Nie rozumiałam również, jak można po zmarłych zachowywać całe szafy i skrzynie pamiątek, w postaci ich odzieży, pościeli, a nawet sprzętów. U pani Lutosławskiej po siostrze, po mężu, po rodzicach – zajęte były dwie szafy i duża skrzynia, a po maleńkiej wnuczce, córce państwa Wincentostwa nawet pokój, w którym umarła. Zamknięty, z zapuszczoną roletą, intrygował mnie swą tajemniczością, a równie dziwił, gdy dowiedziałam się, że już parę lat zamknięty. To się nawet nie godziło z pojęciem moim o porządku i walce z molami. Nie odzywałam się jednak, by nie być posądzoną o ciekawość spraw rodzinnych lub krytykę zwyczajów.
Aż tu raz pani Lutosławska, po skończonych rannych zajęciach i rachunkach, gdy miałam już odejść do swego pokoju, zatrzymała mnie ze słowami: „Muszę Panią prosić o spełnienie przykrej rzeczy, nie chcę, by to robiła służba, a dla mnie osobiście to bolesne wspomnienie. Oto jest klucz od pokoju, w którym umarła moja mała wnuczka, zamknęłam go po pogrzebie i wyjeździe rodziców i nikt tam nie wchodził. Proszę samej wejść, zabrać wszystko, co może przypominać zmarłą, a potem kazać służbie sprzątnąć i obedrzeć obicie. Przyjeżdżają z Hiszpanii Wicusiowie. Umieszczę ich na górze, by Sofityna nie miała wspomnienia, a Pani i chłopcy zajmą te pokoje na dole".
Z dziwnym uczuciem otworzyłam drzwi pokoju, w którym zgasło takie młode życie. Widocznie pokój zaraz zaniknięto, bo łóżeczko stało z nietkniętą pościelą, a na poduszeczce był ślad odcisku główki. Na stoliczku przy nim filiżanka z łyżeczką, przyschłą w jakimś płynie, poza tym na podłodze zmięta chusteczka, zapewne zmoczona łzami matki. A wszystko pokryte warstwą kurzu, śladami pająków, które w tym spokoju objęły w posiadanie cały pokój i rozpostarły swe siatki; musiały chyba zjadać się wzajemnie, bo muchy tam nie wlatywały, tak było wszystko szczelnie zamknięte. Dwa pokoiki obok miały więcej sprzętów, trochę zabawek, łóżeczko dla lalek, foteliki, jakieś klosze. Wszystko to zebrałam do koszyka, jako też chusteczkę i poduszkę, a resztę sprzątała służba. Poduszeczkę, zabawki, jakieś rysunki dziecinne – wszystko to na życzenie pani Lutosławskiej własnoręcznie spaliłam; meble dla pani Sofityny zostały pokryte innym materiałem, dywan zmieniony, wszystko przeniesione, zmienione nawet wazoniki do kwiatów, aby nic nie przypominało poprzedniego mieszkania. Lecz w sercu matki chyba tylko córeczka, którą Bóg dał jej znowu, mogła jedynie pocieszyć trochę, ale i to nie było dla mnie pewne.
Pani Paulina o synowej mówiła zawsze z wielkim przywiązaniem, zupełnie tak, jakby dla niej czuła wdzięczność. Pani Stanisławowa zachwycała się, ale często wyczuwałam, że to małżeństwo nie było z sobą szczęśliwe. Pokój sypialny urządziła pani Lutosławska dla każdego osobno i na ten cel kazała dla syna znieść i odnowić pamiątkowe łóżko męża swego, z dawnego gabinetu również szezlong zanieść do jego pokoju na drugim piętrze o przepięknym rozległym widoku. Przy tych urządzeniach zdobyłam się na odwagę i powiedziałam, że powinno się poruszyć rzeczy w szafach i w skrzyni, bo są siedliskiem moli, a przecież pościel można by oddać do szpitala dla chorych, którzy w Łomży często nawet siana lub słomy mieli zbyt mało do leżenia. Właśnie w tym czasie przyjechały szarytki i zaczęły się starania o wprowadzenie porządku i wygody w szpitalu. W tym projekcie poparł mnie pan Stanisław w swój zwykły, nieco burkliwy sposób, a po paru dniach dostałam znowu klucze i wolno mi było wziąć pościel i bieliznę po panu Lutosławskim: frak podarować lokajowi, garnitur marynarkowy ogrodnikowi, tużurek furmanowi, ale szlafrok koniecznie spalić, bo go najczęściej używał, bo to byłaby profanacja, gdyby się komu oddało... Tu dopiero wyszło na jaw, że szafa była sprofanowana od dawna i przez ludzi, i przez myszy. Poprzedni lokaj podobno zabrał frak i część bielizny, krawaty i garnitur myszy pogryzły w strzępy, cudem ocalała pościel i szlafrok, naprawdę śliczny, przytulny, na edredonowej wacie. Spaliłam go z bólem serca i ocaliłam tylko sznur jedwabny, który oddałam do kościoła i długi czas służył do dzwonka. Wstyd mi było tak piękną rzecz palić, owinęłam to w pogryzione papiery, zawiązałam i pod kocioł w pralni włożyłam, czekając aż się spali, wysłuchałam uwag Sokołosi, że to pańskie zberezieństwa takie cudeńka wyprawiać. Wiadomo, że po śmierci dusza potrzebuje modlitwy, ale nie chowania tego, co w doczesności używała...
Dziwnie niemiłe uczucie miałam przy poruszaniu tych rzeczy, które przechowywano jako pamiątki zaniknięte, a jednak sponiewierane, drogie dla tych, którzy kochali ich właścicieli, a niszczone przez czas, mole, myszy i brutalne ręce tych, co je wykradali bez skrupułu. Była to godzina odpoczynku pani Lutosławskiej po obiedzie i mojej zupełnej swobody, wyszłam więc przejść się po ogrodzie, popatrzeć na kwiaty, pozbyć się zapachu stęchlizny i myśli smutnych, że tak samo jak zamknięte szczelnie szafy nie ochronią pamiątek po najdroższych nam istotach, tak samo zamknięte i zamurowane ich ciała truchleją, giną i stają się równie przykre dla oczu naszych. Trochę zmęczona przysiadłam na ławce w szpalerze. I znowu przyszło zniechęcenie i wyrzuty: czego tu siedzisz, powinnaś wyjechać, znaleźć sobie zajęcie inne prócz dogadzania jednej bogatej osobie. A tuż za szpalerem okopywały truskawki dwie biedne staruszki – Pogroszewska i Krajewska, które budziły we mnie wielkie współczucie, bo były obie tak chude, tak miały ręce spracowane, nogi powykrzywiane, a mimo to od najwcześniejszej wiosny do późnej jesieni dzień w dzień pracowały w ogrodzie za trzydzieści groszy. Dostawały wprawdzie od pani Lutosławskiej co tydzień zamiast sześćdziesiąt kopiejek całego rubla, ale mnie wydawało się to bardzo mało....
