MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

Pamiętniki Wacławy Lignowskiej

fot.1 Wacława Lignowska

Wszystkim, którzy chcieliby choć przez chwilę przenieść się w czasie i zasmakować życia elit z przeszłości polecamy lekturę o dworze Lutosławskich, o barwnym życiu szlachty pod zaborem rosyjskim, na przełomie XIX i XX wieku. Poznamy dzień codzienny dworu, tradycje świąteczne, dzieje mieszkańców z ich zaletami, wadami i śmiesznostkami.

Pamiętniki Wacławy Lignowskiej obejmują lata 1897-1917, czyli od chwili jej przyjazdu do Drozdowa koło Łomży, w celu objęcia posady pani do towarzystwa Pauliny Lutosławskiej, do Rewolucji Rosyjskiej, w czasie której autorka z rodziną Lutosławskich była w Moskwie.

Tekst będziemy Państwu udostępniać w częściach, raz w tygodniu. Zapraszamy do miłej lektury.

Przyjechałam do Drozdowa 1897 roku, 1-go kwietnia, na trzy tygodnie przed Wielkanocą. Był to okres, gdy browar drozdowski słynął nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami, szczególniej piwo Marcowe zdobywało sławę i złote medale na wystawach wszechświatowych: w Paryżu, w Filadelfii, w Wiedniu i Moskwie. U nas w Łomży nikt innego nie pijał tylko drozdowskie, a na niedzielne wycieczki i majówki nigdzie się nie jeździło z taką przyjemnością, jak do ślicznego lasu drozdowskiego, którego część tak zwanych Górek była urządzona jako park. Tam palić ogniska nie było wolno, ale tuż obok w lesie Kalinowskim, koło leśniczówki, rozkładało się obóz. Panowie jechali po piwo, panie po kwiaty i owoce do starego ogrodnika, którego znało się z targów łomżyńskich.

My, z moim mężem, mieliśmy znajomego proboszcza, więc, o ile był w domu, zabieraliśmy go do lasu.

Pomimo że miałam dużo zajęcia, byłam zadowolona z pobytu państwa Szumańskich. Czas szybko schodził, szczególnie miłe były długie posiedzenia wieczorne w ogrodzie. Przychodził zwykle na kolację ksiądz proboszcz, zaczynały się dysputy o najbardziej żywotnych sprawach na dobie, o możliwości wojny na wschodzie, o wzroście potęgi japońskiej, o niedołężnym rządzie w Rosji, o masonerii, o Żydach, słowem, jak pani Szumańska twierdziła: przebudowywali świat, a głównie Europę. Pan Szumański twierdził, że Polacy w połączeniu z Francją będą jeszcze kiedyś przodować, bo mają najbystrzejsze umysły. Ojciec paulin z księdzem proboszczem byli zdania, że Polska musi powstać o własnych siłach, że prócz Pana Boga nikt inny jej nie dopomoże. Tu zaczynali się trochę gorączkować. Zbyt wielka pobożność żony i przesiadywanie jej długie w kościele drażniła pana Szumańskiego, więc często pokpiwał i różne anegdotki zabawne o dewotkach opowiadał, nie szczędząc przykładów z własnych przeżyć domowych. Księża trochę bronili, trochę śmieli się. Proboszcz mówił, że pierwszą gospodynię miał tercjarkę, która tak mu się dała we znaki, iż obecnie gospodaruje z siostrą i woli mieć na głowie ją wraz ze szwagrem i trojgiem siostrzeńców. Pod wpływem pani Szumańskiej skorzystałam z bytności ojca paulina i odbyłam u niego spowiedź z całego życia. Namówił mnie, bym po powrocie pani Lutosławskiej przyjechała do Częstochowy na rekolekcje. Po jego wyjeździe przyszła do mnie nieprzejednana moja nieprzyjaciółka panna Wanda i powiedziała mi, że niesłusznie miała do mnie żal za przyjazd do Drozdowa, że ona starała się, jak się wyraziła, mnie „wygryźć”. Że umyślnie nie robiła niekiedy tego, co do niej należało, żebym ja miała więcej zajęcia. Widocznie zrobiła to pod wpływem spowiedzi u ojca.

