MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

W tym czasie, tj. w roku 1905 Drozdowo było wciąż pełne odwiedzających obydwa dwory – dalszych i bliższych sąsiadów: Manita i Bela, dorosłe młode panienki, od czasu do czasu przyjeżdżali państwo Marianowie już z trójką ślicznych dzieci, często i z młodszymi braćmi pani Marychny, Boguszyce z dorosłą córką panną Zofją, kuzynka pani Stanisławowej - pani Somerowa z córką. Młodzież bawiła się, a starsze panie i młode mężatki kojarzyły różne pary, z których ani jedna nie była jednak nigdy naprawdę sobą zajęta. Pani Paulina upodobała sobie dla pana Kazimierza Zosie do wyboru: Wierzbicką i Bojasińską, pani senatorowa - matka pani Stanisławowej - dorzucała mu jeszcze trzecią - Somerównę. Manitce pani Zielińska życzyła własnego syna Tadeusza, bardzo miłego i przystojnego. Słowem, było wesoło i przyjemnie, ale niedługo to trwało, bo wkradła się choroba: najprzód umarła córeczka państwa Józefostwa. Zachorowała podczas nieobecności rodziców, którzy wyjechali za granicę na kurację. Przeszłyśmy wtedy z panią Pauliną wiele zmartwienia. Wszyscy na gwałt wyjeżdżali, bo krwawa dyzenteria szerzyła się i na wsi, więc państwo Marianowie i pani Sofityna z Halą, Röhrowa z Zygmusiem, po prostu dom opustoszał, ja przeniosłam się do pielęgnowania maleńkiej Anieleczki, a Jerzyka zabrała do swego pokoju pani Paulina. Codziennie przyjeżdżał doktór, robiło się wszystko, by uzdrowić dziecinę, ale daremnie. Rodzice wrócili, gdy była już konająca. A w sam dzień jej pogrzebu zachorował Jerzyk, i o mało i on nie umarł. Chorował bardzo długo i był tak wychudzony jak szkielecik. Ja rozchorowałam się na kamienie żółciowe, o panią Józefową obawiano się, bo była niezmiernie wyczerpana, a spodziewała się dziecka.

Jak minęło niebezpieczeństwo i doktorzy zapewnili, że Jerzyk ocalony i będzie zdrów, odbyło się zaraz uroczyste dziękczynne nabożeństwo u nas i u Kapucynów, a radość, że Jerzyk zaczynał się z każdym dniem poprawiać, dodawał wszystkim siły. Rodzice pani Józefowej przysłali mu maleńkiego kucyka i bryczuszkę, ale jeździł nią dopiero za parę miesięcy.

Nie dość tego zmartwienia było dla pana Kazimierza biednego, bo gdy powrócił do swojej pracy w szkole i urządził wycieczkę z kilku uczniami i nauczycielami w okolicach Płocka, podczas kąpieli, chociaż uczniowie wszyscy i profesorowie umieli dobrze pływać – trzech chłopców utonęło, a pana Kazimierza, który ich ratował, z trudem zdołano przywrócić do życia. Przyjechał po tym wypadku na parę tygodni do domu. Wyglądał bardzo mizernie. Jeździł potem na kurację, a podczas jego nieobecności zaczęły się w kraju znowu obostrzenia rządowe, paru nauczycieli ze szkoły księdza Gralewskiego, jako obcych poddanych, wydalono, szkołę zamknięto. I znowu pani Paulina martwiła się.

W domu miała pociechę tylko z wnuków, a raczej na stałe z jednego tylko Jerzyka, który jako dziecko był rozkoszny i niezmiernie zabawny. Co dzień podczas śniadania przychodził powiedzieć babci dzień dobry, przynosił jakąś dziecinną książeczkę i z pamięci czytał z niej bajeczki najbardziej upodobane przez siebie. Mieliśmy elektryczną maszynkę do kawy, która go bardzo interesowała, aż kiedyś sparzył palec i później, gdy zakładano kontakt, wołał na boku: „Ja an, an, kawa pezina!” A chociaż to się prawie co dzień powtarzało, zaśmiewała się babcia z jego minki ostrzegawczej i podniesionego paluszka.

Pobyt państwa Józefostwa na stałe sprawił pewne zmiany. Przerobiono część domu na oddzielne mieszkanie, bo ani pani Paulina, ani jej synowa, nie chciały prowadzić wspólnego gospodarstwa. A ponieważ rodzina państwa Marianów powiększyła się, bo już troje dzieci i nauczycielka oraz niańka przyjeżdżała, więc i oni prowadzili kuchnię u siebie. Tylko podwieczorki letnie pani Paulina zatrzymała dla siebie wyłącznie i obiady niedzielne.

Z początku niezupełnie to pani Paulinie podobało się, ale z czasem przywykła do zmienionego cokolwiek mieszkania, bo pozostał nietknięty stary letni salon, stołowy duży na górze i jej salonik z sypialnią i garderoba. Pan Marian w całym domu zaprowadził elektryczne oświetlenie, wodociągi, słowem był to stary dwór z nowoczesnymi wygodami. Wprawdzie, gdy się robiło przeróbki i trochę w domu było hałasu i nieporządku, pani Paulina mówiła: „Że też ludzie stali się teraz tacy wygodniccy”, ale potem była zadowolona bardzo, a szczególnie cieszyła się, że wodociąg dostarczał wodę nawet do ogrodu, że z własnego zboża i we własnym młynie elektrycznym mełli śliczną mąkę i różne kasze. A ten młyn zbudował przecież jej własny syn! Żałowała, że ojciec nie dożył tego czasu i nie widzi tego. Rozmawiała o tym z panem Bombińskim. Ten jednak nie dzielił jej zadowolenia i do mnie mówił, że gdyby jeszcze więcej nawet było dochodu, to i tak potrafiono by wszystko wydać, żeby w kasie nie poleżało. Przyznawał jednak, że do kasy wciąż płynęło i z dumą wyrażał się o panu Marianie: „Nie darmo on podobny do ojca!”

