ROZDZIAŁ XVIII
PRZYBYCIE
Pan Zbigniew Bobrowski przyjechał na podwieczorek do Różanki o najlepszej na wsi porze. Już praca dnia ma się ku końcowi, a wieczór będzie długi. Gość zwiastuje rozrywkę, na którą zasłużył gospodarz, wstający czasem o świcie, oraz jego domownicy, choć wśród nich bywają ludzie nałogowo leniwi.
Pani Anna była tego dnia zmęczona i bledsza niż zwykle. Cały dzień spędziła na gospodarstwie, teraz siedziała wygodnie w fotelu. Widać było, że pragnie zmiany, odpoczynku. Nosiła białą suknię, od razu przyciągającą wzrok. Zaza opowiadała o młodych Domżalskich i choć sam sposób jej mówienia dowodził atmosfery obcej zupełnie Stefanostwu Barskim – nie mogli jej słuchać inaczej niż wesoło.
– Marynka całe życie czeka jak te panie w oknach na przedmieściach. Najpierw na męża czekała od urodzenia a teraz na zdradę. Ona ma we krwi ,,rendez–vous", a że zgubiła niedawno darowany jej przez teścia sygnet, nie wie sama, czy szuka swego herbu, czy przyjaciela, – ale naprawdę marzy o zdradzie.
Na to właśnie wszedł Zbigniew Bobrowski i Zaza zmieniła ton. On usłyszał jej ostatnie słowa, po przywitaniu siadł przy pani Annie i powiedział głosem spokojnym:
– Kto marzy o zdradzie? Bo my w tym powiecie marzymy częściej o stałości.
– Ba! – zawołała Zaza – toteż was wystawiają na licytację – i zaraz zamknęła usta ręką i obejrzała się z udanym przestrachem, jakby ujrzała przed sobą wuja Kalinowskiego.
Pani Anna uśmiechnęła się, a Stefan pokiwał palcem w stronę Zazy, krytycznie. Ale ona stała oparta o fotel i patrzała prosto na Zbigniewa. W przyległej jadalni nakrywano do stołu i na myśl, że za chwilę siądzie tuż przy nim, może z nim zamieni kilka słów osobno – uczuła podniecenie i zuchwałość.
– Stryjku – powiedziała nagle – czy w miłości wszystko się wybacza?
– W jakiej miłości?
Zaza była zaskoczona.
– No – rzekła – w miłości. Czy jest tak dużo gatunków?
– Tak, w miłości trzeba darować albo krzywdzić, innego wyjścia nie ma – odparł Stefan Barski i coś w jego żartobliwych słowach przypomniało Annie jeden zły moment dawny, bo wstała i z pewnym pośpiechem powiedziała:
– Podwieczorek na stole, chodźmy.
Białe meble, zapach kawy, laki przy oknach a na głównym stole hiacynty – wszystko to dało towarzystwu myśl swobodną i oderwaną.
Zresztą Anna szczególnie lubiła taką rozmowę, która prowadzi wysoko, a nie grozi nikomu. Nigdy przykłady potoczne nie krzywiły biegu jej rozumowania i nie myliły otwartych dla niej widoków ludzkich celów czy upadku.
– Nie wiem dlaczego – rzekła – wszelka zasadnicza rozmowa o miłości od dzieciństwa wydawała mi się smutna.
– Bo to jest rozmowa o spełnieniu. A człowiek żyje tylko, póki czeka, gdy dopiął swego – widzi starość – powiedział cicho Bobrowski.
– Może. Jak się pomyśli, ilu ludzi kochających się jest smutnych a ilu, – bez miłości, wesołych – to warto się zastanowić nad tym, co to znaczy? – mówiła Anna, ale oczy wyrażały więcej niż słowa i Bobrowski spojrzał na nią z upodobaniem.
– Tak, miłość jest ciężka – rzekł – ale każdy chce ją nieść.
Pani Anna skinęła głową, a Zaza patrzała roziskrzonym wzrokiem na oboje i dziwiła się, że rozmowa nie idzie tak, jakby ona pragnęła. A właściwie czego chciała?
Ach, nie wie, jakiejś rozprawy, jakiejś walki, w której by mogła zwyciężyć – bo ją dręczy niecierpliwość, która wypływa z nieznanej dotychczas, gorączkowej postawy wewnętrznej.
Spogląda na Bobrowskiego, widzi pierwszy raz, że ma rzęsy zbyt jasne do śniadej twarzy, i ten szczegół, drażniący ją na pozór, przykuwa jej wzrok i mówi o nim coś, co ją do żywego obchodzi.
Skąd on się wziął taki odmienny, taki znaczący? „Widzę go piąty raz, a wydaje mi się konieczny – choć nic o nim nie wiem i on o sobie nic nie mówi. W ogóle ludzie tu o sobie mało mówią, a od razu się o nich dużo wie. Nie to, co pani Domżalska.
Porównanie wypadło tak, że Zaza przerwała bieg myśli mówiąc:
– Dziś ósmy dzień od mego przyjazdu – a mam wrażenie, że jestem tu dawno.
– To źle, to znaczy, że się nudzisz.