Wracałyśmy do domu przed Nowym Rokiem, bo było to konieczne z powodu różnych rozrachunków ze służbą, z dostawcami i kancelarią browarną. Młodzi panowie wyjeżdżali, a pani Lutosławska była tak we wszystkim akuratna i drobiazgowa, że nie pozwoliłaby sobie na najmniejszą niedokładność w czymkolwiek. Pan Kazimierz żartował trochę z tego, bo sam nie był zbyt dokładny, a młodszy brat Józef oburzał się na niego i mówił: „Żeby ciebie mama nie obszywała, to chodziłbyś obdarty!".

Powrót był wesoły, bo jechaliśmy razem z państwem Stanisławami i młodszymi panami. W domu dużo zajęcia. Różne obliczania remanentów w śpiżami, piwnicach, na strychach. Co najmniej tydzień po parę godzin dziennie byłyśmy zajęte. Miałam zabawną przygodę raz z liczydłami. Pani Lutosławska poleciła mi zrachować i zsumować kwitariusz mięsny. Zabrałam się do tego u siebie przy pomocy liczydeł, które miałam po mężu. Zliczyłam wszystko dość prędko. Paru Lutosławska weszła do mnie, gdy ostatnią pozycję z brzękiem przesuwałam po drutach – nie chciała wierzyć, że rachunek jest dokładny, bo to narzędzie służy tylko do nauki dla dzieci – i sprawdziła sama, podpisując akuratnie liczbę pod liczbą. Chwała Bogu omyłki nie było, a odtąd obliczanie targowe z Izydorem robiło się daleko prędzej na liczydle, a brak zaufania do tego narzędzia wywołany był pewno tym, że to podobno rosyjski wynalazek i wtedy nazywano go „szczoty".

Nie rozumiałam również, jak można po zmarłych zachowywać całe szafy i skrzynie pamiątek, w postaci ich odzieży, pościeli, a nawet sprzętów. U pani Lutosławskiej po siostrze, po mężu, po rodzicach – zajęte były dwie szafy i duża skrzynia, a po maleńkiej wnuczce, córce państwa Wincentostwa nawet pokój, w którym umarła. Zamknięty, z zapuszczoną roletą, intrygował mnie swą tajemniczością, a równie dziwił, gdy dowiedziałam się, że już parę lat zamknięty. To się nawet nie godziło z pojęciem moim o porządku i walce z molami. Nie odzywałam się jednak, by nie być posądzoną o ciekawość spraw rodzinnych lub krytykę zwyczajów.

Aż tu raz pani Lutosławska, po skończonych rannych zajęciach i rachunkach, gdy miałam już odejść do swego pokoju, zatrzymała mnie ze słowami: „Muszę Panią prosić o spełnienie przykrej rzeczy, nie chcę, by to robiła służba, a dla mnie osobiście to bolesne wspomnienie. Oto jest klucz od pokoju, w którym umarła moja mała wnuczka, zamknęłam go po pogrzebie i wyjeździe rodziców i nikt tam nie wchodził. Proszę samej wejść, zabrać wszystko, co może przypominać zmarłą, a potem kazać służbie sprzątnąć i obedrzeć obicie. Przyjeżdżają z Hiszpanii Wicusiowie. Umieszczę ich na górze, by Sofityna nie miała wspomnienia, a Pani i chłopcy zajmą te pokoje na dole".

Coraz więcej przywiązywałam się do całej rodziny pani Pauliny, coraz bardziej ją samą szanowałam i ceniłam, i było mi dzięki dzieciom w domu weselej. Lato spędzało się bez przerwy w licznym gronie gości, przeważnie byli to ludzie ciekawi, których nie miałabym sposobności poznać, posłuchać gdzie indziej. Same opowiadania pani Sofityny o Hiszpanii, o obyczajach, obrzędach, sposobie życia, dziełach artystycznych, zabytkach, o dworze królewskim, na którym bywała – dały mi poznać szczegóły o jednym z najstarszych państw Europy. Uczyłam się daleko więcej o Francji, o Włochach – pierwszą rodowitą Hiszpankę i to sławną poetkę, i śliczny ten język usłyszałam w Drozdowie.