Państwo Wincentostwo zamieszkali w Warszawie, jednak z tego nikt się nie cieszył, bo wszyscy żałowali, że przestał wykładać na uniwersytecie, a pani Paulina uważała, że w Krakowie było bezpieczniej dla niego, tym bardziej że prowadził wciąż jakieś zebrania młodzieży, coś, co miało być w rodzaju filaretów. Słyszałam dużo żartów i kpin, czasem pochwał, a w rodzinie martwiono się i narzekano, że pan Wincenty, mając żonę i córki, nie myśli o tym, by prowadzić dom odpowiedni swemu stanowisku. Jako uczony profesor i taki zdolny wykładowca, mógłby przecież już osiąść na stałe itp. Pani Paulina wyrażała się o pani Sofitynie: „To święta kobieta, kiedy potrafiła wychować córki na takie miłe i dobre dziewczęta, a przede wszystkim, że nie rzuciła wszystkiego i nie wyjechała z dziećmi do Hiszpanii”. Szczególnie najstarsza była przez panią Paulinę kochana, więc ucieszyła się bardzo, gdy się dowiedziała, że ma starającego się, za którego decyduje się wyjść za mąż i zaprosiła panią Sofitynę, by koniecznie latem przyjechała z Manitą do Drozdowa przed naszym wyjazdem do Krynicy. Przyjechali również z panią Sofityną państwo Baliccy, a z nimi przyszły mąż Manity pan Mieczysław Niklewicz; jako znajomy pana Józefa właściwie był jego gościem, tak jak i państwo Baliccy. U pani Pauliny był tylko bardzo uroczysty obiad niedzielny, na który przybrałam stół w kremowe irysy i wiotkie gałązki perskiego bzu. Pani Balicka wykrzyknęła: „Ależ to bajkowo piękne!” Bajkowo też smaczne były potrawy, bo i pani Paulina i ja kochałyśmy Manitkę, i chciałyśmy, by dzień ten był uroczyście obchodzony. Tymczasem Manitka niezupełnie była zdrowa i ku memu zmartwieniu nie pozwoliła jej babcia jeść lodów poziomkowych, na które jedynie miała apetyt. Również tego dnia pan Kazimierz powiedział mi, że zrobił już stanowcze postanowienie zostania księdzem. Zapytałam, czy matka wie już o jego nieodzownym zamiarze. „Ależ od czterech lat czekam na jej pozwolenie, bo taki termin naznaczyła, bym wypróbował sam siebie i poznał wolę Boga.” Przejęta byłam tym niezmiernie. „No i co, Oczka zaniemówiła? Czy ze zdziwienia, że jednak o tym nie wiedziała, czy też że ja się przed Oczką nie wygadałem?” – żartował. A mnie zrobiło się dziwnie smutno, bo wyobrażałam sobie, że go tak często nie będę widywała...

Pobyt w Krynicy był nudny, prócz pana Mariana nikt nas nie odwiedził, listy były rzadsze, do mnie Manitka wcale nie pisała tylko Bela, a jej listy były smutne i niepokojące; znać było, że ona cierpi. Donosiła mi, że Manitka zaręczona, że ona z ojcem wyjedzie.

Doktór Ehers znalazł panią Lutosławską wyczerpaną nerwowo. Do mnie powiedział: „To nic dziwnego, kto ma sześciu synów dorosłych i mądrych.” To „mądrych” powiedział z podkreśleniem. Wieczorem pani Paulina czytając krakowski jakiś dziennik rozpłakała się, brała krople, piła kwiat pomarańczowy i na drugi dzień leżała. Gdy o tym mówiłam Ehersowi, powiedział, że widocznie przeczytała coś o panu Wincentym, bo go teraz ośmieszają i osmarowują i słusznie, i niesłusznie nawet. Ot, jak zwykle, gdy ktoś czymkolwiek się wyróżnia od szarego tłumu. Pomyślałam, że pana Kazimierza nie będą strychować, gdy zostanie księdzem. Byłam naiwna i sama nieraz płakałam, gdy czytałam, co potrafili napisać i wydrukować na tego najlepszego, zacnego i tak niezwykle wyrozumiałego dla innych człowieka...

Po powrocie z Krynicy miałyśmy zajęcia z przygotowaniem do ślubu Manitki. Pani Paulina według tradycyjnego zwyczaju, jako babka, szykowała pościel wyprawną. Zabawne było, że najprzód kazała włosie na materace uprać, a potem dopiero kręcili je. Pierze na poduszki świeże i koniecznie białe. Srebro miało być staroświeckie w dębowej szkatułce pamiątkowej, nadwyrężone trochę zębem czasu, ale młode synowe jej to odradziły, więc na to przystała. Manitka czy też pani Sofityna wybrały oksydowane, które jednak pani Paulinie nie podobało się, bo nakrycie do stołu lubiła białe i srebro bledsze. Natomiast biżuterie lubiła ciemne i emaliowane. Ja malowałam akacje na parawanie, a wszystkie te przygotowania były robione na wesoło, z dobrymi życzeniami i wróżyły życie szczęśliwe. Żałowałam, że nie byłam na ślubie Manitki, bo zostałam jako opiekunka małego Jerzyka, a pani Józefowa pojechała z mężem i małym Heniem przy piersi.

Po ślubie Manitka z mężem wyjechała do Hiszpanii na parę tygodni. Tam również podążyła pani Sofityna z Halą i Pepą. Bela z ojcem wyjechała do Londynu. Dom na Wilczej zwinięto zupełnie. Bardzo tym pani Paulina się martwiła, a szczególniej o Belę, że taka młodziutka, że bez opieki matki, że wpływ ojca, który w tym czasie – jak się wyraziła pani Paulina, miał jakieś zupełnie nienadające się do zrealizowania zachcianki, dla tak młodej i uwielbiającej ojca dziewczyny to zgubne, to przewrócenie pojęć, no i niezawodne staropanieństwo, którego pani Paulina nie lubiła. Przysłuchiwałam się, jak pani Józefowa tłomaczyła, że już teraz minęły czasy, gdy staropanieństwo było straszne i skazywało kobietę na zależność, że zaczyna się wiek równouprawnienia. Kobiety coraz częściej uzyskują stanowiska, na których kiedyś mogli stać tylko mężczyźni. Czasem jakieś słówko małoznaczące na pozór ma jakieś znaczne następstwa, gdy się dostanie do czyjegoś mózgu i trafi na odpowiedni zakamarek. Otóż ja zaczęłam się zastanawiać, że taka dłubanina nad jedną robótką, kiedy można by zrobić więcej pięknych rzeczy, to strata czasu. Zaczęłam marzyć o dużej pracowni robót kościelnych, o odnawianiu cennych zabytków hafciarskich. Napisałam o tym do pana Kazimierza. On natychmiast przysłał mi podręczniki do rozpoznawania haftów i tkanin średniowiecznych, i sposobu wykonywania poprawek lub przenoszenia podmalowywania i cerowania różnymi sposobami. Bardzo mnie to zajęło i zaczęłam uczyć się gorliwie po parę godzin co dzień. Jakby dla utwierdzenia moich zamiarów zupełnie niespodziewanie przyjechał z wizytą do pani Pauliny ksiądz prałat Brykczyński, którego poznała w Krynicy, a ja dawno znałam go jako proboszcza z sąsiedniej parafii, gdy byłam nauczycielką u Szawłowskich w Ciechanowskiem. Pochodził z arystokratycznej rodziny, spokrewnionej z Czartoryskimi i Zamoyskimi. Wysoko wykształcony, świetny mówca. Pani Paulina bardzo się ucieszyła, bo polubiła jego towarzystwo w Krynicy. Zatrzymała go na noc, byłyśmy na jego mszy św. Oglądał moje hafty. Przed nim zwierzyłam się z moich zamiarów i skrupułów co do porzucenia pani Lutosławskiej. On też głównie wpłynął, że postanowiłam osiedlić się tymczasowo w Łomży i założyć pracownię robót kościelnych. Nie mogłam zrobić tego jednak bez uprzedniego wynalezienia odpowiedniej zastępczyni przy osobie, do której byłam całym sercem przywiązana.

Nikomu nie mówiłam, ale do pana Kazimierza napisałam do Fryburga, prosząc, aby jako przyszły ksiądz napisał do mnie, co o tym myśli, ale do czasu matce nie wspominał. Kochany ksiądz Kazimierz odpisał mi tak serdecznie jak brat siostrze, ale zastrzegł się, że mam czekać aż do jego prymicji, którą odbędzie za dwa lata w Drozdowie, a potem daje mi słowo, że pomoże mi, bym z matką rozstała się bez zrażenia jej sobie.

