XVII
Z pielęgniarką
Wieczorem niespodziewanie pani Barska kazała przez Stefcię prosić Zazę, żeby nazajutrz rano do niej przyjechała. Zaza zdziwiła się, ale zaraz odruchowo zatelefonowała do sekretarza. Prosiła, dziś niech nie przychodzi. I doznała nieokreślonej ulgi: tempo tego dnia było szalone, czuła zmęczenie...
Nazajutrz zaniepokoiła się nagle o matkę.
– O co to, Stefciu, chodzi? – pytała przez telefon od rana.
– Pani starsza czuje się trochę niezdrowa i – dlatego.
– Leży? – Zaza wiedziała, że matka, nawet będąc chora, lubiła chodzić i nie poddawać się.
– Leży i uważam, że jest mizerna.
– Tak? To niedługo przyjadę.
– A możeby odrazu doktora? – delikatnym głosem zaproponowała Stefcia.
– Tak, pewno, odrazu zamówię doktora. Dowidzenia, powiedz pani, że niedługo będę.
– Pani starsza się ucieszy, zaraz powtórzę. Zaza zadzwoniła o samochód.
Kłopoty! Zaza niby nic nie robi, a nie ma chwili dla siebie. Od dłuższego czasu była zdenerwowana. Wczoraj się wszystko wyjaśniło, był dobry dzień z sekretarzem. A teraz znów mama. Mama nigdy nie choruje, cóż to takiego?
Zaza ubrała się, jak zawsze, starannie, przyglądając się sobie w lustrze, a po włożeniu sukni obróciła się jeszcze kilkakrotnie, by widzieć dokładnie krój. Znała każdą swoją suknię dobrze, ale zawsze było jej miło stwierdzić na nowo, że leży na niej tak, iż nie mogłaby leżeć lepiej.
Gdy Zaza była już gotowa, zadzwoniła, a potem powiedziała pokojówce:
– Na obiad nie wrócę, będę na mieście, a rano u pani starszej. Jakby kto do mnie telefonował, to mi dasz znać na Bagatelę.
Zaza wyszła, a na ulicy zobaczywszy, że jest bardzo ładny, ciepły dzień, zapragnęła przejść się.
– Już słońce grzeje – pójdę piechotą – i odesłała samochód na Bagatelę.
Dochodząc prawie do domu matki, przypominała sobie doktora, którego miała zamówić, i stanęła zirytowana.
– Zapomniałam! – Ale nie będzie już zawracać, tylko zatelefonuje z mieszkania matki.
Zaza wchodziła do sypialnego pokoju pani Barskiej z odruchem głuchego gniewu, jaki w człowieku silnej woli budzi przemoc zdarzeń, a szczególnie przemoc choroby. Lecz spojrzawszy na matkę – zaniepokoiła się dziś po raz drugi.
– Zazo, jak to dobrze, że jesteś – jakimś nieswoim, powolnym głosem mówiła matka, biorąc jej rękę i trzymając w swojej.
– Co ci to, mamo?
– Zaziębiłam się chyba. Ale ty uważaj z tą obrączką – dotknęła jej rozpalonemi palcami – jest taka luźna, że ją kiedy zgubisz. Czy ty jeszcze schudłaś, czy co?
– Tak! To jest najpilniejsza rzecz w tej chwili! Zaraz pójdę się zważyć.
Pani Barska uśmiechnęła się blado, ale nie puszczała ręki Zazy.
– Siądź przy mnie.
– Zaraz, tylko pójdę zdjąć kapelusz.
– Zdejm go tutaj.
– Nie, pomimo słońca jest trochę mrozu, muszę się rozgrzać, żeby ci czasem nie zawiało ode mnie.
– Oh, mnie tak gorąco!
– Właśnie dlatego.
Zaza wyszła z pokoju matki i zapytała prędko Stefci, która cicho sunęła za nią:
– A w nocy? Jak pani starsza spała? Mierzyłaś gorączkę? Przecież pani jest chora, trzeba było odrazu mi to powiedzieć, a ty mówiłaś, że mizerna. Chora i nawet bardzo chora.
Zaza, usłyszawszy własne słowa, dopiero odczuła strach i ucisk w gardle.
– Pani starsza nie pozwoliła mówić, że taka mocno chora, ale gorączkę to ma od samego rana 39 stopni, dlatego ja wspomniałam o doktorze.
Zaza już jej nie słuchała i szła szybko do telefonu. Doktora znajomego zastała w domu i obiecał za pół godziny przybyć. Pytał, co jest matce? – nie umiała powiedzieć.
– Wygląd ma bardzo zmieniony – rzekła i zaraz wróciła do pani Barskiej.
Matka miała twarz żółtą i krótki, świszczący oddech.
– Czy ciebie co boli, mamo?
– Kłuje i jestem bardzo słaba.
Rzeczywiście na czole jej i nad górną wargą widniały maleńkie kropelki potu, które Zaza pragnęła zetrzeć.
„Nie trzeba, żeby mama wiedziała, jak mocno się poci – powstrzymała się – może się nastraszyć, że jest ciężko chora”.
– Miałaś jakieś plany na dzisiaj? – zapytała matka z wysiłkiem.
– Nie. Pójdę tylko na obiad z Marynką, bo przyjechała wczoraj i umówiłyśmy się na mieście. A potem wrócę i już będę tu do wieczora.
