: „Chodźcie, pójdziemy po mieście. Może gdzieś natrafimy na wódkę, to się napijemy”. Antek z Krakowa: „Chodźcie, nic nie mamy do roboty”. Oni obaj też nie byli ranni. Jednego bolała głowa, miał wysoką temperaturę, nawet widać to było po twarzy. Drugi mówił, że ma jakieś boleści żołądkowe, chyba wrzód na żołądku. Ja nie miałem ochoty szukać wódki, ale nie chciałem się od nich odłączyć, bo razem mieliśmy jechać do Lwowa, więc pozostałem z nimi.

            Podeszliśmy kawałek ulicą i zobaczyliśmy szyld z napisem „Piekarnia”. Kolega ze Lwowa mówi, żeby zajść, że na pewno będzie tam wódka. Wchodzimy do tej piekarni, żadnego tam pieczywa nie było, a piekarzem był Żyd. Ukraińcy zabrali mu wszystką mąkę i nie miał z czego piec chleba. Józek od razu mu mówi: „Dawaj wódki”. Żyd odpowiada, że nie ma. Józek na to: „Wiemy, że masz i zaraz zrobimy rewizję. Jak znajdziemy, to się z tobą rozprawimy. No wybieraj: albo dasz sam, albo będziemy szukać?”. Żyd mówi, że trochę, trochę ma, ale niedużo. „No to dawaj, ile masz” – rozkazuje Józek.

            Mieszkał nad piekarnią, powiedział, że zaraz przyniesie i poleciał biegiem po schodach do mieszkania. Przyniósł w butelce półlitrowej może jedną piątą. Była to wódka samogonka. Przyniósł też i szklanki. Smród był od tej samogonki, ale na smród nie zważaliśmy. Zaraz Józek nalał Antkowi, on wypił za zdrowie jego, Józek wypił za zdrowie moje, a ja znowu za ich zdrowie. Smród rozszedł się po całej piekarni. Józek znowu krzyczy na Żyda: „Dawaj więcej, na pewno masz!?”. Żyd krzyczy: „Przysięgam, że więcej nie mam! Gdybym miał, to od razu bym przyniósł, ale nie mam!”.

            Wyszliśmy i idziemy dalej ulicą. Zatrzymaliśmy się przed trzypiętrową kamienicą i Józek mówi: „Wejdziemy do tego domu, tu ktoś bogaty mieszka”. Na pewno ma wódkę! On idzie pierwszy, Antek za nim, a ja za nimi. Gdy weszliśmy, był tam jeden mężczyzna – nieźle ubrany panek. Józek mówi: „Chcielibyśmy wypić po kielichu wódki, wystaw pan nam”. On mówi, że nie ma wódki. Józek na to, że sami poszukamy. „No to panowie poczekają, skoczę do sąsiada, może on ma i pożyczy”. Pobiegł gdzieś dalej do innych pokoi. Czekamy już może z dziesięć minut, a tu wchodzi kapitan z rewolwerem w ręku skierowanym do nas i krzyczy: „A wy cholery! Żołnierze na froncie się biją, a wy wódki szukacie, aresztuję was i oddam pod sąd polowy!”. A Józek spokojnie powiada: „Panie kapitanie, niech pan tak nie krzyczy i nie straszy. My chcieliśmy wódki nie do picia, tylko przemyć oko koledze”. I pokazuje palcem na mnie, a kapitan znowu krzyczy: „Wynosić mi się, bo zatelefonuję po żandarmerię! I to zaraz!”.

            Wyszliśmy i Józek mówi: „Tu się nie udało, ale pójdziemy dalej, to może się gdzieś uda”. „To co, wy jeszcze chcecie iść za wódką?” – pytam. „Pójdziemy tam, kapitana chyba już nie będzie” - on na to. Ja mówię, że nie pójdę, bo tamto, com wypił w piekarni, to mi jeszcze w ustach śmierdzi, a tu o mało żandarmeria nas nie zgarnęła, to dopiero byłby bal, i że idę już na stację. Antek odpowiada: „To tam się znowu spotkamy”. Poszli dalej ulicą, a ja udałem się na stację kolejową i wyglądałem, kiedy nadjedzie pociąg. Za godzinę dołączyli do mnie Józek i Antek dość weseli. Józek powiada: „Pan nie chciał z nami iść, a my sobie walnie popiliśmy, a nawet zakąsiliśmy chlebemi. I długo nie szukaliśmy”.