Więc pozostało wszystko po dawnemu - z tą różnicą, że ja przygotowywałam się już tylko do tych robót, a nie zaczynałam nic innego prócz pisaniny dla księdza Brykczyńskiego, który wydawał pisemko ludowe w Płocku pod tytułem „Mazur”. Co tydzień musiałam mu coś posłać i to robiło mi dużo przyjemności, bo po pewnym czasie zaproponowano mi nawet w Płocku stałą posadę w redakcji. A dla zachęty zaczęto przysyłać honorarium. Posady nie przyjęłam, a honorarium prosiłam, by składano w kasie przemysłowców.

Przy wyjeździe księdza Kazimierza, którego cała rodzina żegnała z żalem, pan Stanisław, jako najstarszy brat, przemawiał do niego. Miał coś w guście mowy pogrzebowej jego kawalerstwa, o rozstaniu się z frakiem i tańcem, i o tym, że takim jak jest, widzimy go po raz ostatni, bo przyjedzie już w sutannie w wygoloną tonsurą, a te cechy duchowne to nie tylko zmieniają powierzchowność, ale i duszę, i serce przeinaczają. Słowem, było coś jakby obawa, że z księdzem trzeba się liczyć nawet w rodzinie. To podchwycił pan Józef i żartobliwie przemawiał, że oto Staś przynajmniej jednemu bratu przestanie urągać i byle za co sypać nagany. Pan Marian zaś dodał: „Po prostu nie będzie mógł bez ceremonii wymyślać!” Zaczęto żartować, że jak zostanie proboszczem w Drozdowie, to ani jeden parafianin nie zapłaci mu za ślub, pogrzeb lub chrzest, że musi przestać pobierać dochody z browaru, bo ludzie piwem się upijają itp. Żartowano, ale wszyscy żałowali jednakowo, że nie będą tak często widywać kochanego naszego, dobrego pana Kazimierza. Dzieci pytały, czy jak stryjek Kazio będzie księdzem, to będzie mógł z nimi grać w piłkę i w ślepą babkę. Dziutek orzekł z powagą, że jednak przez kij już skakać nie będzie, bo mu długa suknia przeszkodzi.

---

Pierwsze święta po wyjeździe pana Kazimierza na studia do Fryburga były u nas zupełnie odmienne. Już zupełnie nie pamiętam, z jakiego powodu ani Dolny, ani Górny Dwór nie obchodził Wigilii w domu. Pani Paulina ze mną i oboje państwo Stanisławowie pojechali do państwa Janów. Byli tam również i państwo Röhrowie, po których wstąpiliśmy po drodze. Pączkowizna, a raczej Czaplice, bo tak pan Jan przezwał jej miano, oddalona od Łomży dziewięć wiorst, miała bardzo wygodny i solidnie zbudowany dwór, w którym po działach majątkowych i powrocie do zdrowia pan Jan gospodarował. Pani Janowa była zadowolona, urządziła się wygodnie i ładnie, tylko jak mówiła zbyt skomplikowanymi sposobami; według wskazówek pana Jana łomżyńscy majstrowie wszystko wykonali i z tego powodu prawie każde drzwi i okna, każda półka miały inne zamknięcia: to w prawo, to w lewo obracały się ku większej wygodzie i większemu ambarasowi. Ale za to były tam piece tak grzejące, jak żaden w Drozdowie, były posadzki i szyby w oknach, jakimi nawet nowy dwór państwa Stanisławów nie mógł się poszczycić. Bogdan i Zygmuś nie mogli się doczekać końca wieczerzy i przejścia do salonu, bo tam oczekiwała ich choinka i całe stosy podarunków gwiazdkowych, które były takich rozmiarów, że je pani Paulina musiała wysłać osobno i prosiła, by je ustawiono dopiero na Gwiazdkę. Były to mebelki dla Dziutka: biurko, krzesło i szafeczka do książek, dla Bogdana stoliczek, dwa foteliki i wózek dosyć duży, a do tego różne drobiazgi. Zygmuś również dostał hojne dary, ale już mniej obszernych rozmiarów. Dziutek rozczulił panią Paulinę, bo dziękując jej powiedział, że pierwszy list przy nowym biureczku napisze do księdza Kazia, że bez niego szkoła taka nudna.

Powrót ze świąt drugiego dnia był bardzo trudny: spadł śnieg tak obfity, że konie zapadały się w zaspy i karetę odkopywano z pomocą ludzi ze wsi sąsiedniej, po których furman państwa Stanisławów jeździł konno. Zygmuś przerażony wołał: „Aby do Łomży, a tam już babcia przenocuje i wszyscy”. „A gdzie ty wszystkich pomieścisz?” – zapytałam. „Pani z babcią w sypialnym, mama z ojcem na moim łóżku, ciocia i wujek na otomanie w gabinecie, a ja w kuchni na stole”. Pan Stanisław zaśmiewał się i mówił, że on najgorzej wyjdzie na tym, bo zrobią z niego pieczeń jak z zająca. Najgorzej jednak wyszła pani Paulina, bo po przyjeździe do domu leżała dwa dni, tak była zmęczona i postanawiała, że już nigdy na żadne święta nie wyjedzie, bo tylko w domu święta są świętami i dla niej, i dla wszystkich u niej, bo ona sama nie opuszcza nigdy kościoła i nabożeństwa, a ten śnieg, co przeszkodził nam pojechać do Szczepankowa, to była kara Boska.

Państwo Janowie niedługo mieszkali w Czaplicach na stałe. Przyjeżdżali tylko na lato, a zimę całą spędzali w Warszawie, bo pan Jan został redaktorem „Gazety Rolniczej”, Wiktorzyn zaś i Czaplice wypuścił w dzierżawę.

O ile Boże Narodzenie było według pani Pauliny zupełnie niewłaściwie obchodzone bez bytności w kościele, to Wielkanoc cały tydzień świąteczny mieliśmy przed i po świętach całkowicie wypełniony na przemiany nabożeństwem, i szykowaniem święconego. Ku radości naszej i księdza Mielnickiego przyjechał ksiądz Kazimierz, wprawdzie jeszcze jako kleryk, ale już w sutannie i w dodatku z kolegą księdzem Korniłowiczem. Przyjechali w sobotę przed Niedzielą Palmową. Co dzień asystowali i służyli w nabożeństwach. Ksiądz Mielnicki lubił uroczyste obchody religijne, więc mając pomoc bardziej niż co roku, starał się o uświetnienie obrzędów tej uroczystości. Była to dość trudna sprawa, bo, niestety, organista nasz nie był ani muzykalny, ani też zdolny, więc obaj klerycy mieli dużo kłopotu, jednakże sama ich obsługa wielkoczwartkowa przy udzielaniu Komunii św. budziła zachwyt całej parafii. Ksiądz Mielnicki mówił, że jak dożyje chwili, kiedy ci dwaj młodziankowie zostaną dygnitarzami Kościoła, będzie im przypominał, że służyli jemu kiedyś na wiejskiej parafii. Nie przeczuwał tego, że jednego z nich będzie na śmierć dysponował i własnoręcznie do trumny ułoży.