Raptem usłyszałam rozmowę, która przy moim usposobieniu była ostatnią kroplą w pełnym kielichu gorzkich rozmyślań. Ponieważ Krajewska miała obowiązek przynoszenia kucharzowi do kuchni owoców i warzyw codziennie do obiadu, więc już więcej wiedziała, co się dzieje we dworze i Pogroszewska ją pytała: „A co to za jedna, co tak teraz z panią dziedziczką chadza?". „A to pani Legnowska, ta od kompanii". „To co ona ma do roboty przy jaśnie pani?". „A nic, tak sobie jadą do kościoła, siedzom, czytajom, chodzom na spacer, czasem jadom w gości". „A czy taka razem z jaśnie paniom jada?". „Wiadomo, razem wszyściuchno i do tego pensyje duże bierze!". „O la Boga, to ci takiej dobrze!". „Jużci, że dobrze, nie to, co biednemu jak my człowiekowi!". Wysłuchałam tego z sercem ściśniętym, przyszłam do siebie i nie namyślając się ani minuty, napisałam do dyrektora cukrowni w Ciechanowie pana Łebkowskiego, którego poznałam, będąc nauczycielką u państwa Goszczyńskich, by o ile od wakacji będzie posada nauczycielki szkoły fabrycznej, zatrzymał ją dla mnie. Byłam zupełnie pewna, że tą posadę otrzymam, bo pan Łebkowski często bywał na zabawach plantatorów buraków, to jest u wszystkich ziemian w okolicy. Był to bardzo mile widziany na wszystkich zabawach tancerz i sam organizował w Ciechanowie zabawy, jako jedyny łącznik ziemiaństwa z miasteczkiem. List natychmiast wysłałam, a dopiero po tym poszłam na plebanię, by porozmawiać z księdzem Mioduszewskim, który głównie mnie tu wprowadził.
Boże drogi! Co za burzę sprowadziłam na swoją głowę. Ksiądz był całym sercem zadowolony, że byłam odpowiednią dla pani Lutosławskiej. Obrzucił mnie srogimi wyrzutami, że nie umiem cenić ani jego rady, ani własnego powodzenia. Że powinnam być zadowolona, bo posada u pani Lutosławskiej i jej ze mnie zadowolenie stanowi moją przyszłość! I spokojne życie w dostatku! Na to ja wytoczyłam swoje argumenty, że oprócz materialnych wygód potrzebuję pracy, która byłaby naprawdę pracą, dawała mi zadowolenie i rozrywkę, że przy takim zegarowo spokojnym życiu człowiek z dobrobytu i nudy może zemrzeć przed czasem – a z tymi słowami, spojrzawszy na zegarek, opuściłam rozgniewanego proboszcza i pędem wróciłam na podwieczorek. Zastałam państwa Stanisławostwa, zdążających właśnie do matki, ucieszyłam się, że się nie spóźniłam i że nie będę sama z moją chlebodawczynią, której bądź co bądź sprzeniewierzyłam się swoją decyzją bez jej wiedzy. A gdy mi powiedziała, że już się wybierała mnie szukać, bo chciała mi pokazać nowe jakieś w „Bluszczu" desenie, zrobiło mi się miękko w sercu, bo ją w gruncie już bardzo lubiłam...
Zasiedliśmy do podwieczorku, zjawił się ksiądz proboszcz i byłam w strachu, by nie wygarnął mojej całej sprawy natychmiast.
Długo tego wieczoru zasnąć nie mogłam. Zaczęłam już żałować tak szybkiego postanowienia. W Drozdowie było tak pięknie, cała okolica pełna cudnych zakątków: w lesie, na łąkach, na Górkach, na cmentarzu widoki śliczne, gdyby tu była jakaś inna praca, niżeli to, co robiłam. Przecie to było wprost śmieszne, co się nazywało moją pracą: służba wyćwiczona spełniała wzorowo swe obowiązki, pani Paulina nie była jeszcze staruszką potrzebującą opieki. Słowem męczyłam się tym, że nie umiałam jeszcze stworzyć sobie zajęcia poza obrębem mechanicznego wykonywania rzeczy, jak sądziłam małej wagi. Pogodziłam się z księdzem proboszczem, który radził mi czekać cierpliwie; dowodził, że widać taka jest wola Boża, bym to robiła, skoro tu jestem i basta! Przyrzekł jednak, że tak jak przeprowadził założenie sklepu, powoli doprowadzi do założenia żłobka i ochronki, a skoro w Ciechanowie jest szkółka fabryczna, to browar w Drozdowie może mieć ochronkę, tym bardziej że szkoła wiejska jest przepełniona, a nauczycielka jest jedna. W owych czasach do szkółki przyjmowano dzieci dopiero po skończeniu dziewięciu lat, język polski był raz w tygodniu, ksiądz w szkółce religii nie udzielał.
No, i znowu wszystko szło po dawnemu, a pewną rozmaitością codziennego życia były przenosiny moje na dół i szykowanie pokoi dla gości z Hiszpanii. Nie przeczuwałam, że przyjazd ich zmieni dla mnie wszystko, co tylko było dotąd przykre i niedogodne w prawdziwe zadowolenie i przyjemność.
