ROZDZIAŁ XX
ROMANÓW
Pan Zbigniew Bobrowski nie był typowym ziemianinem. Toteż dom jego duży, zakrawający na pałac, nie nosił śladów wieńców dożynkowych ani myśliwskich trofeów, ani znamion próżności czy pychy.
Był to dom człowieka lubiącego wygodę i mającego o niej dobre pojęcie. Z hallu po zręcznych schodach, wysłanych wschodnim chodnikiem, szło się na piętro, gdzie była sypialnia południowa a za nią większa od sypialnego – łazienka i garderoba. Naprzeciw duży gabinet o trzech oknach weneckich, wychodzących na małe jezioro.
W naszym kraju widok wody stojącej pod oknami jest niebezpieczny: odbija ona szare chmury, mnoży posępność dni. Nie błyszczy woda w jeziorze tak dumnie i tak wesoło jak rzeka. Lepiej na nią patrzeć z odległości.
Zbigniew nie lubił swego gabinetu, choć w okolicy miał on sławę najkulturalniejszego pokoju, bo mieścił pierwszorzędną bibliotekę.
W parę tygodni po poznaniu Zazy w Kalinowie zaprosił całą Różankę do siebie na obiad na drugie święto Wielkanocy. Lubił przyjmować, choć z nury był samotnikiem. Kilka godzin gościnnego rozgardiaszu w domu zasobnym we wszystko, stale postawionym na dobrą stopę – nie wytrącało go z wewnętrznego biegu życia i nie męczyło. Nie był wesoły, ale miał zmysł humoru, który zapewne zawdzięczał babce ze strony matki, Francuzce. Patrząc na ludzi, widząc ich krzyżujące się zabiegi, doznawał uczuć nie złośliwych, ale podniecających i krytycznych.
Bobrowski ojca nie pamiętał, stracił go w dzieciństwie. Toteż w postaci jego odbijało się coś z wpływu czułości macierzyńskiej i coś z opuszczenia. Dojrzewał bez przyjaciela, sam – a nieraz myślał, widząc, jak matka tęskni za zmarłym, że takim przyjacielem byłby właśnie ojciec, i rozrzewniał się długie lata nad nim. Matka umarła przedwcześnie, gdy miał lat osiemnaście. Zbigniew był tak ogłuszony wojną, że w pierwszej chwili nie odczuł głęboko jej straty. Może przyczyniła się do tego łaskawość – widoczna przy jej śmierci. Umarła bez cierpień I bez strachu. Zbigniew, który widział twarze żołnierzy, oczy zasnute szkliwem rozpaczy, mrożącej krew w żyłach, lub zalane mózgiem z roztrzaskanej głowy – przyjął śmierć matki spokojnie. Była z tych, które potrafią tęsknić za zmarłym, aż doczekają się upragnionej śmierci. Niechże tam z ojcem czuwa.
Był wierzący i patrzał prosto na zagadnienia, dające innym ludziom zmorę niepewności. Ale ten pokój trwał krótko – gdy pojechał na uniwersytet do Warszawy i wracał do pustego domu, na święta i w lecie – to strata matki ukazywała mu się w pełnym świetle: była niepowetowana.
A kiedy trafi się taka przedwczesna wiosna jak tego roku i przy nagich jeszcze drzewach trawniki są fioletowe od fiołków, którymi matka ozdabiała cały dom, nigdy nie mogąc dość się nimi nacieszyć – to tęskni do matki, nie jak mężczyzna, lecz jak dziecko. Wspomina uśmiech, jakim witała gości, uprzejmość doskonałą, sposób składania rąk przy słuchaniu... Pamięta oczy błękitne, młode w starej twarzy i delikatność natury – która nie zraniła go nigdy przez całe lat osiemnaście.
Po pokojach pozbawionych pani domu w Romanowie snuły się postacie starych kobiet i kto wie, czy to nie one przyczyniły się do faktu, że Romanów uchodził za dom pełny wdzięku – choć kawalerski.