Wtedy jednak, gdy im obydwóm wróżył co najmniej infuły biskupiej, nikt się temu nie dziwił, bo obaj byli – chociaż w różnych kierunkach – wybitnie zdolni: jeden mówca z Bożej prawdziwie łaski, drugi spowiednik o dziwnie psychologicznych zdolnościach wydobywania z ludzi żalu, skruchy i najdoskonalszej szczerości. Pani Paulina obydwóch jako synów traktowała, ksiądz Władzio był razem z księdzem Kaziem uważany w Drozdowie za członka rodziny i zaproszony na wszystkie święta i wakacje. Niestety, tylko święta mieli wolne, na wakacje zaledwie parę dni ksiądz Kazimierz spędził w domu, a potem obydwaj wyjechali na jakieś dodatkowe studia do klasztoru Dominikanów za granicę.

A u nas tymczasem każde lato było coraz liczniejsze, bo rodzina się powiększała. U państwa Marianów było już czworo dzieci. Najstarszy Franuś już miał nauczyciela, młodsze rodzeństwo Angielkę, najmłodsza córeczka niańkę. A ponieważ w starym dworze był dom obszerny, więc pan Marian urządził jedną część na letnią rezydencję dla siebie i tam spędzali lato, nie robiąc matce kłopotu, tylko największą radość, gdy mogła przyglądać się w ogrodzie biegającym dzieciom, z synową i często z jej rodzicami spędzać popodwieczorkowe godziny. Podwieczorki bowiem były ulubioną godziną pani Pauliny i zawsze je spędzała razem ze wszystkimi na tradycyjnej dobrej kawce. Często latem do państwa Marianów przyjeżdżał ktoś z rodziny, państwo Józefostwo miewali także gości i wtedy nieraz zbierały się liczne towarzystwa. Czasem pan Józef i pani Stanisławowa grywali i wtedy niekiedy miało się wrażenie koncertów, i to nie byle jakich. Słowem dwory drozdowskie miały w okolicy sławę. Nie były jednak często odwiedzane, bo sąsiedztwa były dość odległe. Najczęściej stary dwór odwiedzały Boguszyce państwa Wierzbickich i Nowe Pniewo państwa Jabłońskich, z którymi pani Stanisławowa była skuzynowana.

W tym czasie zaczynały się już na dobre strajki rolne i fabryczne, zaczęto już narzekać na wymagania służby i robotników. Drozdowo w okolicy było wyjątkiem. Browar dawał dochody, a praca w nim dawała możność napicia się dobrego piwa i to było przynętą. Ale już i o browar trzeba było się troszczyć. Pan Józef zauważył, że trzeba trochę zmian wprowadzić nawet w gatunkach wyrabianego piwa, więc powstawały nowe etykiety, reklamy, innego kształtu butelki. Między panem Stanisławem i panem Józefem były sprzeczki i nieporozumienia, ale matka często nic nie wiedziała i nie chciała wiedzieć, więc zapraszała na niedzielne obiady wszystkich razem. Przyjeżdżali państwo Janostwo z Pączkowizny, Röhrowie z Łomży, zapraszano proboszcza, a jeżeli jeszcze przyjechał na niedzielę pan Marian, który wnosił dużo życia i wesołości, taki obiad był nieraz skuteczny w zażegnywaniu rodzinnych niesnasek. Często jednak dowiadywałam się np.: „No, wie Oczka, że wolałbym ból zębów, niżeli ten niedzielny obiad”. Było mi wtedy bardzo żal pani Pauliny i odczuwałam niesmak tej zawsze pozornej tylko jedności i zgody. A pani Paulina chciała, żeby dzieci i niańki nie odosabniały się nigdy nawet w ogrodzie i bawiły się razem. No i z tego powodu były również czasem zawiłe sprawy i dochodzenia, wytoczone aż przed sąd babci przez wnuków, a z tego znowu niezadowolone młode matki.

W roku 1911 na lipiec i sierpień poprosiłam o dwa miesiące urlopu i wyjechałam najpierw do Goworowa, gdzie bawiłam u księdza Brykczyńskiego przez dziesięć dni kończąc dla niego pisaninę do „Mazura”. Pojechałam z nim do Płocka, odebrałam swoje honorarium, było tego raptem dwieście rubli, ale przeznaczyłam to na założenie pracowni i postanowiłam jeszcze coś dorobić. Zastępowała mnie u pani Pauliny pani Szumańska, przyjaciółka pani Pauliny. Pani rejentowa Szumańska była to osoba bardzo religijna, starała się, o ile tylko się dało, pozyskiwać sobie adeptki do nowo tworzących się stowarzyszeń religijnych, które powstawały pod kierunkiem ojca Honorata i w tym celu miewała wieczorami pogawędki z młodemi dziewczętami i namawiała je, by się przygotowywały jak mówiła, do służby Bożej. I oto najniespodziewaniej dla wszystkich ksiądz Mielnicki zaprotestował zbieraniu się dziewcząt wieczorami we dworze lub pod figurą Matki Boskiej na cmentarzu. Po prostu nie zważając na obecność pani Szumańskiej powiedział dziewczętom, żeby rozeszły się, bo o godzinie pół do dziesiątej żadnego nabożeństwa nie ma, a jeżeli ktoś uważa, że o godzinie czwartej w niedzielę nie warto przyjść na nieszpory, to on uważa, że powszedniego dnia o dziesiątej to już noc do spania.

Pani Szumańska była rozgniewana na proboszcza, ale pani Paulina uważała, że trzeba było najpierw spytać proboszcza, czy uważa to za właściwe, aby dziewczęta schodziły się na cmentarzu. Swoją drogą dwie kandydatki pojechały do Nowego Miasta i pani Szumańska była zadowolona.

Gdy powróciłam po dwóch miesiącach, zastałam na pozór wszystko po dawnemu prócz tego, że na kanwie wyszywano już nie pasy do ornatów i kap, ale kwadraty na wielki dywan do Częstochowy, który miał być ofiarą ziemianek z całej Polski. U nas wyszyto w Drozdowie z pomocą pań oficjalistek dwanaście kwadratów, a w całym Łomżyńskim pani Szumańska rozdała do wyszycia podobno całą setkę. Z powodu tej roboty zbliżyły się oba dwory do żon i córek oficjalistów, a ja byłam zapraszana nawet i z panną Heleną ochroniarką na wieczorki i czasem przyjemnie spędzałam czas u piwowarstwa lub Bombińsiów.

Najzabawniej jednak było, gdy ksiądz Mielnicki zaprosił wszystkich do siebie. Bez różnicy rang i stanowisk: rządców i starszych ekonomów, praktykantów, ogrodników z żonami, paru prazlewnych, organistę i zakrystiana. Często były to osoby poróżnione ze sobą i niechcące się spotykać, ale skoro ksiądz prosił, nikt nie odmówił. A gdy zaczął częstować mocnym krupniaczkiem, trącali się kieliszkami i popijali na zgodę. Najczęściej proboszcz na tych ucztach wznosił zdrowie Lutosławskich i wtedy mówił: „Żyjemy tu wszyscy przy nich i pracujemy razem z nimi uczciwie, oni o nas, a my o nich pamiętajmy wspólnie”. Czasem po takim przemówieniu zalegała cisza, czasem jakiś mrukliwy głos odezwał się: „My dla nich więcej dajemy, niżeli oni nam”. A wtedy zaczerwieniony Bombinio odpowiadał: „Psiakrew, panie, oni więcej, oni więcej!”