Pamiętam żywo ten dzień ciepły, słoneczny, gdy zajechali o trzeciej po południu. Pani Paulina była chora na zęby, czekała niecierpliwie telegramu by wysłać konie, tymczasem przyjechali z Czyżewa dorożką, na szczęście wygodną, z Łukaszem. Pierwszy wyskoczył pan Wincenty, a nie zastawszy matki, pędem pobiegł do jej pokoju. Za nim wysiadła niańka Hiszpanka, głośno mówiąc ze swoją panią i dwoma dziewczynkami. Pierwszy raz słyszałam język hiszpański i pierwszy raz zobaczyłam równie piękne dziecko, jakim była najmłodsza córka państwa Wincentostwa. Pani Sofityna również z dziećmi i niańką poszła śpiesznie do matki i zawoławszy: „Matula kochana!" padły sobie w objęcia, obie były zapłakane. Starsze dziewczynki cichutko czekały na kolej powitania, a malutka Hala również była cicha, tylko niańka wciąż coś z niepokojem mówiła, z czego rozumiałam tylko „Hasus i Maria", a domyśliłam się, że pewno dziecko potrzebuje rozwinięcia z otulających ją okryć, więc zabrałam starsze obie dziewczynki i powiedziałam, że zaprowadzę je do ich pokoju razem z niańką. One powiedziały to po hiszpańsku, wtedy niańka chciała zejść do powozu po jakieś rzeczy, a ja wyciągnęłam ręce do maleńkiej i byłam ucieszona, że bez oporu wyciągnęła do mnie rączki.
Znajomość zawarłyśmy natychmiast. Obie dziewczynki były niezmiernie grzeczne, roztropne, śliczne i mądre. Byłam uszczęśliwiona, że mogłam się zająć, by jak najprędzej miały dzieci i rodzice wszystko, by po podróży mogli się posilić i odpocząć. Pani Sofityna mówiła po polsku zabawnie, ale była dla mnie serdeczna; obie dziewczynki wciąż tłomaczyły wszystko niańce, która dziwiła się, że robotnice w ogrodzie chodzą boso, że chustki noszą na głowie zawiązane pod brodą, że wszyscy mówią do siebie z cicha itp.
O ile dzieci i pani Sofityna wniosły ze sobą radość i dom cały wydał się przy nich rozjaśniony jakąś atmosferą, w której swobodniej się oddychało niżeli zwykle, o tyle pan Wincenty obecnością swoją zupełnie inaczej oddziaływał, a szczególnie na matkę, która patrzyła na niego jakby wylękła, pomimo że starała się ukryć to. Już samo przebieganie szybkie z jednego miejsca w drugie i spojrzenie jakby poszukujące czegoś, było niepokojące. W dodatku uśmiech z wyrazem szyderczo-ironicznym na ustach i oczami patrzącymi tak przenikliwie, że to spojrzenie zdawało się szpik w kościach człowiekowi przeglądać, było wprost przykre. Z jedzeniem również był kłopot – nie jadł tego, co było na stole. Zażądał ogórków, były dopiero inspektowe przyniesione trzy, zjadł je nie obierając niezmiernie szybko i pobiegł sam do ogrodu po więcej. Zapowiedział, że chleb będzie jadał niesolony. Gdy nadmieniłam, że dopiero jutro można upiec bez soli, bo dziś już za późno, kazał by kucharz upiekł podpłomyk z owsianej mąki. Jak się dowiedział, że u nas zupełnie owsianej kaszy ani mąki nie ma, dowodził, że cała ludzkość źle się odżywia. Matka była tym zniecierpliwiona i powiedziała dość oschle: „Jedz sam, co chcesz, jak chcesz, ale żona twoja i dzieci będą memi gośćmi, pozwól, bym sama o nich pamiętała". Lokajowi i kucharzowi zapowiedziała, by zapytywali co dzień, co mają panu przygotować. Były z tego powodu rozmaite domysły między służbą, a gdy pan Wincenty osobiście z lokajem poszedł na strych poszukiwać łóżka z dawnego pokoju, który zajmował z żoną i zmieniać przygotowany dla niej pokój, wnet kredens i kuchnia orzekły, że pan Wincenty albo chory na ciele, albo na umyśle. Ja osobiście, zachwycona dziewczynkami i serdecznym obejściem się ze mną pani Sofityny, o niczym innym nie myślałam, tylko aby im było dobrze i wygodnie, aby jak najdłużej chcieli pozostać.
Pani Paulina całymi godzinami bawiła się z najmłodszą córeczką Halą, którą jej niańka przynosiła rano na dzień dobry; po podwieczorku w ogrodzie rozścielano między klombami pledy i dziewczynki bawiły się wesoło z siostrzyczką lub same, migając swemi najczęściej białemi sukienkami jak wielkoskrzydłe motyle. Kochana pani Sofityna traktowała mnie zupełnie jak dawną znajomą, serdecznie, bez ceremonii zachodziła do mnie, gdy czasem chciała się przejść po ogrodzie niekoniecznie w przepisowej godzinie spaceru. Powoli nikł trochę zegarowy system życia naszego dworu, a pani Paulina zupełnie nie miała nic przeciw temu, gdy na przykład przed obiadem poszłam z dziewczynkami na Górki, gdy godzinę głośnego czytania zastąpiła pogawędka. Zupełnie nie pamiętam, kto wpadł na pomysł, bym zajęła się dziewczynkami i trochę je uczyła. Zapytała mnie o to pani Paulina, czy się tego podejmę. Przystałam z wielką radością, ale przeraziłam się naprawdę, gdy pan Wincenty zaprosił mnie do siebie na górę i przeprowadził rodzaj egzaminu. Pytał, czy znam dobrze literaturę Polski i historię, którego z trzech naszych wieszczów najwięcej cenię, jakie są moje przekonania religijne. Obie dziewczynki były jeszcze tak małe, że zaledwie początków mogły się uczyć, a ojciec już troszczył się, by jak najprędzej poznały dzieła Mickiewicza – „Proroctwa i Księgi Pielgrzymstwa". Na pytania odpowiedziałam, ale zaznaczyłam, że jego córki są w tym wieku, że muszą uczyć się jeszcze ortografii i gramatyki, podstaw rachunków i geografii. Pan Wincenty miewał już z córkami lekcje, nauczył je: co znaczą antypody, jakie są linie geometryczne, kto był Galileusz, Kopernik, Jowisz i Prometeusz, ale czy chcąc napisać 100, zera mają stać przed, czy po jedynce – tego nie wiedziały, a młodsza uważała, że to wszystko jedno, dość że liczba składa się z jedynki i dwóch zer! Obie były bardzo miłe i grzeczne. Starsza wybitnie zdolna, młodsza zaś wszystko chciała poprawiać, według niej pisać trzeba było tak jak się słyszy, rachować wszystko w groszach lub kopiejkach, gdyż zamiast jednego rubla lepiej mieć sto kopiejek i często, gdy w zadaniu było parę pozycyj rubli z kopiejkami, np. 1,60; 2,30, w odpowiedzi pisała 390 kopiejek. Każda lekcja była dla mnie prawdziwą przyjemnością, bo obie były zdolne i chętne, pamięć miały doskonałą i obie literackie zdolności. Miałam długi czas przechowane dwa wypracowania schowane na pamiątkę, ale gdy podrosły i były już przy ukończeniu nauki, pozabierały mi i poniszczyły niektóre listy i te wypracowania, bo jedna znalazła w nich błędy ortograficzne, a druga jakieś zwierzenia, czy określenia, według ówczesnej dorosłości już nieodpowiednie. Z prawdziwym wzruszeniem wspominam chwile spędzone z nimi i ich matką.