– To dobrze – szepnęła matka i nie mówiły więcej, bo mówienie męczyło chorą.
Doktór prawie pół godziny badał panią Barską, a gdy wyszedł i Zaza poszła za nim, rzekł:
– Zapalenie płuc obustronne. Samo przez się nie byłoby bardzo groźne, ale nerwy, serce! Co za wyczerpanie! Jest bardzo bezwładna, to niedobrze, apatyczna.
Zaza patrzała szeroko otwartemi oczyma.
– Jakto?
– No, chory musi walczyć sam z chorobą, mieć wolę. Tu jej nie widzę. Ale niech się pani nie przeraża, będziemy czuwać. Czy pani zostanie przy matce?
– Na stałe?
– Tu jest potrzebna pielęgniarka, kto będzie przy chorej?
– Ja. To jest ja będę prawie stale, ale nie znam się.
– Naturalnie. – Doktór spojrzał na zegarek – za dwie godziny przyślę tu wykwalifikowaną pielęgniarkę, niech już zostanie przy chorej.
– A pan doktór kiedy wróci?
– Będę przychodził dwa razy dziennie, póki się nie polepszy. Trzeba natychmiast posłać po to lekarstwo.
Powiedział jeszcze, kiedy je dawać. Zaza natężała uwagę, aby zapamiętać, i czuła przykre oszołomienie oraz strach o matkę, większy, niżby go miała znając się na pielęgnowaniu chorych.
– Zapalenie płuc! To jednak bardzo poważna rzecz – wyrzekła zdziwiona do doktora, a on śpiesząc już odparł:
– A tak, tak, to jest poważna choroba.
Zaza oznajmiła matce możliwie łagodnie o pielęgniarce. Pani Barskiej wiadomość ta zrobiła wielką przykrość – pomyślała odrazu to samo, co kiedyś Zbigniew Bobrowski, gdy cierpiał.
„Ah, wszystko człowiek może znieść, ale trzeba żeby był sam”.
– Czyż to konieczne? – szepnęła. – Nigdy nie miałam nikogo przy sobie, krępuje mnie to... męczy…
Nie mówiła „nie chcę, nie zgodzę się”, bo spokój Zazy o nią wydawał jej się ważniejszy niż wszystko inne, a widziała Zazę pobladłą i myślała o niej, nie o sobie.
– Ale poco, Zazula? Stefcia jest taka dobra i posłuszna, poco mi ta pielęgniarka? – prosiła.
– Mamo, jak doktór kazał, to ja nic nie poradzę. Wiesz, jak się gniewa, gdy go nie słuchać. A przytem jabym spokoju nie miała. Chyba ci chodzi o mój spokój?
Pani Barska skinęła kilkakrotnie głową, co oznaczało więcej od wszelkich słów.
– Zapalenie płuc, co? – szepnęła.
– Tak, ale lekkie.
– Mój ojciec umarł na zapalenie płuc – po wiedziała bez żadnej ubocznej myśli pani Barska, a Zaza zauważyła z przyjemnością, że matka nie jest usposobiona imaginacyjnie i że nie ma obaw o siebie.
Gdy pielęgniarka przyszła i zrobiła przy chorej to, co miała nakazane, pani Barska przywitała ją uśmiechem, ale poprosiła, aby obie z Zazą przeszły do salonu na pół godzinki.
Wezwała natomiast Stefcię.
– Moje dziecko... – zaczęła i zawahała się.
W oczach jej pokazały się dwie łzy i spłynęły powoli po spokojnej twarzy.
– Weź tę książeczkę... Przeczytaj mi litanję do Serca Jezusowego.
A potem tonem najgłębszej skargi:
– Wiesz... nie będę już sama!
Całe życie była sama, wszystko, co zdołała wypracować w swem sercu, stało się w samotności, w pokorze, bez najmniejszego blasku ni pokazu. Cierpieć na oczach innych – choćby tylko fizycznie, wydawało się pani Barskiej gorzkiem udręczeniem.
– Niechże już będzie ta pielęgniarka, żeby Zaza choć w nocy się przespała, inaczej zmarnuje mi się zupełnie. Ale jakież to przykre, a może trwać długo, bo ja jestem chora, bardzo chora.
Stefcia klękła w kąciku, delikatnym, drobnym profilem zwrócona do pani Barskiej, i zaczęła czytać.
Chora w myśli powtarzała słowa modlitwy tylekroć znane, ale wydały jej się inne, niż dotychczas, i bardzo wyraźnie przeznaczone dla chorych. Jakaż to łaska! Więc jest coś szczególnego w tej litanji dla tych, co cierpią, tak, jak ona obecnie? Jakaż w tem jest ulga!
„Serce Jezusa, ucieczko smutnych...”
„Serce Jezusa, zbawienie w Tobie ufających...”
Stefcia przejmowała się żarliwością słów i okazywała głosem pełne ich zrozumienie. Gdy skończyła, złożyła książkę przy łóżku pani Barskiej, mówiąc:
– Przecież ja nieraz mogę pani poczytać. Ta – ta pielęgniarka nie będzie tu dniem i nocą, musi pospacerować czasem, to ja wtedy poczytam.