Państwo Stanisławostwo stanowczo ganili tę mieszaninę towarzyską na przyjęciach u proboszcza. Pani Paulina twierdziła, że jako ksiądz dobrze robi, okazując, że dla niego wszyscy są równi, nie wyłącza swych owieczek. Raz nawet pan Stanisław zapytał księdza: „Czy to Proboszcz żadnych parszywych owiec nie wyłącza ze swego stadka?” „O, o, zaraz parszywe! Panie Dziedzicu, i na parchy przy dobrej woli jest lekarstwo, by nie zaraziły, trzeba tylko nie pogardzać zaraz nawet parszywymi”. Panu Józefowi odpowiedź proboszcza podobała się, przy obiedzie bardzo serdecznie wzniósł jego zdrowie, specjalnym starym węgrzynem. Nikt chyba bardziej się nie cieszył, jak właśnie ksiądz Mielnicki, gdy go obdarowano słowem dobrym lub bodaj małym dowodem pamięci i sympatii. Było to cechą jego charakteru i za to był niezmiernie lubiany, pomimo usterek, od jakich ludzie nie są wolni. Głowę miał mocną, ale czasem jednak w późniejszych latach już słabła. W Drozdowie był przez czterdzieści lat proboszczem.

Przemiłe święta Wielkiejnocy 1912 roku, ksiądz Kazimierz z księdzem Korniłowiczem obchodzili już jako djakoni w Drozdowie. Cały Wielki Tydzień nasz kochany proboszcz uważał się co najmniej za biskupa, tak był obsługiwany, a w Wielką Sobotę po skończonym o godzinie czwartej święceniu na które wcale nie jeździł, a tylko przyszedł do starego dworu, powiedział, że to pierwsze w jego życiu takie rozkoszne święta. „Pani Dziedziczko! Człowiek wie przynajmniej, co to święta, a tak to nie dość, że się namęczył cały tydzień spowiadając, to jeszcze w sobotę z wozu na wóz, od wsi do wsi”.

Ponieważ przed prymicją już ksiądz Kazimierz nie miał przyjechać, więc omawiano szczegóły uroczystości. Państwo Stanisławowie radzili, by przyjęcie odbyło się w ich nowym dworze z zaproszeniem sąsiedztwa i duchowieństwa. Temu stanowczo oparł się ksiądz Kazimierz i pani Paulina. Oboje byli zdania, żeby tylko rodzina i najbardziej zbliżeni z księdzem Kazimierzem byli obecni na jego pierwszej Mszy św. w rodzinnym kościele. Co do duchowieństwa, w sąsiedztwie i Łomży z nikim nie utrzymywano stosunków; po wstąpieniu do seminarium ksiądz Kazimierz jeździł do Sejn do biskupa Karasia, skończyło się na tym, że dostał pozwolenie na studia za granicą.

Cała rodzina postanowiła uczcić jakąś pamiątką dla księdza Kazimierza dzień jego prymicji. Złożono się na Kielich i obstalowano go. Ksiądz Kazimierz kazał powiększyć prezbiterium przez dodanie stopni i balustrady dębowej toczonej zamiast zwyczajnej żelaznej kratki. Pani Paulina skromny studencki pokój, który służył mu dotychczas, przerobiła na rodzaj wygodnego gabinetu do pracy i sypialni. Kazała pokryć nowym wytłaczanym pluszem stalowobłękitnym szezlong i dwa fotele i w tym samym odcieniu dała przykrycie łóżka, sukno biurka i roletę. Ksiądz marzył o kaplicy w domu, ale na razie sprzeciwiła się matka i proboszcz, oboje twierdzili, że jest jeszcze za młody.

Najzabawniejszą rzeczą było to, że ksiądz Kazimierz jako tercjarz dominikanów, zamiast używać nocnej bielizny, którą mu matką przyszykowała, przywiózł sobie grube lniane koszule szare, prymitywnie uszyte. Wyglądały przy innej bieliźnie jak worki do kartofli – tak orzekła ze zgrozą stara praczka. Na to córka praczki, która była pokojową, orzekła: „Mama się nie zna, ale i ten ksiądz, co to przyjechał odziany cały na czerwono i przepasany śliczną szeroką wstęgą, to miał taką samą koszulę i pod jedwabną kołdrę podłożył samodziałowy koc”. „To już widać takie przykazanie, żeby się ubóstwa nie brzydzili, choć w nocy”.

Zbliżała się chwila prymicji, która miała być 29 czerwca. Dzień ten prawie co rok był łączony z uroczystością chrzcin wnuków i wnuczek. Rok temu były chrzciny Krysi, pierwszej prawnuczki, córki Manity Niklewiczowej. Była to przemiła uroczystość, bo i państwo Józefowie brali udział w przyjęciu gości, a goście byli również nie tylko ci, co każdego roku w dzień imienin przybywali z sąsiedztwa. Tradycyjny obiad, największa moja troska by wypadł dobrze, by się przez długie przemówienia i liczne wypijane zdrowia nie przepiekł i nie przegotował lub roztopił, ominął mnie szczęśliwie. Byłyśmy z panią Pauliną gośćmi u państwa Józefostwa. Była to rozmaitość i odpoczynek zarazem dla mnie. Państwo Baliccy i nade wszystko pan Roman Dmowski, i pani Sofityna kochana tyle zawsze wnosili życia, tyle poruszali ciekawych kwestyj, a wszystko przeplatane pełnymi dowcipu i humoru słowami czyniły to, że nikt nie przejmował się, czy w zupie było o szczyptę soli za mało lub za wiele itp.

Podwieczorek w ogrodzie na tarasie był już u pani Pauliny i wypadł również doskonale. Pogoda dopisała, a kruszony, przyrządzone przez pana Mariana i Jana, podtrzymywały humor, a zdrowia potrójne prawnuczki, jej rodziców, obydwóch babek, krążyły przy akompaniamencie trzaskania z batów. Wspominałam całą tę uroczystość, myśląc o tej, którą się znowu przygotowywało trochę ze smutkiem, bo obawiałam się w rezultacie swego postanowienia opuszczenia pani Pauliny tego właśnie roku, w parę tygodni po prymicji. Było to jednak dla mnie niesłychanie przykre. Setki razy stawiałam sobie pytanie, czy nie jest to lekkomyślnością. Jednak chęć własnego domu, jak sądziłam własnego życia, własnego czasu – była zbyt silną pokusą, ale trzymanie tego przed panią Pauliną w sekrecie było mi wstrętne. Napisałam do księdza Kazimierza, prosząc, aby matkę uwiadomił o moim projekcie i usposobił do przyjęcia jego propozycji, by pani Szumańska zajęła moje miejsce.

Rezultat listu księdza Kazimierza był dla mnie niesłychaną niespodzianką. Oto zamiast gniewu na mnie, sprowadził gromy na jego głowę. Pani Paulina zupełnie rozumiała, że pragnęłam mieć własny warsztat pracy w jednym kierunku. Darowała mi, że przywiązanie do niej nie wzięło nad tym góry. Ale synowi, który ten projekt znał od dwóch lat i matce o tym powiedział dopiero wskutek moich wyrzutów sumienia... Boże drogi; jeszcze dziś, po tylu latach, czuję żal, jaki mnie przenikał nad niesprawiedliwością zarzutów, stawianych za mnie temu najbardziej przywiązanemu synowi. Doszło do tego, że wypowiedziałam wszystko, co mi nieraz przychodziło do głowy, że ksiądz Kazimierz przez braci, a nawet przez matkę był zawsze trochę lekceważony, trochę mniej kochany, trochę nie liczono się z nim. A on jest najlepszym, najwięcej wartościowym i najwięcej przywiązanym synem. Skończyła się nasza rozmowa moim płaczem i naparem z kwiatu pomarańczowego dla pani Lutosławskiej. Drugą niespodzianką było, że oboje państwo Stanisławostwo zupełnie uznali za słuszne, że chcę samodzielnie pracować. A gdy powiedziałam, że pierwszym impulsem do tego było jego powiedzenie: „Mama to lubi najlepiej dobierać sobie niedołęgi w domu” zaśmiewał się i twierdził, że mógł o mnie różnie pomyśleć, ale niedołęgą mnie nigdy nie nazwałby.