Pani Sofityna miała niewysłowiony dar obcowania z ludźmi: pełen dobroci, elegancji i taktu, doskonale rozumiała, czego nam brakło w Górnym Dworze i Dolnym. W jednym było posępnie z powodu, że pani Lutosławska z natury była zamknięta w sobie, po śmierci córeczki czas jakiś miała melancholię. To pozostawiło pewien ślad w jej charakterze i sposobie życia. Pobożna bardzo i nieznosząca nawet cienia chociażby żartobliwego kłamstwa, swoją powagą tamowała w domu wszelką wesołość i pustotę. A w Dolnym Dworze znowu wszystko było nastrojone na wysoki arystokratyczny snobizm i tak mało umieli dać z siebie gościom poza dobrą kolacją i muzyką pani, że zebrania tam były zupełnie nudne i nieciekawe.
Przyjazd pani Sofityny wszystko zmienił. Pani Paulina z przyjemnością słuchała jej opowiadań, bawiła się z dziewczynkami, grała nawet w różne loteryjki i zapominała czasem o zegarowym systemie. Przekonałam się wkrótce, że cały stosunek mój z panią Pauliną zmienił się zupełnie – ja byłam śmielsza, ona poufalsza. Porzuciła nawet wszystkie ceremonie i była zadowolona, gdy czasem nie czekając przepisowych godzin, zaglądałam do niej.
Kochana pani Sofityna dla mnie była idealnie dobra, nawet mój wygląd zmienił się pod jej wpływem, bo skrytykowała mi uczesanie, namówiła na zmianę kołnierzyków, które podobno szpeciły, zamiast zdobić, słowem była mi we wszystkim pomocą. Ośmieliłam się, nie pytając o pozwolenie, razem z panią Sofityną chodzić do chorych na wsi, a chociaż były w domu dzieci, pani Paulina nie robiła synowej żadnych uwag.
Oprócz Manitki i Beli, i Pepa uczyła się u mnie robót z takim zapałem, że w krótkim czasie szydełkowała zawzięcie. Przy tej nauce, gdy zapominała zawinąć nitki na szydełko, wykrzykiwała po hiszpańsku: „Och, que tonta!", ja zaś myśląc, że to znaczy „zawinąć", mówiłam: „Pepinia, que tonta!". Usłyszawszy to, pan Wincenty pytał, czemu jej wymyślam, bo to znaczyło „głupia".
Pepa była niezmiernie pracowita, ani minuty nie próżnowała, w krótkim czasie przywykła do otoczenia i potrafiła sobie przez energiczną, a czasem nawet groźną mimikę wyrobić autorytet u służby. Dla Haluśki bez przerwy coś przygotowywała: albo wodę do kąpieli, albo do przepierki, grzała pod blachą u kucharza dusze do żelazka, czego jako żywo nikomu nie było wolno. Raz byłam świadkiem zabawnej sceny: kucharz smażył coś na patelni, odwrócił się do stołu po resztę; Pepa akurat weszła z żelazkiem, odstawiła patelnię, wyjęła czerwoną duszę i miała ją włożyć w żelazko. Rozgniewany kucharz pogroził jej trzymanym nożem, a Pepcia podsunęła mu niemal pod sam nos rozpaloną duszę. On wymyślał po polsku, Pepa po hiszpańsku, a sznycle, podejrzewam, że naumyślnie przypalone podano do stołu i przy wieczornej dyspozycji obiadu całą sprawę wytoczono przed najwyższy trybunał pani dziedziczki, która poleciła, by praczka na każde żądanie Pepy dała jej gorące żelazko. Ale to wywołało gwałtowny protest, bo Pepa uważała, że ona ma sama zdrowe ręce, a kucharz ma tyle ognia pod blachą, że jak kawałek żelaza, co mu tam wrzuci i wyjmie, to wcale nie przeszkadza do gotowania obiadu. No, i pozostało po dawnemu, tylko kucharz udawał, że zupełnie Pepy nie widzi, gdy zbliżała się do blachy.
Gorzej wypadło z wieszaniem na otwartych oknach i na ganku powiewnych białych sukienek i fartuszków, bo raz przestraszyły się konie, gdy wracałyśmy z Łomży z panią Pauliną, jeden wspiął się do góry. Furman musiał objechać drugi raz klomb naokoło, no i tu już stanowczo kazano Pepci wieszać bieliznę na piwnicy w ogrodzie, gdzie były sztralasy przy morelach i brzoskwiniach. Podobno kucharz przestrzegał Izydora, by się temu nie sprzeciwiał, bo to: „złośnica, gotowa ciebie jeszcze bez łeb zdzielić!".
Powoli jednak wszyscy ją polubili, nazywali panną Pepą, gdy się nauczyła trochę po polsku, pomagała im często przy jakiejś robocie. Długi czas wyobrażała sobie, że nie jesteśmy zupełnie tacy sami katolicy jak Hiszpanie. Nawet sutanna księdza proboszcza była inna, aniżeli sutanny w Hiszpanii. Dopiero gdy przy Mszy św. usłyszała „Dominus vobiscum", zawołała ze łzami „catolico!" i serdecznie się modliła.