Była stara niania, w czepku białym, mająca lat 83; pani Maciejewska, wychowawczyni Zbigniewa, mieszkająca tu lat tyle, ile on sobie liczył. I pokojówka, która mawiała, że ona jednocześnie z panią dziedziczką „nastały" w Romanowie. Wszystko snuło się cicho, szeptało, radziło i pragnęło ponad wszystko szczęścia Zbigniewa. Pani Maciejewska była kobietą inteligentną i dotrzymywała Bobrowskiemu nieraz towarzystwa.
W tej chwili czekając na gości Bobrowski przeszedł się po dolnych pokojach i sprawdził, że wszystko jest, jak zwykle, bez zarzutu. Zastanawiał się z humorem, na czym polega właściwie praca pani domu, o której tyle się słyszy. Tu nie ma pani domu od dziesięciu lat i jest spokój i ład. U Kalinowskiego – to samo. Ale tam – ten ład kosztował dziesiątki tysięcy i majątek nie wytrzymał. Zbigniew, myśląc o pani domu, wiedział, że żartobliwie ukrywa w ten sposób jedyne marzenie ostatnich lat dojrzałości: tak, marzył o tym, aby znalazła się w tym domu na stałe młoda kobieta. Był więcej niż zamożny, ale nie ciągnęły go, jak wielu kolegów, pieniądze i małżeństwo z interesu. Chciał się wzruszyć, pokochać, rozbić jakimś faktem życiowym tę straszną zdrętwiałość powojenną, która mu leżała kamieniem na piersiach. Już minęło kilkanaście lat – niczego nie dokonał, niczego prawie nie chciał. Póki tli pragnienie doczekania pani w tym domu, jest nadzieja, że los go jeszcze czymś obdarzy.
– Bywa „wino wesołe” – myślał i bywa wojna na wesoło. A czasem człowiek po jednym kieliszku jest tragiczny a po jednej bitwie – skończony. We mnie jest coś skończonego, ciężkiego jak kamień. Gdzież znajdę towarzyszkę dla mojej melancholii? Nawet cynizmu we mnie nie ma, który jest siłą dzisiejszych ludzi.
Podczas gdy on sobie tak myślał, ludzie mówili o nim inaczej. Zajmował się oświatą ludu i przyjaźnił sąsiedzko z chłopami. Cenił ich towarzystwo, szukał go. Odnowił swoim kosztem kościół, w którego podziemiach leżeli rodzice, i na mszach żałobnych, na które posyłał ofiary, zawsze sam bywał. Pola w Romanowie słynęły z wzorowej uprawy. Polityką się nie zajmował, ale gdy nacisk urzędników zaczął z roku na rok przekraczać właściwe im kompetencje i dowodził upodlonego zasługiwania się tyranii, odnalazł w sobie jakiś nerw, jedyny silny, uporu, dociekliwości – i bronił prawa w każdym drobnym przejawie życia społecznego, aż zyskał popularność na tym gruncie.
Wrogów nie miał, choć był fatalnie notowany u tych, których nadużycia śledził. Ale nie zaniedbując swych obywatelskich obowiązków czuł stale owo zdrętwienie duchowe, które nazywał „winem smutnym” swego dojrzałego wieku.
Teraz pomówiwszy spokojnym głosem kilka słów z panią Maciejewską, zapewniającą go o bardzo udanym Święconym – pomyślał o młodej pannie Barskiej. Słyszał już, jak wszyscy w okolicy, jej historię.
– „Ona ma ogromny wdzięk, żadnych śladów na twarzy cierpień czy upokorzeń, choć musiała mieć ciężkie dzieciństwo”.
Podoba mu się od chwili, gdy ją zobaczył przy dużym stole w Kalinowie – nie może jej zapomnieć. W niej jest coś wybitnego – może ma talent? Ale jaki? Taka młodziutka!