Nie mówiły nic więcej, bo właśnie pielęgniarka znów wchodziła do pokoju. Była to duża osoba o twarzy tryskającej zdrowiem. Obtuliła panią Barską w kołdrę, wytarła jej spoconą twarz, wzięła rękę, aby zbadać puls, ale nim go wyczuła, już mówiła życzliwie:
– Bardzo jestem zadowolona. Zawsze lubię pracę w eleganckim domu. A już dawno sobie obiecałam, że pierwszy dyżur, jaki mi się nadarzy prywatny – to będzie na araukarję. Przepadam za araukarją. Czy pani też?
Właśnie trafiła, bo pani Barska, wielka miłośniczka roślin, nie wzięła jej za złe, że myśli już odrazu o araukarji... „Ładna roślina ale kapryśna, wymaga starań” – pomyślała chora.
– Trzeba uważać z podlewaniem, może rosnąć krzywo, a wtedy jest nieładna – szepnęła. Pielęgniarka z ożywieniem powiedziała:
– Aha! z podlewaniem? No, dobrze. Ja też widzę, że jedne takie piekne (wymawiała pjekne), proste, a drugie koślawe, to dopiero!
I wzrok jej niespokojnie obiegł przedmioty i ściany pokoju, jakby już się bała, że dostanie jej się właśnie ta „koślawa”.
– Jeśli chodzi o łatwe hodowanie – pani Barska zmuszała się do mówienia – to... według mnie, kencje...
– A! to możliwe! Też słyszałam. Tylko, że...
Tu Zaza przerwała sucho:
– Proszę pani, nie trzeba, żeby mama tak dużo mówiła, to ją męczy.
– To nic – odparta dobrodusznie pielęgniarka – tak sobie trochę o kwiatach pogadać, to nikomu nie zaszkodzi.
Znów szczelnie obtuliła chorą, podała jej łyżeczkę lekarstwa do samych ust, starannie, i wzięła za puls, przyczem znów mówiła:
– Około chorego to aby spokojnie! Grunt nie denerwować się. Za mną to chorzy przepadają, bo jestem wesoła, tak.
– Teraz wyjdę na godzinkę, mamo. Potem będę z tobą do późnej nocy.
– Nie, nie trzeba. Jest ładny dzień, idź na spacer – wzrok pani Barskiej poszedł ku oknu, a Zazę znów uderzył zmieniony wyraz błękitnych oczu matki.
Opuściwszy pokój i mieszkanie chorej, uczuła chwilową ulgę.
Straszna rzecz, choroba! Zaza już wyglądała mizernie i blado, idąc tą samą ulicą w słońcu, gdzie przed godziną widzieli ją przechodnie z twarzą wypoczętą i jakby przeźroczą.
Z Marynką spotkała się w restauracji i zaraz powiedziała o chorobie matki.
– No, ale obiad musisz przecież gdzieś zjeść, a potem ja ciebie odprowadzę.
– Dobrze.
I Zaza, zgodziwszy się, doznała pewnego odprężenia. Wiadomość o chorobie matki, bezpośrednio po tylu silnych wrażeniach ostatnio – przejęła ją i wyczerpała.
„A zapalenie płuc to przewlekła rzecz – pomyślała, gdy Marynka wybierała „menu” – będzie się ciągnąć... biedna mama”.
– No, mów, co z sekretarzem?
– Nie mam ochoty dziś o nim mówić.
– Ale nie cofnął się chyba, co?
– A czy widziałaś takiego, coby się... – urwała. Był jeden taki, co się przed Zazą cofnął, i Marynka wiedziała o tem.
Zaza chce gwałtownie odwrócić bieg rozmowy.
– A Janusz? – pyta.
– Kochany chłopak, aby nie na męża!
– Dlaczego?
– Ba! Czy ja wiem. Pamiętasz, jakeśmy się jako panny zastanawiały, dlaczego podobamy się tym, a nie innym mężczyznom? i to nagle, gwałtownie się podobamy? Właściwie głównie ty, bo ja nigdy takiego powodzenia nie miałam.
– Przeciwnie – z ironją powiedziała Zaza – zdobyłaś już dwóch mężów, a ja tkwię przy jednym.
– No, nie każdy może ci dać to, co ci dał pan Ludwik.
Co on jej dał, co on jej dał? – myśli pogardliwie Zaza – żeby Marynka wiedziała! Ona, Zaza, jest zdradzana i to ciągle i z byle jaką kobietą. Zbytek? Jakże odległa jest owa epoka, gdy wargami spieczonemi od bezsennych nocy łaknęła bogactwa, jak w pustyni – łaknie się wody. „Zbytek, jakim mnie otoczył Ludwik, nie uchronił mnie od upokorzeń – więc co jest warte takie bogactwo?”. Od kilku tygodni, od czasu poznania sekretarza myśli o tem coraz częściej i to nie wróży nic dobrego Ludwikowi.
– Pewno, że tak, że Ludwik dał mi bardzo wiele – odpowiedziała jednak Zaza, bo nigdy kobieta nie oszukuje siebie tak skwapliwie, jak wówczas, gdy pożąda odzyskania utraconych wartości życiowych.
– I kochasz go? – Marynka utkwiła błyszczący wzrok w przyjaciółce, pod której wpływem pozostawała zawsze.
– Kochać! – zaśmiała się Zaza – ty masz zawsze jakieś przestarzałe, romantyczne odruchy i dlatego tyjesz.
– To prawda, że tyję – przyznała pani Mailowa z odcieniem irytacji.
– Widzisz! A ja – patrz!