            Gdy tak rozmawialiśmy, z daleka dało się słyszeć, że nadchodzi pociąg. Nadjechał, ale była to tylko lokomotywa, dwa wagony osobowe i jedna platforma z opuszczaną klapą z tyłu. Zatrzymał się na parę minut i pojechał dalej. Za pół godziny wrócił, widać gdzieś na bocznicy manewrował, bo znowu była lokomotywa z przodu, dwa wagony w środku, a platforma z tylu. Za kolejne pół godziny przyjechały samochody osobowe. Wysiadł naczelny wódz Piłsudski, generał francuski Weygand i jego adiutant de Gaulle w randze kapitana. Z drugiego – generał Józef Haller, jakiś francuski pułkownik i trzeci nieznany oficer polski. Z trzeciego też trzech, chyba to byli doktorzy oficerowie.

            W pociągu były dwa wagony osobowe, jeden dla dowódców z naczelnym wodzem Piłsudskim, drugi dla obsługi. Gdy zbliżyliśmy się, stoimy i przyglądamy, podszedł do nas naczelnik państwa i pyta: „Co wy za wojsko?”. Każdy z nas pokazał trzymane w ręku skierowanie do szpitala we Lwowie. „No to siadajcie do wagonu, w którym jedzie obsługa” – odrzekł. Z tylu, za wagonami, była przyłączona platforma dla samochodów. Miała specjalną przyczepnię, która się opuszczała i po niej mogły wjechać.

            Lokomotywa gwizdnęła i  ruszyliśmy do Lwowa. Gdy tylko wsiedliśmy do wagonu, żołnierze nas częstują kakaem bardzo słodkim, plackiem bielutkim jak słońce, świeżym, papierosami z żółtymi ustnikami. Dali nam jeść, pić i palić papierosy, ile tylko chcieliśmy. Pod wieczór już przyjechaliśmy do Lwowa. Moi koledzy mieli skierowania do innego szpitala, więc się rozstaliśmy. Na do widzenia życzyliśmy sobie szybkiego powrotu do zdrowia.

 

[1]Gen. Józef Haller, dowódca Błękitnej Armii sformowanej we Francji, nazwanej tak o barwy mundurów, uczestniczył w wojnie polsko-ukraińskiej w maju – czerwcu 1919 roku wraz z częścią swojej armii (I Korpus gen. Odry’ego).

[2]Ofensywa, w której udział brali hallerczycy, rozpoczęła się 28 czerwca 1919 r. Już pierwszego dnia akcji zajęto Złoczów. J. Kulczycki, Zarys historii wojennej 38-go Pułku Strzelców Lwowskich, Warszawa 1928, s. 13.  

[3]Maxime Weygand, generał, szef Sztabu Generalnego Armii Francuskiej. W 1919 roku został członkiem Komisji Ministerstwa Spraw Zagranicznych Francji do określenia granic państwa polskiego. W latach 1920–1922 szef misji wojskowej w Polsce zajmującej się sprawami szkolenia i zaopatrzenia Wojska Polskiego.

[4]Charles de Gaulle, późniejszy premier Republiki Francuskiej, w randze młodszego oficera Armii Francuskiej uczestniczył w pierwszej wojnie światowej, a po jej zakończeniu wstąpił do 5. Pułku Strzelców Polskich, z którym przybył do Polski. Od kwietnia 1919 do stycznia 1921 roku przebywał w Kutnie jako instruktor w składzie francuskiej misji wojskowej. W lipcu i sierpniu 1920 roku został na krótko wcielony do polskiej jednostki bojowej i awansowany do stopnia majora. Za swoją postawę w operacjach wojskowych 29 lipca oraz 13 i 16 sierpnia 1920 roku został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. W 1921 roku zaoferowano mu stały przydział, jednak odmówił jego przyjęcia i powrócił do Francji.   

Additional information