Kamień spadł mi z serca, z panią Pauliną mówiłyśmy, że będę co niedziela przyjeżdżała, że zawsze przez telefon powiem jej dzień dobry, że roboty do Drozdowa będą zawsze najpierwsze, że w razie choroby pani Pauliny natychmiast przyjadę... Uszczęśliwiona byłam, że się moje osobiste troski skończyły co do zgody pani Pauliny, byłam bardzo swobodna, wesoła, bawiłam się z dziećmi, pocieszałam, jak potrafiłam, młodą Angielkę u państwa Marianów, bardzo miłą i niesłychanie dobrą. Cieszyłam się, że się znalazła wreszcie odpowiednia osoba dla tej ślicznej czwórki dzieciaków, z których najmłodsza Zosia była już ostatnią. Kiedyś z powodu jakiejś choroby matki zmieniano jej mamki i biedny dzieciaczek z początku swego życia był mizerniutki, i żałośnie jakoś popłakiwał. Pani Paulina i pani Zielińska energicznie zaprotestowały zmianom mamek. Zosia dostała najzdrowszą krowę, spirytusową kuchenkę, z porcelany ogniotrwałej rondelek, garnuszek, do tego osobne ściereczki, osobne do zmywania naczynie, a co największą wywołało sensację u dzieci, to osobny stolik z szufladką, zupełnie nowy. Franeczek najstarszy dopytywał się, gdzie jest jego stolik i krowa, a czemu Hanka i Zbych również krów i stolików nie miały. (Zdaje się, że te kłopoty małej Zosi były wcześniej – rok 1905). Ale były z największą pewnością, a krowa Zosi egzystowała parę lat.

---

Co do gospodarskich spraw w tym czasie, to były ciągle jakieś niepowodzenia, nad którymi biadał Bombinio, bo on jeden pozostał z dawnych oficjalistów. Pan Józef zmienił piwowara, a rządców pan Stanisław zmieniał często. W tym właśnie roku zdawało się, że znalazł bardzo odpowiedniego rolnika, a zarazem miłego towarzysza, który pochodził z dobrej ziemiańskiej rodziny, był wykształcony, energiczny, w dodatku kawaler, stołował się we dworze, co uważano również za plus. Nawet pan Józef był zadowolony, bo nie potrzebował załatwiać spraw dotyczących browaru i młyna bezpośrednio z bratem, na przykład: gdy jęczmień nie był zupełnie odpowiedni lub chmiel nie udał się. Pan Józef bez ceremonii oświadczył rządcy: „Sprzedaj Pan ten swój towar browarowi z Łomży, tam robią piwo gorszych gatunków”. Rządca się nie obrażał i przyznawał mu rację. Nie obeszło się naturalnie bez wymówek. Ale ku radości Bombinia nie płacono za to, że to towar braterski i drozdowski – ceny najwyższej.

Pan Józef i pan Stanisław obydwaj pracowali społecznie, a jeden i drugi, jak twierdziła ogólna opinia, do zajęć społecznych mieli daleko więcej szczęścia, niżeli do spraw gospodarskich własnego majątku. W Łomży pan Stanisław jako kurator szpitala był nieoszacowanym skarbem szarytek, które po długich staraniach miasta i okolicy zdołano dla szpitala uzyskać. Wyjątkowy ten rządca, o którym wspominałam, nazywał się Brochocki i całe sąsiedzkie obywatelstwo zazdrościło takiego pracownika Lutosławskim. Zazdroszczono im też dużo różnych rzeczy: ich zdolności umysłowych, stosunków, jakie mieli z powodu kształcenia się za granicą. W dodatku liczono ich jako przyszłych zięciów, a tu ostatni kandydat przywdziewał sutannę, a na swoje kapłańskie gody nie zaprosił nikogo prócz rodziny i księcia Czartoryskiego, którego synowie byli jako uczniowie i skauci przywiązani bardzo do księdza Kazimierza. Następnie obydwaj zostali również księżmi. (Przyp.: z tych, co byli na prymicji - tylko Jan, późniejszy ojciec Michał, dominikanin, zginął w czasie Powstania Warszawskiego, Roman ożenił się).

W dzień prymicji księdza Kazimierza, 29 czerwca 1912 roku uroczystość imieninowa ograniczyła się tylko do złożenia życzeń i darów rodziny przy śniadaniu, a parę osób z sąsiedztwa przyjechało na podwieczorek. Wszyscy razem z panią Pauliną zajęci byli księdzem Kazimierzem, który przed swoją Mszą św. wysłuchał trzech innych: księdza Mielnickiego, księdza Gralewskiego i księdza Karpowicza. Kościół był cały przybrany zielenią i białymi liliami, dwóch ogrodników i czterech pomocników, stolarz, i cieśla nawet oraz pół tuzina dziewczyn krzątało się przez dwa dni pod kierunkiem pani Stanisławowej nad ozdobieniem nie tylko wnętrza, ale i bramy, i wielkich drzwi. Żałowałam bardzo, że pan Marian zapomniał zabrać ze sobą z Warszawy aparatu fotograficznego. Sprowadzeniu fotografa z Łomży, jak projektował pan Stanisław, oparła się pani Paulina i ksiądz Kazimierz.

Naprawdę cały obrzęd wypadł wspaniale, prezbiterium gorzało światłem i purpurą szat czterech księży i sześciu ministrantów zwykłych, a tylko dwaj Czartoryscy mieli przy zwykłych białych komżach pąsowe kokardy. Po Mszy św. ksiądz Gralewski miał podobno śliczne kazanie, ale ja zaraz po ucałowaniu rąk księdza Kazimierza pojechałam do domu, bo do mnie należało przyozdobienie stołu na obiad. W kościele były same białe lilie, a stół i cały stołowy tonął w różach, i ich zapachu.

Obiad ciągnął się bardzo długo z powodu przemówień, którymi był przeplatany. Książę Czartoryski zwrócił się głównie do matki i w imieniu całej Ojczyzny dziękował jej nie tylko za jednego syna, którego oddawała na służbę Kościoła, ale za wszystkich sześciu wychowanych tak, że ich praca społeczna przynosi wielki pożytek dla Polski właśnie w tym czasie, kiedy pragniemy wszyscy budzić cały nasz naród i dać o sobie znać światu. Pan Stanisław dziękował księciu Czartoryskiemu, a że wszyscy bracia umieli przemawiać i lubili mówić, więc to trwało i trwało bez końca. Nie mogłam uspokoić się z obawy, aby wspaniałe lody przygotowane już do podania, nie rozpłynęły się, więc prosiłam  księdza Gralewskiego, by zechciał przemówić po spożyciu ich. Byłam pewna, że usłyszę od wszystkich po kolei naganę. Tymczasem orzeczono, że Oczka jako marszałek dworu znalazła się w kropce!! Ja wysłuchałam przemówienia księdza Gralewskiego z uwagą wielką, nawet pocałowałam go w rękę na przeprosiny. Przemówienia Czartoryskiego, księdza Gralewskiego i pana Niklewicza, męża Manity, oraz pana Mariana wydały mi się bardzo poważne i zauważyłam, że chyba musi się coś dziać na świecie, kiedy tak wszyscy u nas w kraju nawołują do pracy społecznej, której kilka lat temu wszyscy się bali.