Zaza przesunęła rękę po swych wąziutkich biodrach, rozkoszując się własną szczupłością.
– Tak – Marynka nie mogła powiedzieć nic innego – masz nadzwyczajną figurę.
Zaza spokojnie objęła wzrokiem postać młodej kobiety.
– Trochę się zaniedbałaś w ubraniu. W naszym wieku trzeba już bardzo uważać...
– W naszym wieku?
– A cóż ty myślisz? Skończyłyśmy po dwadzieścia pięć lat. Młodość – za nami!
I chociaż Zaza śmiała się przy tych słowach, mówiła je poważnie, bo takie było jej przekonanie: że młodość minęła.
Marynka przeciwnie, była z tych natur kobiecych, które się w życiu rozpalają powoli, ale też nie czują swego wieku, nawet w starości. Nie mają nigdy za sobą kulminacyjnego punktu – po którym się stwierdza, że szczyt życia już jest z a n a m i.
– Ja czuję się tak, jakbym miała 15 lat!
– A ja nie – i Zaza wstała, wycierając pośpiesznie usta i nie czekając na dalszy ciąg obiadu, żegnała Marynkę.
– Nie mogę – powiedziała – chcę wrócić do mamy, jestem niespokojna.
– Odprowadzę cię.
– Nie. Wiesz, daruj, ale jadę prosto do mamy.
– Co? Nie zobaczymy się już więcej? To niemożliwe, poczekaj.
Marynka, jako osoba przyjeżdżająca na krótko do stolicy, nie miała czasu na przejęcie się czemkolwiek, co nie wchodziło w plan jej pobytu.
A Zaza, widząc to, zapragnęła nagle powiedzieć jej coś przykrego: że się roztyła i że jest bezmyślna.
– Mama jest ciężko chora, czyż ci nie mówiłam? I tak przyszłam tylko dlatego, że nie wiedziałam, jak ci dać znać, ale wracam do niej natychmiast, jestem niespokojna.
Zaraz się pożegnały i Zaza wróciła na Bagatelę, a w drodze wydawało jej się, że matka z każdą chwilą jest coraz groźniej chora.
Uspokoiła się dopiero, wchodząc do pokoju matki, gdzie panowała już ciężka atmosfera lekarstw, męcząca dla chorego, lecz budząca zazwyczaj otuchę w najbliższem otoczeniu. Matka nie wyglądała gorzej, tylko była jeszcze bardziej rozpalona.
– Wróciłaś? Tak prędko? – uśmiechnęła się na powitanie córki ze słodyczą, a potem leżała cicho z zamkniętemi oczyma.
Zaza wyprawiła z pokoju pielęgniarkę i siadła zboku, widząc tylko ręce matki, ciężko leżące na kołdrze. Te ręce o nabrzmiałych żyłach przypominają jej coś, o czem dawno nie myślała. Co to jest takiego? Prawda, u ojca widywała takie nabrzmiałe żyły, i Zazie, patrzącej na to kiedyś, pierwszy raz przeszło przez myśl, że to są ręce człowieka dźwigającego coś z wysiłkiem. Oh, ojciec dźwigał – swój własny, zły los, wybrany przez siebie samego. Ale co mama dźwiga? Kochana mama!
Zaza jest wzruszona. Obawia się tego wzruszenia, nie chce go, ale ono ją opanowuje coraz bardziej.
– Zapalenie płuc! – wciąż sobie powtarza – obustronne! Dlaczego doktora jeszcze niema?
O piątej doktór przyszedł. Zaza zobaczyła, że przygląda się pani Barskiej z troską, zastanawia się nad czemś, bierze ją za puls, później się odwraca, cicho coś mówi do pielęgniarki i znów patrzy na chorą... Przeszedł ją dreszcz i zaraz wyszła z pokoju, telefonowała w różne miejsca, szukając Ludwika, wreszcie usłyszała jego głos.
– Przyjedź zaraz do mamy – powiedziała zdyszanym głosem – trzeba coś obmyślić, mama jest bardzo chora.
– Co takiego? – zapytał ciepło Ludwik, który lubił swą teściową.
– Zapalenie płuc obustronne i doktór mówi, że serce nie jest w porządku.
– No, to nie jest znów takie groźne, mama ma zdrowy organizm. Zaraz przyjdę.
Nie upłynęło dziesięciu minut, gdy Ludwik przyjechał i choć Zaza nie chciała go wpuścić do matki, nalegał:
– Chcę zobaczyć, jak wygląda, w chorobie to główna rzecz. Ja zaraz ci powiem, jaki będzie przebieg, po wyglądzie mamy, ja się na tem znam.
Żywym ruchem zwrócił się do pokoju chorej, a Zaza tymczasem na palcach przechadzała się po salonie, jakby była tuż przy łóżku matki. Nie mogła tam wejść z Ludwikiem. Wszystko, co ją z mężem łączy – to jest to właśnie, co ją oddala od matki. Nie trzeba, żeby mama widziała ich razem, chociaż ona jest naogół zadowolona z ich małżeństwa i zięcia lubi.
– Co? – zapytała bez tchu na widok wracającego męża.
Był blady i podniecony.
– Oo! – rzekł – mama bardzo źle wygląda. Mnie się zdaje...
I pokiwał głową w sposób, który Zazę przeraził. Nie słyszała nigdy, by on się znał na chorych, czy na chorobie, ale teraz zdawało jej się, że ufa mu ślepo w tej dziedzinie.