Otaczali mnie tam ludzie wykształceni, sławni – bo pan Wincenty, pomimo dziwacznego często zachowania się, gdy mówił, słuchałam go z wielkim zajęciem. Szkoda tylko, że w tym czasie, gdy przebywał w Drozdowie, był chory, w dodatku między nim i rodziną były nieporozumienia, o których nic dokładnie nie wiedziałam. Powiedziała mi tylko pani Paulina, żebym z nim mało rozmawiała i nie korzystała z rad, jakie dawał, co do kształcenia się i czytania zalecanych książek. Gdy raz odezwał się, że abym nabrała wprawy we francuskim języku może mi dopomóc, bym otrzymała posadę nauczycielki niemieckiego i polskiego języka w znajomym mu domu, czy też zakładzie, panią Paulinę rozgniewało to bardzo, bo już raz jakąś nauczycielkę, którą miała, wysłał aż do Syrii zupełnie bez potrzeby, bo żałowała tego i już nie wróciła. Ksiądz Mioduszewski zaś uważał go za człowieka nie tylko pomylonego, ale wręcz niedobrego. W każdym razie osobiście nigdy nic złego mnie nie uczynił, miałam tylko dla niego uczucie lęku, a później wielką urazę nie za siebie, ale za porzucenie i zerwanie z żoną podczas światowej wojny oraz pretensje niesłuszne do matki, która była najzacniejsza i aż nazbyt bezinteresowna w sprawach majątkowych działów dla swych pasierbów.

Do Drozdowa na Boże Narodzenie przyjechali państwo: Smolikowscy, Rhörowie z synkiem, w drugie święto pan Marian z dwoma braćmi żony. Mieli bardzo dobre polowanie i w pięciu całe dnie spędzali na powietrzu, a wieczorami grali, śpiewali i nawet raz tańczyli, jak przyjechały z Łomży i Boguszyc dwie dorastające panienki.

A jednak pani Paulina była zafrasowana, bo Bombiński, winszując świąt, miał nieuwagę ubolewać nad zbyt wielkiemi w przeciągu roku wydatkami i pustą prawie na Nowy Rok kasą i to w czasie, gdy nadchodził okres zwożenia lodu. Powiedziałam o tym panu Marianowi,  on potrafił uspokoić panią Paulinę.

W każdym razie okres ten był w Drozdowie niezbyt wesoły, bo i ksiądz Mioduszewski z panem Stanisławem mieli deficyt w sklepie i protegowana jego sklepowa opuściła miejsce, a zajęła je siostrzenica księdza proboszcza. Zaręczona była z nauczycielem szkoły w Drozdowie, więc pan Stanisław był niezadowolony bardzo. Zaczęto mówić między oficjalistami, że nawet na drozdowskie dochody kto wie, czy nie za dużo jest rozchodu, a Bombinio jawnie dowodził, że powinni ojcowizną podzielić się, a każdy niech swego pilnuje. Do działów czekano, aż pan Józef dojdzie do pełnoletności, co już niedługo miało nastąpić. Matka oczekiwała tego, by ciężar prowadzenia gospodarstwa na większą skalę zmniejszyć, projektowała wtedy, że częściej będzie wyjeżdżała w zimie do Warszawy i do Krakowa. Zima była w tym roku dla nas przykra, bo byłyśmy zupełnie same, a w domu pełno rzemieślników przy restauracji mieszkania państwa Janów, a przy tym odświeżanie tapet prawie w całym domu i przerabianie schodów. Mieliśmy malarzy i stolarzy na stole, nawet podczas gdy malowali kościół, z powodu choroby gospodyni u państwa Stanisławów. Wtedy również wykończono budowę ochronki, którą pan Jan zaczął budować latem. Pan Stanisław kazał ją w jesieni przenosić na inne miejsce, ku oburzeniu rządcy i Bombinia. Trzeba przyznać, że to przeniesienie było słuszne, a pan Stanisław motywował je, że do ochronki dzieciom byłoby chodzić za daleko, a mnie również, oraz wodę nosić trzeba by aż z browaru. Wodę w rok po otwarciu ochronki dzieci odkryły przypadkiem same, tuż przy domu znalazły wilgotny piasek i przynosiły do ogródka, wody nie wolno im było zabierać, bo przywożono ją dość skąpo. Zapytałam, jakim sposobem zwilżyły piasek? Zaprowadziły mnie do miejsca, skąd go wzięły. Dzień był upalny, a piasek wilgotny i zimny, kazałam przynieść szpadelki i zaczęliśmy kopać, a piasek coraz był wilgotniejszy. Wszystkie starsze dzieci kopały coraz głębiej, aż woda zaczęła się pokazywać, zimna bardzo. Zrobiono tam studzienkę, która do dziś istnieje i ma doskonałą wodę, tylko niezbyt obfitą.