W roku przyjazdu 1898 w końcu października wypadł mróz; zupełnie jeszcze wszystko w ogrodzie było zielone i maliny powtarzające całemi gronami wisiały okryte przezroczystą powłoką lodu. Bielizna małej Hali zmarzła i była zupełnie sztywna. Pepcię to przeraziło, wpadła do stołowego pokoju, wołając: „Oto co się stało, dziecko nie może nosić twardych rzeczy" – postawiła sukienkę na stole, gdzie zaczęła się chwiać i mięknąć. Pokazałam jej maliny, dziwiła się bardzo, a gdy jej powiedziano, że mróz i śnieg zniknie, i znowu będzie ciepło i pięknie na wiosnę – powiedziała, że w Polsce Pan Bóg inne cuda pokazuje aniżeli w Hiszpanii!
Pani Paulina bardzo polubiła Pepę, a ona była dla niej bardzo zawsze uprzejma i zachowywała się z wielkim szacunkiem, pozwalała bawić Halę, czego nie wszyscy według jej przekonania byli godni. Raz nawet, gdy doktór oglądał oczko Hali i chciał odwrócić jej powiekę, tak go silnie odtrąciła, że omal się nie przewrócił. Po hiszpańsku podobno nazwała go głupim człowiekiem, co nie umie wcale leczyć dzieci.
Kochana Pepcia! Tak się z czasem przywiązała do pani Sofityny i jej córek, że już nie powróciła do Hiszpanii, chociaż jeździła tam, odwiedzała syna i rodziców, wybudowała im dom, zaopatrywała materialnie. Powiedziała mi kiedyś, rozdzierając kawałek papieru: „Oto moje serce, tak samo rozdarte po połowie dla mojej i waszej ojczyzny".
Blisko dwa lata trwało, zanim ku wielkiemu memu zmartwieniu pani Sofityna opuściła Drozdowo, ale ileż zmian nastało w tym czasie! Pani Paulina odmłodniała, daleko była weselsza, więcej się zajmowała w domu, uznała za konieczne założenie ochronki i żłobka, zaczęto budować specjalny dom na ochronkę. A państwo Stanisławostwo, oprócz sklepu, zajęli się sprowadzaniem tkacza, który uczył chcące tego dziewczęta poprawnego deseniowego tkania. Gdy raz pani Sofityna w nocy poszła do kobiety, która po urodzeniu dziecka o mało nie umarła z powodu krwotoku i dwie godziny ratowała ją aż do przyjazdu doktora – postanowiono zaraz sprowadzić felczerkę-akuszerkę, która miała mieszkanie, ordynarję i pensję za służbę, a wieś oprócz tego przykładała się do jej utrzymania.
Pan Wincenty ze swojej strony dokonał również wiele, bo kilku gospodarzy ze wsi naszej oraz z Niewodowa i Krzewa przychodziło do niego na pogawędki, zaczynało się bowiem uświadamianie narodowe i przemycanie wydawnictwa pism z Krakowa, surowym rozkazem i wielkimi u nas karami wzbronionych. W tym i ja miałam już pewien udział, bo w Łomży znałam parę osób pewnych, które stałe otrzymywały „Przegląd Wszechpolski" i „Polaka". Z panem Wincentym jednak o tym nie mówiłam, bo jego dziwaczne wtedy zachowywanie się w domu budziło jakiś lęk we wszystkich. Nie dość, że jadał zamiast zwykłych potraw zawsze coś innego, na przykład: zamiast talerza zupy czubaty talerz oczyszczonych migdałów, zamiast pieczystego chleb z masłem i ogórkami, co budziło przerażenie pani Pauliny, ale parę razy dziennie zlewał się zimną wodą i osuszał na słońcu. W tym celu z jak największym pośpiechem na Górkach, w sosnowym zagajniku, wybudował dziwaczną budkę, oblaną całą smołowcem, w której był wykopany głęboki loch, tak że wchodziło się doń po stopniach i w największy upał było tam zimno. Poniżej, o kilkadziesiąt kroków, wśród liściastych drzew, było śliczne źródło, tam wpuszczono dużą wannę i pan Wincenty w stroju Adama bez listka wychodził ze swojej budki, szedł do źródła, kąpał się i wracał znowu na słońce przed budką, następnie ogrzany chłodził się w lochu, a że gryzły go komary, smarował się olejkami o silnych zapachach i gdy wracał na obiad w lekkim kosowskim ubraniu, roznosił tak silny zapach w całym domu, że było to formalnie przykre dla otoczenia. Cała ta dziwna kuracja trwała aż do późnej jesieni. Pani Lutosławska desperowała, że się zaziębi, obie z panią Sofityną starały się go od tego powstrzymać, ale na próżno. Tymczasem na wsi zrobiono legendę, że się w Górkach babom diabeł pokazuje, że jedna i druga, gdy poszły na rydze, to bez pamięci uciekały i zabroniły nawet dzieciom chodzić do lasku. Tego roku, jak twierdził stary kucharz, raz przecie miała pani dziedziczka naprawdę dosyć rydzów, które on lubił zbierać i co dzień po obiedzie chodził po nie.
Podczas tego lata tyle było w domu ruchu i częstych odwiedzin! Wszyscy z sąsiedztwa zjechali się na imieniny pani Pauliny 29 czerwca. Pan Marian z żoną gdy przyjechał, zabawna była sprawa z jego siostrzenicami – Manitą i Belą, którym powiedział, że powinny mówić jego żonie stryjenko. To wydało się obydwom dziwne, bo mówiły wszystkim stryjom, prócz pana Stanisława, po imieniu, obie były nawet tym trochę obrażone. Skończyło się jednak bardzo mile, bo pani Marychna, zachwycona nimi, ucałowała je serdecznie i prosiła, by ją nazywały Marychną.