– Co? – powtórzyła.
– Jest źle – rzekł z właściwą sobie prostotą – niema co ukrywać.
Chwyciła go za rękę. Wydał jej się bliski, pierwszy raz, odkąd go znała.
– Ludwiku – szepnęła – trzeba wszystko... wszystko...
– Naturalnie, przecież widzę. Czy ty nie wiesz, że ja mamę też kocham?
W głosie jego brzmiał odcień gniewu i żalu, bo zawsze Zaza oddalała go od matki, ilekroć on chciał z nią zbliżenia. Nie wiedział i nie zastanawiał się nad tem, co nią powodowało, ale tak było stale. Gdy współczuł matce w czemkolwiek lub chciał radzić, Zaza zbywała go w sposób pogardliwy, lub wręcz uparcie milczała, nie chcąc żadnych rozmów z nim na temat matki. Czy była w tem zazdrość jedynaczki, przywykłej do tego, że była zawsze wszystkiem dla pani Barskiej? Możliwe. Ale dziś – jest inaczej. Zaza gorączkowo szuka pomocy. A tymczasem Ludwik mówił sobie z głuchem rozdrażnieniem, w którem było przeczucie cierpienia:
– Za późno!
Był pewny, że matka nie przeżyje tej choroby.
Wrażliwość jego nie była nerwowa: nie czepiała się wyobrażeń, dających popłoch czy złudę.
Była to prosta, instynktowna wrażliwość człowieka, który znał z widzenia chorobę i śmierć.
Toteż pierwszy raz w zupełności górował nad Zazą.
– Przedewszystkiem spokój – rzekł, patrząc na nią. – Poczesz się, wygląd masz zaalarmowany Poco mama ma to widzieć? Zapytam doktora, czy by chciał konsyljum, ze względu na serce...
– Koniecznie konsyljum – suchemi warga podchwyciła Zaza, dla której ciągły ruch przy chorej wydawał się jedyną deską ratunku.
– Nie wiem. Zobaczymy. Nasz doktór jest bardzo dobry, zna mamę, diagnoza jest prosta. Nie trzeba doktora zbytnio niepokoić. Zobaczymy.
Zaza patrzy szeroko otwartemi oczyma na szczupłą twarz męża, skupioną w tej chwili i jakby nieznaną. A może jedynem przeznaczeniem tej niespodziewanej choroby mamy jest to, by ona widziała w Ludwiku coś, czego nie dostrzegła dotychczas? Doznała ulgi i wstąpiła w nią otucha. Mama niedługo będzie zdrowa. Napewno. Zapalenie płuc to nie jest nic strasznego. Mama nie jest wcale stara, a jednak ona sama spoczątku była przerażona, to – te nerwy! Ludwik naprawdę zna się na chorych i chociaż sam jest zatrwożony i powiedział jej rzecz okropną, że się obawia o życie... Zaza już opanowała trwogę.
Doktór jest dobry. Jeśli uzna za wskazane, zrobi się konsyljum. Pielęgniarka będzie stale, tylko jeszcze Zaza doktora poprosi, żeby przychodził nie dwa, lecz trzy razy dziennie.
„Zaraz! – co to mama robi zawsze, gdy jej bardzo o coś chodzi? – wspomina Zaza – co to mama takiego robi? – Aha, prawda, daje na mszę świętą!”.
– Jutro dam na mszę świętą w kościele św. Krzyża...
I pomyślawszy to, Zaza usiadła w kącie kanapki skulona, bo było jej zimno.
XVIII
Ostatni raz
Tydzień minął, odkąd Zaza była razem z sekretarzem na śniadaniu. Od tego czasu nie widziała go wcale.
„Niech tylko mamie będzie lepiej, niech mamie będzie lepiej” – powtarzała sobie z jakiemś drżeniem wewnętrznem, i choć cudzoziemiec bardzo prosił, aby mógł ją zobaczyć, nie pozwoliła na to.
Codzień rozmawiali z sobą krótko przez telefon. Zaza podziwiała głos jego, w którym brzmiało tylko miękkie współczucie. Przemawiał do niej bez egoistycznych wymagań.
– Pan jest dobry – mówiła teraz do niego, powróciwszy od matki, i siadła ciężko na krzesełku przy telefonie, wyczerpana zupełnie drugą nocą bezsenną.
– Tak, nie jestem zły. Kocham ciebie bardzo. Bądź spokojna. Jaka dzisiaj gorączka?
– Nieduża. Ale serce! Jest tak słaba, że ledwo się rusza. Ah – boję się.
– Moje życie – szepnął i zamilkł, jakby tego jednego nie mógł znieść: jej lęku wówczas, gdy on nie może nic pomóc.
Zazie, wobec własnych słów i potrzeby zwierzenia się, sekretarz wydał się nagle zupełnie kimś innym niż dotychczas. „Dziwna rzecz – pomyślała – co się ze mną dzieje: w kochanku widzę przyjaciela, a w własnym mężu opiekuna mamy. Wszystko jest proste i łatwe, całe moje życie się zmieniło – chcę tylko zdrowia mamy”.
– Chciałbym bardzo zobaczyć – mówił cichym głosem po dłuższem milczeniu – jak wyglądasz. Śnisz mi się ciągle i widzę cię bladą.
– A może brzydką? – Zaza starała się uśmiechnąć.