Samochód Bobrowskiego, wysłany do Różanki wracał z całym towarzystwem. Zbigniew zobaczył go z daleka i szybko wyszedł przed dom. Było tak ciepło, że panie nosiły lekkie płaszcze rozpięte i widok ten napawał wesołością.
Zbigniew wprowadził je roześmiane do pokoju wprost z hallu, przygotowanego na gotowalnię, a sam wyszedł witać nowych gości. Pani Maciejewska zaopiekowała się gośćmi i patrzyła oczyma rozumnymi na Zazę jakby z niemym pytaniem. Anna, trochę już opalona, pobieżnie poprawiała włosy i mówiła.
– U nas bywają zawsze fiołki wcześniej, a ja nie mogę się ich doczekać.
I wyglądała przez okno.
– Zazdrość? – rzekł Stefan, który patrzał na jej odbicie w lustrze i wziął jej rękę.
– Co? – pytała zaskoczona. – Nie wiem.
– Ale ja wiem na pewno – i patrzał z bliska w jej złote tęczówki.
– Dużo osób będzie? – zapytała pani Anna, widząc zajeżdżające powozy.
– Nie, dwadzieścia osób. Pan Zbigniew najbardziej lubi takie małe zebrania.
– „Małe! – pomyślała Zaza i rozglądała się po pokoju będąc przekonana, że jest znawczynią wytrawną od kilku tygodni.
– To chyba nie jest gabinet pana domu? – zapytała obcesowo.
– Nie, to był salonik nieboszczki matki pana Bobrowskiego, teraz buduarek gościnny.
Zaza skończyła poprawiać włosy i pani Anna, która na nią czekała, poprowadziła ją na górę.
– Nim wszyscy się zbiorą, pokażę ci śliczny pokój, wygląda jak kajuta na pełnym morzu.
Ale Zbigniew, szukający ich już od chwili, stanął na schodach za nimi.
– Panie idą na górę? – zapytał miękko, podczas gdy gwar licznych głosów rozlegał się z sieni i dolnych pokojów.
– Chcę pokazać Zazie gabinet pana.
Zrównał się z nimi i patrzał na Zazę, która w żółtej sukni była szczuplejsza niż zwykle. Oczy szafirowe, wilgotne. – „Co za oczy!” – pomyślał.
– Bardzo proszę, ale tam nie jest ładnie. Stołowy pokój z drugiej strony, z widokiem na ogród i szpalery, jest najładniejszym widokiem z domu.
Weszli do gabinetu, w którym słońce padało na grzbiety książek i oświetlało je różnorodnie – jak oświetla je umysł jasny, gdy pojmuje.
Zaza zobaczyła książki, brązy, srebrne tace, ręcznie kute i odczuła wrażliwymi nerwami smutek tego pokoju, z którego był widok na stojącą wodę.
Zbliżyła się do okna i wyciągnąwszy szczupły palec przed siebie, wskazując na jezioro, powiedziała z całą powagą.
– To trzeba zasypać!
Pani Anna wybuchnęła śmiechem, a Zbigniew pocałował Zazę w rękę.
– Nareszcie jest postanowienie, którego mi było trzeba! Dziękuję! Teraz wiem, skąd ta siła w pani wzroku: pani umie rozkazywać.
– Usłucha pan rozkazu? – zapytała cicho.
– Ależ z przyjemnością – i patrząc na śmiejącą się Annę dodał:
– Nie, tego się nie zapomina, to jest wspaniale! „T o t r z e b a z a s y p a ć”. Iluż ludzi wchodziło
do tego pokoju i mówiło, że jest ładny. Nikt nie powiedział tej oczywistej rzeczy, że...
– ...Że to trzeba zasypać – powtórzyła z kokieterią Zaza, a Zbigniew poczuł, że ją chyba kocha, bo kamień, leżący mu na piersi od lat, nie ciężył w tej chwili. Dom jest wesoły z chwilą, gdy zjawiła się w nim ta rozkoszna, rozkazująca kobieta. Ona wie, czego chce, gdzie jest piękno, jak jego szukać, – wie to wszystko, czego on nie pożądał i nie zna. Ona otwiera mu horyzonty całe – i to jest wielki moment. Tak myślał Zbigniew patrząc w podziwie na Zazę.