Pan Marian urządził wspaniałą iluminację kolorowymi lampionami i sztucznymi ogniami. Cały ogród wyglądał bajkowo pięknie, szczególnie modrzewie, cale obwieszone bladoseledynowymi lampkami. Tego dnia raniutko ja miałam zabawną przygodę. Z wieczora zrobiłam z bibułki pięć kolorowych, dużych lampionów, bo zabrakło ich do powieszenia na ganku. Zmęczona, idąc spać, zostawiłam lampiony na dywanie przed kanapką w sąsiednim pokoju, od którego drzwi były zawieszone tylko portierami z obu stron. O czwartej rano budzi mnie jakiś szelest. Przypominam sobie, że drzwi nie zamykałam, bo o piątej przychodziła zwykle panna Kazimiera po klucz od lodowni, aby wstawić mleko. Przypuszczałam, że ogląda lampiony i proszę, by je położyła w korytarzu na dole, bo pan Marian chciał je wszystkie mieć u siebie zanim wieczorem będą rozwieszane, bo cała iluminacja była niespodzianką i obawiał się, żeby jej coś nie zdradziło. Szelest nie ustawał, wyglądałam ostrożnie spoza portiery – wielka kula biała, pomalowana w jakieś chińskie znaki, miota się gwałtownie pomiędzy towarzyszkami o skromniejszym wyglądzie i roztrąca je to w lewo, to w prawo. Wyglądało to wprost makabrycznie. Trochę przestraszona przyglądałam się temu i zaczęłam podejrzewać jakiś figiel pana Kazimierza do spółki z Manitką i Belą. W tym momencie rozwarły się drzwi i w histerycznym ataku płaczliwego łkania wpadła panna Kazimiera, przeskoczyła bombkę i rzuciła się na kanapkę. Przybiegłam przerażona i zaczęłam dopytywać się, co się stało. „Ach! Nigdy nie myślałam, że mnie coś spotka podobnego!! O Boże!! I to w takim domu!! U takiej osoby!!". I nowy wybuch płaczu. „Panno Kazimiero, ale co? Gdzie?". - pytałam przerażona. „Na schodach, na schodach... myślałam, że trupem padnę.". „Ale co się stało?". „,Ach! Nawet powiedzieć trudno! Pan Wincenty....". Struchlałam, byłam pewna, że zaszkodziły mu te kąpiele, że upadł pewno zemdlony, a może martwy, chciałam biec z wodą kolońską, którą już trzeźwiłam pannę Kazimierę, ale ona chwyciła mnie za rękę i zawołała: „On jest całkiem bez ubrania!". Byłam zła, powiedziałam, że mogła przecie takiego hałasu nie robić, głowę odwrócić i przejść, czego znów tak beczała? Obrażona wstała z kanapki i tuż spod jej nóg niesamowita chińska latarnia dość wysoko podskoczyła i potoczyła się w moją stronę. Chwyciłam pannę Kazimierę za rękę cała drżąca. Ona zaś spokojnie nachyliła się, zajrzała do środka i powiedziała z uśmiechem: „żaba". Ja czym prędzej uciekłam, bo czuję wrodzony wstręt do żab.
Skończyła się ta cała awanturka tym, że pan Wincenty otrzymał długi, biały flanelowy szlafrok i wyglądał w nim jak Radames w Aidzie, lecz gdy uważał, że tak okryty może przyjść do stołowego na kawę – nie otrzymał na to pozwolenia ani od maiki, ani od żony.
Pani Sofityna bardzo zabawnie powiedziała: „Jak masz ochota pokazać na świat swoja naga dusza, to możesz, jest niewidzialna, a rzecza widzialna nie prezentuj na cała wieś!".
W parę dni później jeszcze proboszcz poruszył kwestię „nagiej duszy", bo w tym czasie Przybyszewski pisał dużo o tej nagości, proboszcz był zirytowany, nie znosił – jak się wyrażał – „niedowarzonej literatury", piorunował na Hegla, Teichmüllera, Wundta i różnych jak nazywał, „półgłówków". Pan Wincenty zwalczał go spokojnie i ironicznie, w końcu zaprosił go do swego pokoju na górę, a pokój ten był nad sypialnią i salonikiem pani Lutosławskiej. Pan Wincenty specjalnie nosił obuwie podbite filcem, by nie przeszkadzać matce, ale ksiądz proboszcz z powodu reumatyzmu używał zarówno latem, jak zimą długich butów; był dość tęgi, chód miał zamaszysty, używał grubej laski i silnie się nią podpierał. Gdy wchodził na górę, to w stołowym drżały naczynia w kredensie. Podczas owej wizyty i rozmowy doszło między obydwoma do tak głośnych stąpań chodzących, że nawet filcowe podeszwy wydawały głuche, lecz mocne odgłosy, a laska i buty księdza proboszcza zdawały się, że sufit przebiją. W końcu pani Lutosławska zawołała pana Kazimierza: „Kaziu, idź tam, bo oni albo oknem się powyrzucają, albo mi tu na głowę spadną!".
Zanim pan Kazimierz opuścił matkę, usłyszeliśmy tupot księdza proboszcza. Był tak zirytowany, że pędem, bez pożegnania się z nami, pędził przez ogród do furtki i nawet tym razem nie zajrzał między cztery krzewy jaśminów, gdzie zawsze rezydowała podczas pięknej pogody Pepa ze śliczną Haluśką.
Ksiądz proboszcz bardzo lubił przekomarzać się z Pepą i próbował porozumiewać się z nią po łacinie. Pepa często, gdy go zobaczyła, wołała: „Hala bente o Cura", a proboszcz udawał zagniewanego i tłomaczył, że już co do kury, to już nie jest zgoła podobny!
Podobno po tej rozmowie pan Wincenty nazwał proboszcza obskurantem, proboszcz filozofa heretykiem, jeden drugiemu życzyli jednakowo, by każdy przejrzał, bo mieli siebie za ludzi ciemnych. Proboszcz obiecał, że się będzie modlił o światło Ducha św. dla pana Wincentego i jego przyjaciół, pan Wincenty zaś chciał, by ksiądz czytał to, co on pisze, ksiądz odpowiadał: „Będę czytał tylko dlatego, by wasze błędy zbijać". Dowiedziałam się, że największą sporną kwestią była sprawa o wiarę pana Wincentego w reinkarnację dusz i o dogmat nierozerwalności ślubów małżeńskich.