– Nie, o nie. W tobie jest piękno. Myślę o tobie, niepokoi mnie wprost myśl o tobie – niezależnie od miłości, myślę czasem o tobie jak o zjawisku. Myślę – skąd się taka wzięłaś – znaczysz tak wiele – Boże mój!
Zaza drgnęła. Szary cień padł na jej twarz. Tych samych słów użył kiedyś, przemawiając do niej, Zbigniew Bobrowski – Zaza widzi jeszcze ów pokój w Różance, zalany słońcem, i narzeczonego, który wszedł z szczęśliwym uśmiechem na ustach i pytał ją: „skąd się taka wzięła”.
– Oh – szepnęła z wysiłkiem.
– Co? – zaniepokoił się – co ci jest najdroższa?
– Jestem bardzo zmęczona.
– Połóż się, połóż. I daruj mi. Tylko, wiedz, że jestem przy tobie całem sercem. Nie chcę ci mówić, co za mękę przechodzę – ale to wielka ofiara – nie widzieć ciebie. Mnie się należy twój widok, ja chcę ciebie pocieszyć.
– Pocieszyć? – Zazie słowo to zabrzmiało złowrogo.
– Biedactwo! Jakaś ty zdenerwowana. Nie myśl o niczem złem – będzie dobrze, ale wiesz? – zawahał się.
– Powiedz.
– Zaza! Nie pytałem cię nigdy, czy ty jesteś wierząca?
– Nie wiem.
– Ale – modlisz się?
– Kiedyś modliłam się, gdy byłam w rozpaczy. Trudno mi o tem mówić – głos jej zabrzmiał kapryśnie – kiedyindziej będziemy się zastanawiali.
– Ale modlisz się czasem? – powtórzył z powagą.
Zaza, usłyszawszy jego słowa, doznała takiego wrażenia, jakby w jej oczach ktoś nagle sypnął popiół na ogród ulubiony przez nią i bujny: na własne jej życie. Wszystko stało się odrazu szare i beznadziejne: przyjemności, upodobania namiętne, zbytek – wszystko gasło bez ruchu i bez woni pod nic niemówiącym dla niej – prochem. „Modlitwa!” nie zna jej, ale boi się dźwięku słowa tego, jak boi się barwy popiołu. Ona niczego dziś nie chce, tylko zdrowia matki, a modlitwa przypomina jej grób, rozpacz, śmierć – cały zaświat niepojęty, przerażający. Modlić się? Nie, ona się nie modli, nie rozumie od wielu lat sensu tego słowa.
– Prosiłam kiedyś Boga o dar i odmówił mi.
– Czy napewno odmówił? – rzekł z głębokiem wzruszeniem sekretarz i miał na myśli ich miłość wzajemną, lecz Zaza wspomniała zupełnie coś innego i powiedziała twardo:
– Odmówił.
– A jabym chciał – rzekł głosem pełnym słodyczy – abyś się pomodliła gorąco o zdrowie twojej matki. Ja – wierzę.
Zazie skurcz gardła nie pozwolił mówić przez dłuższą chwilę.
– I ja wierzę – szepnęła wreszcie bezdźwięcznie.
– Widzisz. Jak to dobrze. Pomódl się. Bywa takie napięcie boleści, że tylko modlitwa ukoi. A niepokój jest męczarnią – widzę, że jesteś bardzo niespokojna.
– A kiedy ty masz czas na modlitwę? – powiedziała żartobliwie, chcąc odwrócić rozmowę, która ją w nieokreślony sposób przestraszała – w nocy? Wracając z przyjęcia? Przy kartach?
– Czasem w nocy – rzekł spokojnie – naprawdę. Czasem spojrzę na gwiazdy i czuję Boga. To też jest modlitwa – o Zazo. – Zazo.
– Już pójdę się położyć.
– Idź, najdroższa. Jestem z tobą.
– Dowidzenia –
– Poczekaj – –
– Co takiego?
– Powiedz – na co patrzysz w tej chwili?
Zaza patrzała na koniec swego błyszczącego pantofelka, ale niewiadomo dlaczego nie chciała mu się do tego przyznać.
– Patrzę – ale mało co widzę. Upadam ze zmęczenia.
– Ah, móc pilnować twego snu! – prawie że jęknął zduszonym głosem.
Zaza uśmiechnęła się słabo.
– Wszystko będzie – tylko niech mama wyzdrowieje.
A sekretarz, pochodzący z kraju, w którym istnieje kult Matki, – poczuł Zazę tak bliską sobie, jak nigdy dotychczas. Wziął to za dobrą wróżbę.
– Szczęście moje – wyrzekł – bądź spokojna. Obym mógł już nareszcie ciebie zobaczyć! O której godzinie wyjdziesz do matki? Możebyśmy się spotkali?
– Nie – rzekła żywo – zanic. Gdy mamie będzie lepiej.
W głosie jej zabrzmiał strach zabobonny, i to również było dla sekretarza zrozumiałe. Sam, jako człowiek z natury impulsywny, znał zabobony, przeczucia, przywidzenia i wszystkie owe poruszenia duszy, które w sposób urojony lub prawdziwy prowadzą człowieka do celu.
– Dobrze – rzekł – dobrze. A teraz śpij i niech ci się przyśni moja ojczyzna.
– Nie chcę snów, chcę zapomnieć o wszystkiem – powiedziała jeszcze Zaza, która była blada i wychudzona przejściami ubiegłego tygodnia.