A ona zrozumiała, że nareszcie widzi ją taką, jaką ona być potrafi, gdy zechce, i na twarzy jej ukazał się blask, który widzieli wszyscy mężczyźni.
W pół godziny potem dwadzieścia osób zasiadło przy owalnym stole. Tylko Kalinowski zawiódł, przygnębiony swą klęską. Byli państwo Mieleccy, ona ze śladami piękności wschodniej na drobnej twarzy; z dwiema córkami, które miały wszystkie warunki, by zwać je ładnymi, a dobiegały lat trzydziestych bez powodzenia ni małżeństwa. Był pan Ostoja, starszy człowiek o pięknej postawie, i siwych oczach, zatrzymujących się bacznie na rozbawionej Zazie, i państwo Żarscy, młodziutkie małżeństwo, ubrane zbyt modnie na to, by wyglądać szczęśliwie... ale zabawne i wesołe.
Rozmowa urywana, żywa, dotyczyła wszystkiego, co jest przypadkowe i co nie dokucza. Dobre jedzenie ściągało ją coraz niżej, ale Zbigniew Bobrowski wytrwale i uprzejmie nie dał jej upaść.
Państwo Żarscy wrócili właśnie z podróży poślubnej i pragnęli podzielić się z towarzystwem nowinami z Europy. Nieprawdą jest – mówili – aby suknie noszono do samej ziemi, to jest tylko nasza przesada; w strojnych sukniach widać całą nóżkę i prześliczne pantofelki. W Anglii kryzys ekonomiczny nie musi być znów tak wielki, o jakim pisze się u nas. Wszędzie zabawy, wyścigi konne i psie, wystawy, biżuterie, śliczne srebra stołowe i wesołość, werwa, co za porównanie z nami.
– Długo państwo byli w Londynie? – zapytał pan Ostoja, zamieniwszy miłe spojrzenie z panem domu.
– Całe dwa tygodnie – odpowiedziała z powagą dwudziestoletnia mężatka, na którą wielkimi oczyma patrzyły panny Mieleckie.
– O, to dość długo.
– Tak, toteż byliśmy wszędzie i poznaliśmy doskonale Londyn.
Ktoś z cicha jęknął. Nie wiadomo czy z zazdrości. Może ktoś, kto latami bywał w Anglii i nie mógł jeszcze powiedzieć, aby ją znał.
– A! – rzekł pan Żarski – i sprawdziliśmy, że Galsworthy nie cieszy się w swym kraju takim powodzeniem jak za granicą. Mówią, że jego „Saga” była szkodliwa z punktu widzenia prestiżu Anglii, że to nie było patriotycznie tak umieszczać tych bezrobotnych w powieści. Opowiadał nam o tym szczegółowo jeden dziennikarz, bardzo wpływowy.
– Chciałbym widzieć więcej takich talentów – rzeki Stefan Barski.
– Ależ ten bohater „Sagi”, Soames, jest wstrętny – skrzywiła się Zaza. – Nie dziwię się, jeśli
Anglicy zżymają się na takiego bohatera.
– Soames? – powtórzył Zbigniew. – Wstrętny tylko dla dwu kobiet, które go zdradzały – poza tym jest wspaniały.
– Och, co pan mówi!
– Twardy, zmaterializowany! Ciasny, nudny! – odezwały się głosy pań.
A panowie spojrzeli po sobie odruchowo, jedni z ożywieniem, drudzy spokojnie, mieli gotową obronę tej cierpkości angielskiej, w której tkwi charakter j którą bohater „Sagi” uosabia.
Tylko pan Mielecki nie znał książki i przysłuchiwał się rozmowie. Pan Żarski mówił o niej ze swobodą, ale treści jej nie pamiętał.