Między najmilszymi wnukami pani Pauliny zawsze największe znaczenie miała Manita. Pragnęła, by wyszła za mąż za kogoś w pobliżu Drozdowa, ale, niestety, odpowiedni wiekiem byli tylko Wierzbiccy dwaj starsi, z których żaden nie podobał się pani Paulinie. Więc tylko już poprzestała na westchnieniu do Boga, aby Manitka nie wyszła za Hiszpana, bo po ukończeniu szkoły na cały rok pojedzie pani Sofityna z córkami do Madrytu. Pan Kazimierz, który był przy tej rozmowie, zaszedł do mnie potem i mówił, żartując: „Mama już teraz o małżeństwie dla Manity myśli i o to się kłopocze, a mnie i Józia uważa, że jesteśmy jeszcze za młodzi na to, aby się żenić. No, ale zaręczyć się to już czas”. Kochany pan Kazimierz lubił się zwierzać, nie tylko sam, ale i za brata młodszego, który był więcej skryty. Opowiedział mi więc, że obaj są zakochani poważnie w dwóch koleżankach, z któremi zrobili śliczną wycieczkę i dlatego trzy dni zabawili dłużej w podróży, a gdyby nie imieniny matki to zabawiliby cały tydzień. Przysłowie powiada, że co serce wypełnia, tego usta zamilczeć nie mogą, więc i oni obaj, nie chcąc wszystkim, mnie przynajmniej opowiadali o swoich wybrankach, wiedząc, że ich nie zdradzę. Pokazywali fotografie, a nawet czytali listy, w których jeszcze o wzajemnych uczuciach nie było mowy, ale szczególnie listy wybranki pana Józefa były pełne humoru i dowcipu, znać było, że niezwykły umysł je dyktował. Listy do pana Kazimierza były poważne i bardziej koleżeńskie, a nawet smutne.

W tym czasie, tj. w roku 1905 Drozdowo było wciąż pełne odwiedzających obydwa dwory – dalszych i bliższych sąsiadów: Manita i Bela, dorosłe młode panienki, od czasu do czasu przyjeżdżali państwo Marianowie już z trójką ślicznych dzieci, często i z młodszymi braćmi pani Marychny, Boguszyce z dorosłą córką panną Zofją, kuzynka pani Stanisławowej - pani Somerowa z córką. Młodzież bawiła się, a starsze panie i młode mężatki kojarzyły różne pary, z których ani jedna nie była jednak nigdy naprawdę sobą zajęta. Pani Paulina upodobała sobie dla pana Kazimierza Zosie do wyboru: Wierzbicką i Bojasińską, pani senatorowa - matka pani Stanisławowej - dorzucała mu jeszcze trzecią - Somerównę. Manitce pani Zielińska życzyła własnego syna Tadeusza, bardzo miłego i przystojnego. Słowem, było wesoło i przyjemnie, ale niedługo to trwało, bo wkradła się choroba: najprzód umarła córeczka państwa Józefostwa. Zachorowała podczas nieobecności rodziców, którzy wyjechali za granicę na kurację. Przeszłyśmy wtedy z panią Pauliną wiele zmartwienia. Wszyscy na gwałt wyjeżdżali, bo krwawa dyzenteria szerzyła się i na wsi, więc państwo Marianowie i pani Sofityna z Halą, Röhrowa z Zygmusiem, po prostu dom opustoszał, ja przeniosłam się do pielęgnowania maleńkiej Anieleczki, a Jerzyka zabrała do swego pokoju pani Paulina. Codziennie przyjeżdżał doktór, robiło się wszystko, by uzdrowić dziecinę, ale daremnie. Rodzice wrócili, gdy była już konająca. A w sam dzień jej pogrzebu zachorował Jerzyk, i o mało i on nie umarł. Chorował bardzo długo i był tak wychudzony jak szkielecik. Ja rozchorowałam się na kamienie żółciowe, o panią Józefową obawiano się, bo była niezmiernie wyczerpana, a spodziewała się dziecka.