Ale nieprędko zasnęła. Rozebrała się zupełnie, położyła do łóżka i leżała skulona.
Przed oczyma stawał jej ciągle pokój matki, zmieniony, wyrazisty, pełen tchnienia nieziemskiego: pokój człowieka, który jest chory. Buteleczki, szklanki, ruchy rąk pielęgniarki, jej biały fartuch lekko szeleszczący, i – i na jego wspomnienie Zaza na odległość słyszy znów oddech matki ciężki, świszczący, który skręcał jej nerwy przez ubiegłe noce i wydawał się dźwiękiem zwiastującym nieszczęście.
I teraz wzdryga się, leżąc w wygodnem łóżku w cichym pokoju.
– O Boże! – mówi bezwiednie – daj zdrowie mamie.
I choć nie rozumie tego, modli się prośbą zawartą w słowach. Powtarza je kilkakrotnie i w monotonnym dźwięku znajduje odrobinę ulgi. Nie widzi już pokoju chorej, flaszeczek, szklanek, pielęgniarki – tylko widzi samą matkę; stara się z nią obcować znów po swojemu, jak obcowała od dzieciństwa, swobodnie i lekko, jakby się z nią wcale nie liczyła, chociaż związana jest z matką w sposób istotny i żywiołowy.
Zaza tęskniła zawsze do przepychu, do szerokiego życia – i w ciasnych pokoikach na ulicy Hożej miłość matki stworzyła coś, co było zbytkiem nieustannym, darem kosztownym, bogatą ofiarą; matka naprawdę kochała Zazę bez granic.
Zaza, leżąc w tej chwili bezsenna z przemęczenia w miękkiem łóżku, pachnącem cienkiem płótnem, mimowoli, gorączkowo wspomina przeszłość.
„Jakże ona mnie zawsze szalenie kochała! Jak w jej życiu niczego poza mną nie było! Dlatego choroba mamy robi na mnie wielkie wrażenie – że pierwszy raz widzę ją potrzebującą opieki, gdy dotychczas aż do przesady czułam jej opiekę nad sobą”.
Zaza nie pozwala sobie myśleć o czarnym okresie minionego życia, gdy narzeczony ją opuścił, a matka jedna została przy niej, dodając jej sił dniem i nocą. Ale teraz nachodzą ją wizje z owego okresu. Dziwne. Nigdy dawniej nie pomyślała, że matka ukradkiem płacze i może łamie się w bólu wobec nieszczęścia dziecka. A teraz przypomina sobie, że w owe pierwsze miesiące po zerwaniu narzeczeństwa matka miała stale spuchnięte oczy, choć Zaza nigdy nie widziała jej łez. „Napewno płakała – domyśla się Zaza ze zdziwieniem – płakała w ukryciu przede mną”. I może tak było z niejednem: napozór życie ich było ciasne, mieszkanie więcej niż skromne, trzy pokoje przy ulicy Hożej – ale na zabawki, owoce, rozrywki Zazy, na ciepłe a lekkie płaszczyki w dzieciństwie, później na sukienki modne – zawsze wystarczało. I tu uderza Zazę także po raz pierwszy:
„Może mama odmawiała sobie wszystkiego, wyrzekała się potrzebnych jej rzeczy, by mieć na moje zbytki? Może dlatego nie miała służącej?”.
A jeśli tak było – choć Zazie wydaje się to dziwne i prawie niepojęte – jeśli odkrywa w matce coś, czego dotychczas nie widziała, to doznaje wrażenia, że matka nagle oddala się od niej – oddala o całą przestrzeń, która dzieli jej życie obecne od dawnego życia na Hożej. I to ją niepokoi. Myśl ma zmęczoną, wirującą ciągle wbrew własnej woli wokoło dawnych czasów i dawnej matki, jakby tam tkwiło sedno ich życia.
I nagle Zaza wzdryga się.
„Co mi się dzieje? Chcę za wszelką cenę zdrowia mamy, a myślę o niej, jakby umarła. Z oddali –oh – skądże to – ”.
I jest jej tak źle, jak nie było prawie nigdy. Uderzają w nią wspomnienia ostro, natarczywie, zmieniają się obrazy nienawistnej przeszłości, ciasnoty ulicy Hożej, straszliwego upokorzenia po odejściu narzeczonego. A wśród zmieniających się scen migają twarze, ręce, brzmią głosy – słyszy hałas, muzykę taneczną, wszystko śpieszy, gorączkuje się, przesuwa, drga – tylko matka jest spokojna.
„Jaka ty byłaś zawsze cicha, moja mamo!” – myśli Zaza, która, odkąd mieszka przy tej ulicy, ocenia urok ciszy i spokoju.
I wydaje jej się to największem pochlebstwem, jakiem może matkę obdarzyć. Ale jednocześnie jest zraniona najściem wspomnień z przeszłości, na które nigdy sobie nie pozwalała. Więc broniąc się przed niemi, składa matce pochwałę – pierwszą może w życiu, ale wielką, bo dotyczącą całego okresu dzieciństwa i młodości Zazy – i śpiesznie odwraca myśl w innym kierunku.
Sekretarz!