Zbigniew rzekł:
– Proszę pań, nie trzeba sobie Soamesa lekceważyć. Cała kultura angielska jest w tym człowieku. Dopiero rozumiemy w pełni słowo „gentleman”, śledząc jego życie.
– Dlaczego? Myśli tylko o pieniądzach albo o obrazach, którymi handluje!
– Lubi mieć. Posiadanie rzeczy i pieniędzy jest jego życiową karierą, ale najdalej posunięta zgodność z prawem jest wytyczną tej kariery. W tym tkwi sedno rzeczy.
Ostatnie słowo Zbigniew Bobrowski powiedział z naciskiem i spojrzał na pana Żarskiego, który lubił w prowincjonalnych dyskusjach politycznych bronić siły...
Rozmawiano jeszcze chwilę o pisarzu angielskim, ale tylko zdanie Zbigniewa dowodziło, że istotnie nad książką myślał – a że był człowiekiem skromnym, więc, widząc to skierował rozmowę na inny temat. Pan Ostoja zwrócił żartobliwie uwagę, że zebrali się jako towarzystwo archaiczne, bo nie ma ani jednego rozwodu w historii tych dwunastu biesiadników, i ledwo to powiedział, pani Żarska spojrzawszy na męża rzekła:
– No, za rok, jak się zbierzemy, jeśli nas pan Bobrowski zaprosi, może już być zupełnie inaczej.
Pan Żarski, dumny z tego oświadczenia żony, pospiesznie dodał:
– Na pewno będzie inaczej.
Potem wszyscy serdecznie się śmiali, a panny Mieleckie odczuły nieokreśloną nadzieję.
Zbigniew, doskonale wychowany gospodarz, rozmawiał z każdym i każdy doznawał wrażenia, że jest przez niego ulubiony. Ale wzrok jego szedł za Zazą i mówił jej coś, co ją napełniało pychą. Wszystkie podboje warszawskie wydawały jej się błahe wobec pochylonej ku niej głowy pana Bobrowskiego. W jego smutnych oczach widziała duszę i mówiła sobie:
„Produkt nie spotykany dotychczas...”
I nagle przyszło jej na myśl coś, co ją napełniło zdumieniem. Jest w matce jakieś podobieństwo do tego człowieka! Skądże? – żachnęła się prawie, bo wydało jej się, że obniża wartość Bobrowskiego. Matka spokojna, cicha, często niezaradna, zbyt tęga, bez linii – matka i ten wytworny człowiek! co za myśl.
Odrzuciła ją zaraz, ale fakt, że jej błysnęła na mgnienie oka, związał czymś nieuchwytnym w jej wyobraźni panią Barską z człowiekiem, którego już kochała.
ROZDZIAŁ XXI
PORANEK
– Dzisiaj rocznica śmierci mamy – powiedziała pani Anna do Zazy w kilka dni po wizycie w Romanowie – pójdziemy na cmentarz.
Zazie ta wiadomość nie wydała się miłą.
– Babka umarła na Wielkanoc?
– Nie. Wówczas Wielkanoc była późniejsza. Umarła w Wielki Piątek.
Pani Anna spojrzała w przestrzeń widząc nagle wiele rzeczy przed sobą.
– A właściwie ile lat temu babka umarła?
– Dopiero cztery. Szkoda, że jej nie znałaś. To była nadzwyczajna kobieta.
– Nadzwyczajna? – powiedziała powoli Zaza. – Nie była nigdy na Hożej. Nie wiem.
A jednocześnie doznała ostrej niechęci. Już ojciec wspominał swą matkę jako osobę niezwykłą. Ona nie ma moralizatorskich skłonności, ale wszystko ma swoje granice! Matka nie umiała się postawić i zasłużyła na swe osamotnienie, ale znów babka, żeby nie postarać się nawiązać stosunków z synową i wnuczką.
Wzruszyła ramionami.
Anna, wrażliwa, zrozumiała od razu.