Ja coraz więcej miałam roboty zarobkowej i coraz więcej poznawałam pań z okolicy, zapraszały mnie i zabierały, bym oglądała różne makaty i hafty, warte i niewarte naprawy. Powoli moje małe mieszkanko było nieraz pełne gości, którzy naznaczyli sobie u mnie spotkania. Zabierało mi to dużo czasu i bywały dni, kiedy opuszczałam moją pracownię i roboty, i nie mogłam dopilnować, często miałam straty, bo uczennice i panienki coś sfuszerowały. Raz na przykład na białym atłasie narysowały atramentowym ołówkiem deseń, który po zwilżeniu do prasowania był zupełnie nie do użycia. Innym razem upadły którejś panience nożyczki na rozpiętą materię i przecięły ją.

Wciągnięto mnie również do kółka oświaty dla młodzieży rzemieślniczej. Prowadził je ksiądz Nowosadko, znajomy mój przez księdza Mioduszewskiego. Wieczorami trzy razy na tydzień przychodzili starsi chłopcy lub ich ojcowie. Otrzymywaliśmy pozwolenie na odegranie szopki w teatrze miejskim. Szopkę ułożyłam sama. Miała nadzwyczajne powodzenie i dała dochód. Przyznam się, że byłam niesłychanie zadowolona, bo dzieci przyjechały z Drozdowa, z Boguszyc, ze Starej Łomży i z Pniewa. Naddatki za bilety dużo dały. Ksiądz Nowosadko i cały zespół kółka dziękowali mi. Przypłaciłam te honory dużą stratą, bo nie zdążyłam wykończyć ornatu do Ostrowi Mazowieckiej. Napisałam list z przeprosinami, otrzymałam impertynencką odpowiedź i admonicję, że nie dość jest umieć haftować i znać się na stylu, trzeba być słowną, i za karę będę czekać również na uiszczenie się jego parafian.

Część dziesiąta – ostatnia.

Do Moskwy przybyliśmy w nocy; prócz mnóstwa świateł na rozległej równinie nic, dojeżdżając, nie widziałam. Rano, gdy nas wypuszczono z wagonów i wyładowano bagaże, również z dala od dworca siedzieliśmy na materacach i różnych tobołkach, pilnując rzeczy i czekając, aż panowie zdobędą dla nas jakieś ekwipaże do przejazdu. Trwało to dość długo. Takich obozów jak nasz – było pełno. Znaleźli się znajomi Polacy, którzy mieli już jakąś organizację opieki nad „bieżeńcami”, jak nas określali, niewłaściwie, bo byliśmy wysiedleni bardziej, jednak im dogadzało to „bieżeństwo”.

W końcu już koło południa, całe nasze zgromadzenie rozdzieliło się. Pani Paulina z księdzem Kazimierzem i ze mną oraz państwo Janostwo, przejechaliśmy do hotelu, a państwo Józefowie i Marianowie z panią Sofityną, jej córkami, zięciem i wnukami – do znajomych. Byłam zmartwiona tym rozdziałem, bo mi żal było towarzystwa młodszego, a zwłaszcza pani Sofityny, Beli i Medżi. Manitka już wtedy zajęta dziećmi i mężem, pani Józefowa myślą o szpitalu, pani Marianowa gospodarką – nie miały czasu na dzielenie się wrażeniami i obserwację tego, co nas otaczało. Ja z Belą zachwycałyśmy się olbrzymimi drzewami, które były daleko wyższe i grubsze od naszych. Pepa, która z Belą lubiła się sprzeczać, zapytała złośliwie, czyśmy mierzyły w Drozdowie na Górkach centymetrem, bo tak na oko, to ja nie wierzę...

Additional information