Tu doznaje ulgi. Potrafi o nim myśleć nie jak o mężczyźnie, nie jak o kochanku – wszak wie już, że on nim będzie – ale w sposób oderwany, niby o czemś, co jest czarująco pochlebne, niespodziewane, tętniące pokusą życia, myśleć tak, jak się myśli o – marzeniu.
„Naprawdę. Ja myślę o nim trochę tak, jak on o mnie powiedział: Zjawisko!”.
I powtórzywszy sobie dwa razy „zjawisko”, zamknęła oczy i uczuła w głowie miłą pustkę, poprzedzającą sen.
Lecz drzemała krótko i ocknęła się niespokojna.
– Już – szepnęła – idę!
Wstała z trudem, ale ubrała się szybko i zaraz pojechała na Bagatelę.
Tam zastała doktora, rozmawiającego z pielęgniarką, który na jej widok zamilkł. Była godzina czwarta popołudniu, i Zaza, usłyszawszy że matka śpi, uspokoiła się i siadła pociemku w salonie. Na ulicy zapalono latarnie i łagodne światło wpadało smugami razporaz do ciemnego pokoju. Zaza pierwszy raz od wielu dni doznała otuchy. Oparła głowę o poręcz fotela i nadsłuchiwała: na najlżejszy odgłos z pokoju matki chciała wejść do niej.
Po godzinie pielęgniarka przyszła po Zazę. Nie była już rozmowna, jak w pierwszych dniach, i Zaza, którą raziła jej gadatliwość, spojrzała na nią przychylniej.
– Jakże tam? – zapytała spokojnie.
– A no, pani starsza drzemała – z westchnieniem odparła pielęgniarka.
– A to dobrze, to dobrze – szepnęła Zaza, idąc przez korytarz na palcach.
Gdy weszła do pokoju matki, zastanowiła się przedewszystkiem, jak za każdym powrotem, czy aby ona nie wygląda gorzej?
„Nie wiem – pomyślała z nagłem drżeniem – albo wygląda lepiej, albo ma twarz spuchniętą”. Podeszła blisko.
Matka zwróciła na nią wzrok.
– Nie mów nic – szepnęła żywo Zaza – nie męcz się.
Pani Barska oczyma pobladłemi wpatrywała się w córkę. Przesuwała powoli wzrok po twarzy, sukni, rękach, postaci. Natężenie tego wzroku dotknęło Zazę niemiło.
– Nie męcz się, mamo, nie męcz. Ja usiądę tu zboku.
Matka ruchem ręki wskazała jej, że ma siąść blisko: chce ją widzieć.
Gdy Zaza usiadła, pani Barska wciąż zwracała na nią oczy. Czasem przymykała je i wówczas miała wyraz twarzy podobny niewidomemu, który odtwarza sobie coś, czego zobaczyć, czy pojąć nie może... Potem znów wpatrywała się w córkę.
– Nic ci nie potrzeba?
– Nie – wymówiła bez głosu.
Oddychała ciężko i była bardzo blada.
Po jakimś czasie Zaza odruchowo wzięła książkę do nabożeństwa, leżącą na stoliku przy łóżku, i przeczytała:
– Serce Jezusa najcichsze –
Ogarnęło ją wzruszenie. Więc „c i c h e”. Więc serce Boga było ciche, a ona dziś jeszcze chwaliła w duchu cichość matki. Może to, co wydawało jej się zawsze nijakie, bierne, słabe – było tylko ciche? i może w tej ciszy było coś – wielkiego?
Zaza nie wie, bo nie myślała nad tem nigdy, co może być w i e l k i e g o w człowieku – ale sam układ narzucających się jej pytań wzrusza ją i nadaje matce – smutną, bo w obliczu choroby – ale jakąś jednak aureolę. I dobrze jest to światło nagle zobaczyć nad matką czy choćby wokoło jej osoby – bo widok choroby i zamęt z nią związany zaciemnia wszystko w wyobraźni Zazy, oddała matkę od niej, stawia ją niespodziewanie w przeszłości lub pokazuje tylko bezbronną, cierpiącą, inną niż zawsze, zdaną na łaskę losu, pogrążoną w chorobie.
Powtórzyła sobie jeszcze raz:
„Serce Jezusa najcichsze”.
I zamknęła oczy, starając się zrozumieć.
Ale ciszy nie mogła ogarnąć. Tętniły jej pulsa z przemęczenia, drżały powieki od bezsenności, w nerwach powstał ucisk drażniący, wywołany nawałem wrażeń i buntem... Nawet w tym pokoju, gdzie postać matki zionęła niemocą i poddaniem się – Zaza czuła swą bojową postawę, tak odległą ciszy duchowej i wszelkiej pokorze.
Usłyszawszy głos Ludwika, mówiącego cichym głosem coś na korytarzu, wyszła na palcach. Matka miała oczy zamknięte od dłuższej chwili, a Zaza, widząc jej wielkie wyczerpanie, nie chciała, by Ludwik wchodził do chorej.
Pani Barska z wysiłkiem otworzyła oczy, gdy Zaza szła do drzwi. Patrzy:
Widzi puszyste włosy na wąskiej głowie, włosy tylekroć przez nią czesane, wypieszczone – jeden kosmyk niedbale wije się za małem uchem –
Matka patrzy.
„Żeby jeszcze chwilę, żeby jeszcze...”.
A gdy Zaza zniknęła za drzwiami, pani Barska pomyślała bez rozpaczy, z pełnem przeświadczeniem i z miłością:
„Ostatni raz!...”