Pomimo że głównie przebywałam z dziewczynkami, trochę je ucząc, a najczęściej biegając po ogrodzie i spacerując po Górkach, zauważyłam, że to właśnie dogadzało pani Lutosławskiej, która starała się wraz z panią Sofityną, by z ojcem nie miały dużo styczności; jego usposobienie było w tym czasie dziwnie nierówne. Czasami wybuchał gniewem, powściągliwym ze względu na matkę, ale groźnym w rozmowach z młodszymi braćmi i panem Stanisławem, który doprowadzał go do zupełnego wyczerpania nerwowego. Wtedy pan Józef z największą troskliwością prowadził go na górę i całe godziny z nim przebywał. Raz doszło do tego, że pani Lutosławska sama poszła na górę po pana Józefa i długą z nim potem u siebie miała rozmowę. Obie dziewczynki były w takich wypadkach smutne, a szczególnie młodsza, która ogromnie była przywiązana do ojca, mówiła do mnie: „Ojca nikt nie rozumie, nikt nie kocha w rodzinie, powinni go słuchać". Po takich często trzy dni trwających głodówkach i nieschodzeniu na dół, pan Wincenty schodził do śniadania, witał się z matką i dziećmi, opowiadał nawet czasami co ciekawego i wesołego. Obecność jego jednak była przygniatająca. Zauważyłam już w imieniny pani Pauliny, że dwa zaprzyjaźnione domy państwa Wierzbickich i Szumańskich listownie złożyły życzenia i widziałam, że było to przykre dla pani Pauliny. Pan Stanisław wręcz powiedział: „Ten nasz zwariowany filozof powystrasza nam ludzi i zobaczy Mama, że tym najmłodszym smykom poprzewraca w głowie". W kilka lat później dowiedziałam się, że przyczyną nieporozumień z państwem Wierzbickimi i rejentem Szumańskim było obalenie testamentu ojca i zarzuty robione panu Wierzbickiemu, jako opiekunowi małoletnich i wdowy, a rejentowi, że testament napisał zbyt wiele dający autorytetu matce w zarządzie.
Obaj synowie z pierwszej żony byli już pełnoletni. Nigdy nie dowiedziałam się szczegółów tej sprawy, wiem tylko, że najszczerzej oddany całej rodzinie kasjer Bombiński, który znał ten testament, a w czasie choroby i śmierci pana Franciszka był prawie nieodstępny, mówił zawsze z rozżaleniem, że zmiana rozporządzenia ojcowskiego to początek upadku wielkiego Drozdowa.
Pan Kazimierz kochany przez całe lato był dla mnie i dla dziewczynek nieocenionym towarzyszem. A gdy pan Wincenty wyjechał, nic nie psuło atmosfery wesela i swobody. Bawili państwo Marianowie, Smolikowscy, państwo Zielińscy z synami, był pan Jan, w Dolnym Dworze senatorostwo. Jeździliśmy na Wiktorzyn, do lasu na rydze, z całymi zapasami podwieczorkowymi, paliło się ognisko; rydze zabierałam najczęściej z domu już przygotowane przez kucharza i tylko je odgrzewałam w sekrecie niby świeżo uzbierane. Manitka z Belą nabrały obie kolorów i lepszego wyglądu, pani Paulina przypisywała to nieobecności ojca, który je często budził rano i zabierał na dalekie spacery, co i matce i babci wydawało się zbyteczne, a w końcu lata już nawet szkodliwe. Raz, gdy podczas drobnego deszczyku pan Wincenty chciał je zabrać na przechadzkę o szóstej rano, Pepa wystąpiła z głośnym protestem po hiszpańsku, w którym Hasus i Maryja słychać było w całym domu. Pan Wincenty skapitulował, ale Manita zwróciła uwagę Pepie, że postąpiła niewłaściwie. Podziwiałam ją, z jakim spokojem i taktem tłomaczyła Pepie. Bela natomiast schwyciła parasol i popędziła za ojcem, który już wyszedł za furtkę i zamknął ją.
Coraz u nas w Drozdowie było milej i weselej, coraz bardziej nabierałam wprawy do prowadzenia całego skomplikowanego zarządu wielkiego gospodarstwa systemem pani Pauliny, który wydawał się zbyt drobiazgowy, kosztowny, a nade wszystko nudny.
W parę lat jednak wszyscy przekonali się, co wynikło, gdy po dojściu do pełnoletności najmłodszego syna, po działach majątkowych, pani Paulina ustąpiła placówki, mówiąc, że już chce odpocząć. Założono stołówkę, urządzono wszystko systemem oszczędnościowym, praktycznym – no i wydano na to dużo. Kupiono rondle i garnki emaliowane dla oszczędności opału i pobielane talerze również kupiono emaliowane, żeby się nie tłukły. U pani Pauliny nawet blachy do ciasta, czerpaki, durszlaki były z miedzi, cynę kupowało się i miało w zapasie, co kwartał stary jeden służący przychodził i wszystko pobielał z wielką starannością i ochotą, bo prócz różnych datków miał od kucharza doskonałą kolację, a od pani Pauliny szklaneczkę wina. Byłam bardzo ciekawa, czy koszt w ciągu roku będzie mniejszy, czy dużo zamortyzują za urządzenie. Zanotowałam u Bombinia w kasie skrupulatnie wydane w ostatnim roku u pani Pauliny na ten cel sumy i czekałam, a w pół roku już stołówka kosztowała tyle, co u pani Pauliny przez cały rok, a pan Stanisław narzekał, że żona nie może co dzień tam zaglądać, a gdy posyła swoją pannę służącą, to nie wystarcza, więc musi znaleźć gospodynię i zarazem kucharkę.
Ja uszczęśliwiona miłemi emi uczennicami, z któremi lekcje były zajmujące niezmiernie, tak obje były zdolne, szczególniej obie interesowały się historią Polski i Hiszpanii, literaturą i przyrodą, na pamięć prawie nic nie potrzebowały się uczyć, zapomniałam zupełnie o tym, że pisałam na wiosnę do pana Łebkowskiego. Nie wybierałam się już nigdzie. Z panią Sofityną omawiałyśmy sprawę przyszłej ochronki, już nawet pan Stanisław i pan Jan obrali miejsce na dom, pani Paulina obmyśliła założenie ogródka i żłobka, a niespodziewanie otrzymuję list od pani Goszczyńskiej, która mi donosi, że cieszą się bardzo obje z panią Szawłowską, bo spotkały pana Łebkowskiego i ten im mówił, że właśnie będzie miał dla mnie doskonałą posadę w szkole fabrycznej przy cukrowni w Ciechanowie, ale dopiero za parę miesięcy, bo okazało się, że muszą wziąć dwie siły i szkołę rozdzielić, jedną dla chłopców, drugą dla dziewczynek, więc wezmą nauczyciela i nauczycielkę, dla której szykują mieszkanie.
Ponieważ byłam u państwa Goszczyńskich i Szawłowskich po kilka lat i tam mnie pan Łebkowski spotykał, więc z chęcią wielką angażuje do szkoły – przy pierwszej okazji i do mazura... „No – pomyślałam – ze szkoły już rezygnuję, a co do mazura, to jako towarzyszka najpoważniejszej i najbardziej szanowanej w okolicy matrony, nie wypada mi, niestety, pomyśleć!".