Gdy odprowadzałam panią Paulinę na chwilowy odpoczynek, powiedziałam jej o moich przypuszczeniach. Odpowiedziała mi, że dziś bardziej jeszcze obawia się, ale cóż można poradzić, gdy wszyscy pragną zmian – nawet pani chce się wynieść z Drozdowa. Każde takie powiedzenie bolało mnie i popłakiwałam wieczorami u siebie. Ale już za późno było na poniechanie zamiarów.

Zwierzałam się księdzu Kazimierzowi ze swoich trosk, pocieszał mnie, że wszystko dobrze się ułoży, a jeżeli wola Boska, by pani się z mamą nie rozdzielała, to was znowu połączy. Najważniejsze dla mnie było to, że stosunek mój pozostał z panią Pauliną dobry.

Mieszkanie w Łomży znalazłam bardzo miłe, ładnie położony dom w ogrodzie rejenta Korolca miał na górze trzy pokoje z dwoma balkonami i ślicznie pachnącym winem – idealne dla mnie lokum, które otrzymałam z łatwością przez znajomość i koleżeństwo w zawodzie rejenta Röhra, a głównie że byłam bezdzietną wdową, więc nikt im nad głową nie będzie hałasował. Trochę się zawiedli, bo miałam przecie pracownię, maszynę do szycia i panny do pomocy, ale jakoś na to nie narzekali, bo ich najmłodsza córka, która mnie polubiła i brała lekcje niemieckiego, uważała, że nawet tańczyć można, gdy tatuś siedzi w swoim biurze aż na trzeciej ulicy.

Miałam wyjechać 1 września, ale pani Szumańska przyjechała wcześniej, a ksiądz Kazimierz chciał wyjechać z Drozdowa wtedy dopiero, gdy ja zainstaluję się w Łomży, a matka, jak mówił, stęskni się po Oczce, więc przyspieszyłam swój wyjazd. W duchu żałowałam swojej decyzji, ale nie okazywałam tego, dziwiłam się tylko, że wszyscy byli dla mnie tacy dobrzy. Szczególniej oboje państwo Józefostwo. Oni pierwsi odwiedzili mnie na moim siedlisku, żartując, że ich mały Henryk musiał przekonać się, jak jego „narzeczona” mieszka. Nazywali mnie jego „narzeczoną” od jego urodzenia, bo go piastowałam nieraz całymi godzinami. Było to śliczne dziecko: spokojne i zabawnie poważne. Starszy chłopczyk podżartowywał i trochę mu dokuczał, a najzabawniejsze były sceny przy codziennych zabawach u babci. W oznaczonych godzinach po podwieczorku obydwaj chłopcy

przychodzili do stołowego i bawili się dwie godziny. Młodszy z babcią na kanapce przy okrągłym stole, miał osobne zabawki, które zawsze uporządkowane pozostawały w przeznaczonej do tego szafce. Babcia systematycznie zmieniała niektóre, dodając nowe, i obserwowała, czy też malec zauważy zmiany w swoim gospodarstwie. Starszy miał całą szufladę i bawił się ze mną, ale już na sposób freblowski: wyklejaliśmy, wycinaliśmy, malowali i wykrawali. Henryk z babcią oglądał raz obrazki, babcia mu tłomaczyła: „Tu jest taki lasek, a w lasku rosną grzybki”. Jerzy znał ten obrazek, była to pasieka i malutkie ule stały wśród drzew. Jerzy woła: „To nie grzybki, tylko ule!”. A Henio powtarza: „Tu sią takie gzibki”. „Mówię, że to ule!” – podniesiony głos Jerzego nie podobał się babci. „Nie wtrącaj się tu do nas”. „Ale kiedy tam ule!” „Zibki, zibki, zibki”... I tak mniej więcej co wieczór powtarzały się zabawy i sprzeczki i ani babci, ani wnukom się to nie przykrzyło. Czasem tylko Oczce... Lecz nigdy nie przypuszczałam, że będę tak serdecznie przywiązana i do babci, i do tych dzieci.

Nie miała pojęcia, że miasto, a raczej jego mieszkańcy, tak bardzo się interesują wsią, a szczególnie dworami. Przede wszystkim zazdroszczą im wszystkiego, począwszy od pięknych ekwipaży i koni, a skończywszy na powietrzu czystym i świeżym, którym oddychają. Wszyscy pragną choć trochę upodobnić swój zewnętrzny strój, obejście do tego, co zdążą zauważyć u ziemian. W sklepie kupiec kolonialny zachwala musztardę, bo taką właśnie bierze dwór w Pniewie lub podaje jakieś sery z tajemniczą miną, szepcząc, że do Drozdowa wzięli cztery funty, a tam się znają. Rzemieślnicy uważani byli za zdolniejszych, gdy ich używano do dworów, a największą dumą krawcowych było, gdy im się trafiła jakaś robota bodaj najzwyklejszej domowej sukni lub szlafroczka dla pani z Pniewa, Drozdowa lub Boguszyc. Śmiać mi się chciało, gdy mnie pani rejentowa, a nawet pani sędzina, osoby o pewnym znaczeniu towarzyskim, bardzo majętne, zasypywały pytaniami: o toalety, umeblowanie, przyjęcia i codzienne życie dworów Drozdowa. Wyobrażały sobie, że takie panie, które mają tyle służby, same o niczym myśleć nie potrzebują, dziwiły się, gdy im powiedziałam, że są jednak zawsze czymś zajęte. Jedna pani powiedziała mi, że irytuje ją to niezmiernie, że te wiejskie dwory otoczono taką glorią, że nie łączą się z towarzystwem miejskim, że taki na przykład pan Korolec to bogacz, niejednego ziemianina w okolicy może do kieszeni wsadzić, a nie jest jednak przyjmowany i zapraszany. Inna znów paniusia skarżyła się, że jakiś mularz powiedział: „Prawdziwą panią to zawsze można poznać od samego rana”.

Rejent Korolec był to człowiek wykształcony i sposobem bycia równy, a poniekąd nawet wyższy od niejednego właściciela dóbr, ale pochodzeniem... syn ogrodnika. Wprawdzie ogrodnika u Potockich w Jabłonnie, jako zdolnego chłopca, dla zachęty kształcono razem ze słynnym Guciem Potockim. Zdaje się, że patrząc na rozrzutność i hulanki swego wysoko urodzonego kolegi, Korolec nabrał wstrętu do zbytków i rozrzutności, nabrał jednak upodobania do życia wygodnego i kulturalnego, więc gromadził pieniądze, wydawał rozsądnie, a zdobywał je, podobno, pożyczając na wysokie procenty i stale wygrywając na różnych loteriach krajowych i zagranicznych. Miał dość dużą bibliotekę, parę obrazów dobrego pędzla i niezmiernie wygodne, i gustowne meble w gabinecie. Reszta domu była umeblowana banalnie. W ogrodzie dużo pracował, ulubionymi kwiatami jego były tulipany, sprawdzał je z Holandii i rzeczywiście takich jak u niego nie było w okolicy. Skarżył się tylko, że pomimo starań nie może uchronić, aby taki rzadki okaz, jaki sobie sprowadzi, nie spospoliciał po dwóch latach, chociaż go posadzi na oddzielnej grządce. Z wdzięcznością wspominam moje mieszkanie ponad tym ogrodem i cały mój pobyt w Łomży od roku 1912 w sierpniu do 1914 roku również w sierpniu.