– Widzisz – mówiła cicho – to był dla babki wielki dramat, to rozejście się twoich rodziców – przez kilkanaście lat nie chciała wcale widywać syna. I tak umarła. To jest straszne. Mnie bardzo kochała, widziałam, jak cierpi...
– I za jej cierpienie myśmy musiały pokutować?
– Wy? dlaczego?
– No, ciociu, czyż naprawdę mam się tłumaczyć jaśniej.
– Wybacz – szepnęła Anna, którą ogarnął głęboki niepokój.
Jest to rodzaj niepokoju szczególnie dotkliwy dla ludzi dobrych, gdy ogarnie ich w zetknięciu z kimś, dla kogo moralne problematy nie istnieją... Nie mogła wyjawić Zazie tego, co zdawało się w całej sprawie najważniejsze: oto, że matka jej uchodziła w pojęciu rodziny za osobę prawie z półinteligencji, że małżeństwo jej z Leonem Barskim było rodzajem ciosu dla nich wszystkich. Ale teraz wie, że to nie było wcale najważniejsze. Anna od pierwszej chwili, gdy przyszedł list Leona i zjawiła się jego osoba na nowo w rodzinie, wie o tym. Niepojęte jest, jak to mogło wszystko trwać lat dwadzieścia: ona nie zna bratowej, dopiero teraz poznała Zazę! Nawet nie wiadomo kogo winić i to tak bywa zawsze w rodzinnych zatargach. Jest działanie zbiorowe, rodzaj żywiołu takiego jak morze – lub jak opinia... Pani Anna nie jest zaskoczona, bo świadomość ta ciągnie się już od miesiąca, ale doznaje pewnego wstydu i to graniczy z cierpieniem. Dlaczego matka męża, czczona ogólnie, nie starała się choć w części naprawić straszliwej krzywdy pani Leonowej Barskiej? Dlaczego oni, o Boże – oni sami, kupiwszy na dogodnych warunkach od brata rodzinną Różankę, nie zaprosili nigdy matki Zazy? Anna nie wie, po prostu nie wie, ale patrząc w tej chwili na młodziutką twarz Zazy dostrzega w jej oczach jakby ironiczną wiedzę, dotyczącą całego dramatu ich rodziny, i widok ten – utrwala jeszcze niepokój pani Anny. Ona nie jest z tych, którzy skwapliwie oszukują siebie, by potem móc ze spokojnym sumieniem oszukać innych...
– Zazo – powiedziała biorąc bratanicę za rękę – nie chodź z nami na cmentarz, zostań.
Ale mówiąc to zdała sobie sprawę, że ją bardzo kosztuje chwilowe poniżenie matki męża.
– Ciociu, przecież to wszystko nie ma znaczenia! Pójdę ze stryjostwem, naturalnie.
Zaraz wstała i widząc przez okno stryja, rozmawiającego z ogrodnikiem, dodała:
– Zaraz zejdę, już stryjek wrócił z gospodarstwa. Co za prześliczna pogoda!
Ale myślała o Bobrowskim.
„Cmentarz, głupstwo, mogę pojechać, ale jeśli pan Zbigniew w tym czasie przyjedzie i nas nie zastanie, to im tego nie daruję”.
Gdy wróciła ze swego pokoju na dół, Stefanostwo czekali przed gankiem.
Po chwili ogrodnik przyniósł wieniec, który Zazie wydał się bardzo bogaty, i zobaczyła ze zdziwieniem stryja zagniewanego.
– Wojciechu – mówił – czerwone tulipany na taką rocznicę! Wstyd po prostu!
– Jest i biały bez, cały pęk – wskazywał zafrasowany ogrodnik – było trochę mało, dodałem kilka tulipanów. Ale jest i mahoń, pani starsza zawsze go lubiła do wieńców, i tuja. Taak...
– Pojęcie przechodzi – mówił Stefan do Anny – jakby pierwszy raz robił wieniec dla mamy. No, nie wiem, jak my to weźmiemy! Czerwone tulipany w rocznicę śmierci!