Tu muszę parę słów wtrącić o bardzo oryginalnym typie starego obywatela pana S. Był to człowiek bardzo majętny; miał trzy córki, trzy folwarki i las, w którym poręby czyniły tylko burze z wiatrem i piorunami, a wtedy dziedzic za wywroty zbierał dochody. Gdy kupcy namawiali, by kazał przecie choć podmurszałe drzewa powycinać, mówił: „Miljonset tysięcy panie djabłów zjedz, a do mego lasu nosa mi nie wtykaj". Gdy dwie starsze córki pani S. chciała zawieźć do Szwajcarii do brata, który w Zurichu był profesorem, nie pozwolił: „Bo mnie stać na to —jak mówił – by sobie z zagranicy nauczycielki sprowadzić, a swoje córki mieć w domu". Więc przyjechała rodowita paryżanka – według p. S. strach na wróble (oryginalna przystojna brunetka) oraz starsza, poważna, wykształcona osoba (według p. S. stare pudło, ciągle brzdąkające na fortepianie), grała bardzo ładnie. Pani Goszczyńska była z domu panną S., kuzynką opisywanego dziwaka, a gdy jej mąż wziął w dzierżawę jeden z folwarków pana S., w którym on mieszkał, wymówił sobie dziadek, jak go oboje tytułowali, mieszkanie, czyli dwór i ogród, utrzymanie czterech białych jak śnieg koni, z których poznawano jego staroświeckie pojazdy.
Gdy dzieci państwa Goszczyńskich pojechały uczyć się do gimnazjum i na pensji w Warszawie, ja z oficyny przeniosłam się do dworu i byłam wielką faworytką pana S., bo mu czytywałam różne papiery urzędowe, pisane po rosyjsku oraz jego odpowiedzi, w których musiałam opuszczać epitety „Miljonset panie djabłów zjesz...", lub „Słuchaj pan swego gubernatora, jak ci wola, ale ja....". Czasem miałam nawet tłomaczenia na niemiecki język, bo w tym czasie właśnie były prześladowania Polaków w Poznańskiem przez Bismarka. Otóż pan S. zadał sobie dużo fatygi, a nawet kosztu, bo wyszperał u jakiegoś antykwariusza książkę i wynalazł, że ród Bismarka pochodził z naszych Mazurów. Więc ku upamiętnieniu tego kata, co gnębi swego rodaka brata, o swój honor się nie trwoży, ani o sąd Boży... itp. Długą litanię pogróżek i przepowiedzi zakończonych: „Łajdaku, czy ty wiesz, że miljonset... itd. zjesz....". Innym razem, gdy urządzono w Ciechanowie teatr amatorski na wybudowanie szopy dla straży pożarnej, wyżej wspomniany pan Łebkowski przysłał panu S. dziesięć biletów po dziesięć rubli i zaproszenie przez swego sekretarza, czy też buchaltera. Ku rozpaczy żony pan S. przyjął zupełnie przyzwoitego człowieka per „acan", siadł przy swoim staroświeckim kantorku i wypisał bez mojej pomocy: „W moich folwarkach na wypadek pogorzeli ze straży ciechanowskiej pomocy byśmy nie mieli, na dwie mile odległości spaliłyby się całe posiadłości. Z tej przyczyny i słabości odmawiam sobie tej przyjemności, a bilety załączone zwracam one". Pani S. zostawiła bilety, dała sto rubli, przeprosiła za męża, który z powodu choroby jest nieuprzejmie usposobiony. A w dzień przedstawienia pan S. przywdział wspaniały tużurkowy garnitur, w staroświeckim halsztuku i również staroświeckimi spinkami u koszuli muzealnej wartości przyszedł na obiad i oświadczył, że zabiera wszystkich razem na przedstawienie do Ciechanowa. Wszystkich, tzn. żonę, córki i nauczycielki. Byłam pewna, że z najmłodszą zostanę w domu, ale upomniał się, że i młodszą zabiera, bo to sztuczka odpowiednia. I pojechaliśmy razem z państwem Goszczyńskimi trzema ekwipażami. Na przedzie pierwszego w czwórkę białych koni i z białą śnieżną brodą, w białym pudermantlu na koźle obok furmana siedział pan S. i strofował furmana za najmniejszy ruch chybiony przy powożeniu.
Zajechaliśmy, gdy już bilety były rozprzedane i kasa zamknięta. Wnet jednak znalazł się i kasjer, i pan Łebkowski, który się tym głównie zajmował, przystawiono krzesła. Pan S. wręczył tysiąc rubli temu właśnie, któremu odmówił u siebie stu, a pana Łebkowskiego zapytał, czy na szopę pożarową ma już materiał, bo jeśli brak, to da zaraz asygnatę do swego lasu, najbliżej położonego folwarku. Był to hojny dar, przechodzący oczekiwania. Pan S. był honorowany i otoczony, a że cała okolica zjechała się z powodu założenia tej straży ogniowej, na którą pozwolenie wyrabiano u gubernatora w Płocku i z trudem uzyskane wraz z zapomogą na kupienie beczek do wody i koni ledwie pięćset rubli, pan Łebkowski wpadł na pomysł amatorskiego teatru i znowu o pozwolenie, tym razem postarał się u naczelnika powiatu, podczas antraktu spoił go dokładnie, a na zaproszenie do udziału w zabawie po teatrze już pan naczelnik nie reagował.
Całe obywatelstwo z okolicy, inteligencja z miasteczka bawiły się wesoło i na tej zabawie poznałam pana Łebkowskiego, i tańczyłam owego mazura. A wiele, wiele lat potem jego rodzoną córkę, której, gdy była dzieckiem, nie pamiętam, poznałam jako bratową pani Marianowej. Oboje z panem Tadeuszem stanowili dobraną miłą parę, bywali w Drozdowie z dziećmi niezmiernie przez wszystkich kochani. Ja osobiście pani Zofii dużo zawdzięczam cennych dla mnie pogawędek religijnych i odbycie rekolekcyj w Laskach, które prowadził ksiądz Korniłowicz. Żałuję, że mój wiek obecnie już mi nie pozwała odwiedzić jej i poznać synów, jako już dorosłych, o których pamiętam, gdy byli dziećmi małymi i bardzo miłymi!