Roboty miałam bardzo dużo i pięknej, ale księża jako klienci z małymi wyjątkami są nieznośni; przeważnie nie znają się ani na materiałach, ani na robocie. Starożytne ornaty, godne muzeów, porozrzucane po strychach, były siedliskiem rodzących się kotów, w niektórych parafiach spotykałam pasy słuckie pofarbowane lub pocięte na kawałki. Targowali się czasem uparcie, a nawet gdy odbierali robotę, musiałam czekać na zapłatę. Takich miałam wprawdzie tylko trzech. Ksiądz Brykczyński z Goworowa i Karwacki z Myszyńca pocieszali mnie, że jak się moja pracownia rozwinie, to będę miała obstalunki katedralne, że będę przyjmowała roboty konserwacyjne, tymczasem jednak zrażałam się brakiem gustu różnych bractewnych, których przysyłali mi proboszczowie z listem, na przykład takim: „Ponieważ jest to ofiara zelatorek róż Różańca św., proszę zastosować się do ich życzenia co do koloru i deseni.” Boże drogi, i czego taka baba jedna z drugą nie pragnęła wsadzić na plecy księdzu w ornacie! Słowem nie było róży bez cierni...

A do Drozdowa jeździłam prawie co niedziela. Pani Paulina zawsze z wyrzutem patrzyła na mnie swymi błękitnymi, miłymi oczyma i zawsze mi było jej żal, bo wiedziałam, że chciała, bym wróciła. Ponieważ stołowałam się u pani Rzętkowskiej, która po sprzedaży Jeziorka z bratem niedołęgą mieszkała w gmachu Towarzystwa Kredytowego – jak złośliwi łomżyniacy mówili – w przytułku dla przeżytków i bankrutów ziemiańskich – miałam sposobność i tam nasłuchać się różnych wzajemnych krytyk, bo co czwartek zjeżdżali się spokrewnieni z Rzętkowskimi Kisielniccy, Kuberscy, Woyczyńscy – przywozili zwykle rozmaite zapasy śpiżarniane, a pan Teodor Rzętkowski pitrasił z największym staraniem najwykwintniejsze potrawy, według – jak twierdził – francusko-polskiej kuchni. Płaciłam tyle samo, co w restauracji, ale pani Paulina przysyłała pani Marii owoce, jarzyny, często mleko i piwo, bo życzyła sobie, bym u niej jadała. I tak na każdym kroku wciąż miałam pomoc i opiekę z Drozdowa.

Pomiędzy tymi, których częściej widywałam byli państwo Kazimierzowie Kisielniccy z Korzenistego, Kisielniccy ze Stawisk (Stanisławowie). Byli to ludzie bardzo zamożni i należeli do tych, których Korolec określał, że stoją na pewnych nogach. Co do Władysława Kisielnickiego z Kisielnicy i jego synów, to należeli już do leżących na obie nogi, czyli bankrutów. A byli to najbogatsi ziemianie w Łomżyńskim. Mówiono, że stracili swoje dobra przez nieuczciwość zarządzających, łatwowierność rodziców i hulanki synów, którzy szczycili się, że należeli do słynnej wtedy złotej młodzieży. Zabytkiem jej był właśnie pan Władysław Kisielnicki, szwagier państwa Rzętkowskich. On i pan Teodor bawili kiedyś w Paryżu, grywali w Monaco, a i w Warszawie imponować potrafili wysokimi przegranymi i ucztami, jakie wydawali. Krytykowali tych wszystkich, którzy, jak twierdzili, nie umieli nawet użyć życia, gdy wyjeżdżali za granicę.

Do krytykowanych należeli najbardziej Lutosławscy, a według obydwóch panów ludzie nowi. Byłam też bardzo zadowolona, gdy na obiedzie, który Korolcowie wydali na uczczenie biskupa Karasia podczas jego bytności w Łomży, mówiono o księdzu Kazimierzu Lutosławskim i sędzia Grabowski, szanowany ogólnie, siedział przy biskupie i zapytał: „Jak też Ekscelencja zużytkuje tak cenny nabytek swojej djecezji, przecie to podobno człowiek wielkich zdolności i dobrego rodu”. Biskup odpowiedział żartobliwie: „Myślę, Panie Sędzio, że to kot, co swymi pójdzie drogami i niekoniecznie w naszej djecezji”. Pan Władysław Kisielnicki nie mógł wytrzymać i odezwał się z przekąsem do sędziego: „Uczoności Lutosławskich nie zaprzeczam, ale to przecie żaden ród, to ludzie nowi”. Wtedy, dziś starszy kanonik przybyły z biskupem, zwrócił się do pana Władysława: „Powiada Pan, że to ludzie nowi, a przecie widziałem dokument w naszym archiwum, że pięćset lat temu jakiś starosta Ziemi Wiskiej Lutosławski, sprzeciwiał się ustanowieniu parafii i budowie kościoła w Drozdowie”. Byłam na tym obiedzie, bo pani Korolcowa chciała koniecznie, żeby panie brały udział, a raczej by widziały i opowiadały o przepychu, z jakim urządziła to przyjęcie. Niestety, dawnym obyczajem siedziały panie po jednej stronie, a panowie po drugiej i nie mogłam nawet przypatrzyć się temu kanonikowi, a byłabym go pocałowała w rękę, bo pyszałkowatość tego pana Władysława była wstrętna.

Gdy opowiadałam o tym pani Paulinie, powiedziała ze śmiechem: „Doprawdy mnie to ani trochę nie obchodzi, czy o nas mówią, czy nie mówią. Aby mi sumienie nic nie wyrzucało, to ludzkie zarzuty nie mącą mi nigdy spokoju”. Ale też jej nikt nigdy żadnych nie robił zarzutów; otoczona była jakimś nimbem nietykalności i szacunku w całej Łomży i okolicy. Co do jej synów, to ziemiaństwo całe, prócz pana Józefa Jabłońskiego, lubiło i okazywało najwięcej sympatii panu Józefowi, mniej Janowi, a jeszcze mniej Stanisławowi. Wszyscy jednak uważali, że praca ich społeczna jest pożyteczna. Miasto pamiętało jakiś dobroczynny koncert, na którym pan Józef grał z wielkim powodzeniem, jakiś bal składkowy, na którym pan Marian tańczył ze wszystkimi paniami i panienkami bez różnicy i ożywiał całą zabawę. Tego wszystkiego nie mógł jakoś znosić pan Józef Jabłoński. A gdy się jeszcze dowiedział, że go w Łomży przezwali „Józio grojze szyki”, pałał wprost nienawiścią do pana Józefa i starał się złośliwością swoją mu dokuczać. Szkoda, bo żona pana Jabłońskiego była bardzo sympatyczna i lubiana przez panią Paulinę.

fot. 27

fot. 28

fot. 29

fot. 30

Additional information