Anna widząc chłopca ogrodowego, który przyszedł i podtrzymywał wieniec, powiedziała łagodnie:
– Skocz, chłopcze, prędko po nożyce.
Potem wydęła tulipany z bukietu, potrząsnęła bzem, aby nie znać było luki, i powiedziała:
– Ogrodnik robi wieńce bardzo starannie, to tylko dziś się nie udało.
I skinęła ogrodnikowi głową, aby odszedł.
– Czy chłopak ma zanieść wieniec? – zapytał jeszcze ogrodnik.
– Nie – odrzekł poważnie Stefan Barski nakładając rękawiczki – ja sam go zaniosę.
– Czy cmentarz jest w samej Różance? – spytała Zaza.
– Tak, wyjdziemy ogrodem i zaraz za kościołem jest cmentarz.
Szli w milczeniu. Ogród kwietniowy był cały zalany rannym jeszcze światłem. Cień nie był głęboki, a słońce już grzało. Gdzieniegdzie, z napęczniałych drzew, z gałęzi wilgotnych od rosy szły smugi woni podobnej do zapachu siana i rezedy. Anna myślała o rozmowie, właściwie o urywku niespodziewanym w rozmowie z Zazą, a Zaza wspominała Zbigniewa Bobrowskiego.
„Jest mną zachwycony i to jest dobrze. Ale ja, jeśli jestem już w nim zakochana, to to jest za prędko. Tego się boję. Miłość nie może być nagła, bo miłość powinna być postanowieniem i trzeba śledzić rozwój tego postanowienia. Ale nie.. tu jest coś innego – tu jest jakaś siła, od której Zaza po prostu drży. O nieba! Czy to ma być jej los? Wypuszczać cugle z ręki?... Raz z Locem – no, to jest skończone na zawsze, nie trzeba nigdy tego wspominać, nawet nocą, nigdy. Ale teraz, to upodobanie gwałtowne, niezwalczone, czym jej grozi? Miłość niewzajemna to jest bajka romansów niedzisiejszych. Zaza jej nie zna i lekceważy. Ale błyska jej w głowie świadomość, że można mieć złamane życie, jeśli się nie zdobędzie tak, jak się pragnie zdobyć, człowieka takiego, jakim jest Zbigniew Bobrowski.
Odetchnęła głęboko. Spojrzała na szosę, którą mijali wychodząc furtką ogrodową naprzeciw kościoła. W małych szybach chat błyskało słońce i zaraz odbiło się w Zazie blaskiem i nadzieją.
„Zdobędę go. Już mnie kocha, jest mój”.
Tymczasem Stefan Barski patrzał bacznie na dachy, płoty, obejścia i rozgrzewały mu serce plany działań sąsiedzkich. Kłaniał się co chwila widzianym gospodarzom. – Anna zaś myślała o dzieciach. Pełno dzieci było na wsi...
Gdy weszli na cmentarz, Stefan zesunął delikatnie z lewego ramienia ciężar i dał paniom na chwilę. Sam zbliżył się do grobu i z krzyża hebanowego zdjął zwiędły, stary wieniec. Niby perski dywan, niby modlitewnik wyglądała ta mogiła matki Barskich. Zaza patrzała w podziwie. Żadnego śladu trumny, tak często odbitego w wypukłych, okrutnych dla ludzi w żałobie – grobowcach przepełniających miejskie cmentarze.
Nic na pozór nie tłoczyło zmarłej.
Leciutki, w drobny deseń, ogródek kwiatowy przykrywał tajemnicę. Ogródek otoczony niską kratą.
I krzyż – to wszystko.
– Babce jest tu lepiej, niż będzie mnie na Powązkach – pomyślała Zaza, ale nie uczuła najmniejszego wzruszenia. Natomiast cieszył ją przenikliwy blask, rozchodzący się szeroko w kwietniowym poranku.