– Nie. Tylko myślę, a to mi się dawniej rzadziej zdarzało. Miałam co innego do roboty!
To powiedziawszy zaczerwieniła się. Nie trzeba tak mówić. Chciała zupełnie co innego powiedzieć. Dodała śpiesznie:
– Myślę, bo jestem zaskoczona...
– Czym? – głos Anny brzmiał dobrocią. Bobrowski utkwił w niej wzrok i długą chwilę patrzeli sobie w oczy.
– Niespodzianką.
Stefan chciał z humorem powiedzieć, że niespodzianką w życiu jest tylko miłość, ale coś go powstrzymało. Bobrowski przyjeżdżał od trzech dni co dzień i trzeba było uważać.
– Jaką? – zapytał. – Niech nam Zaza opowie.
W głosie jego była rodzinna, poufała słabość do dziecka brata.
– Ba! żebym umiała powiedzieć jaką – mówiła Zaza, widząc z zadowoleniem skupione na sobie spojrzenia. – Niespodzianka, która obejmuje tyle spraw, że nie wiem, co jest ważniejsze. Dotyczy ona i trybu życia w Różance, i – przerwała. –
– I czego? mów, przecież ty jesteś odważna.
– I mojego poglądu na świat.
– O! to już coś ważnego – rzekł Zbigniew z udaną powagą – to wymaga rozprawy. Proszę nam to wyjaśnić.
Wtedy Zaza powiedziała z irytacją, choć żartobliwie, zapalając papierosa.
– Tutaj jest spokój.
I obrzuciła obecnych wzrokiem wyrażającym pretensję.
Stefan wybuchnął śmiechem, a Anna wyciągnęła do niego rękę, jakby go powstrzymać chciała, i rzekła:
– Cicho. Niech Zaza skończy. Jest spokój, tak.
– No, właśnie. A nie wiem, skąd się wziął.
Wszyscy spojrzeli na nią i każdy pomyślał co innego. Bobrowski – z nagłą przykrością wspomniał zdradę Leona Barskiego, Stefan pomyślał o miłości swej żony, a Anna zamyśliła się nad atmosferą miasta... Ale choć każdy z nich myślał co innego, odpowiedzieć pragnęli podobnie. Widząc, że Anna zaczyna mówić, panowie czekali.
– Jest tu pewien spokój. Niech on ciebie nie dziwi. Może go osiągnąć człowiek zawsze, gdy zadowoli się jakąś zdobyczą. W jakim sensie on ciebie razi? Zacofanie?...
Łagodność Anny sprawiła Zazie niejakie zadośćuczynienie.
– Nie – rzekła żywo – postęp pasuje mi do Różanki, choć nie wiem, gdzie go tu przyczepić, bo jest tu jakaś samowystarczalność.
– Dobrze – szepnął Bobrowski i skinął głową.
Zaza z rozkosznym uciskiem w piersi dosłyszawszy cichy głos Zbigniewa ciągnęła:
– To już mój los w Różance od pierwszej chwili. Najpierw zaskoczył mnie wygląd cioci – złożyła obie ręce. – Nie umiem schlebiać (raczej nie lubię – pomyślała) ... Potem – ten spokój... Ostatecznie, życie jest dziś wszędzie trudne, – tu się tego nie odczuwa.
– Ależ Zazo! – rzekł Stefan. – My kochamy Różankę i nie wiemy, czy do roku w niej wytrzymamy, tak dziś jest. – Wzrok Stefana poszedł ku starej lipie, której koronę jeszcze czarną widział siedząc przy stole. – Nie ma już wsi, beztroskiej, nie łudź się. A spokój – zawahał się – spokój to jest postawa człowieka a nie okoliczności.
Pani Anna złożyła ręce zasłuchana, Stefan widząc to zapalił się:
– Zazo! Chciałbym widzieć ten spokój w twoim młodym pokoleniu. Spędziłem trzy lata wojny na froncie. Strach wspomnieć, co się z Anną wtedy działo. Później wróciłem rozbity, były trudy.
Wzrok Anny, rozszerzony na mgnienie, chciał go powstrzymać, lecz on tego nie dostrzegł.
– Jesteśmy wreszcie razem, tu zaczęliśmy wspólne życie 16 lat temu, tu przetrwała Anna wśród łun pożarów, przy huku armat i nie dała się wypędzić, tu doczekała mego powrotu. Dziecko kochane, dlaczego nie mamy być dziś spokojni?
Zaza zrozumiała, że stryj, mówiąc w ten sposób, chce ją natchnąć czymś, czego nigdy sama nie osiąg nie, a nie mogąc wyrazić swej myśli zbyt zawiłej i dotyczącej raczej zagadnienia miłości niż spokoju, zawołała:
– No, dobrze, ale kto mi wytłumaczy, dlaczego stryjostwo, mający spokój, ciągle gdzieś spieszą, a ja, wychowana w gorączkowej atmosferze miasta, mówię sobie zawsze: „Mam czas”.
W pochyleniu głowy, w intonacji była leciutka, ale wyraźna nagana. W oczach błysk, od którego Stefanostwo nie mogli oderwać wzroku.
– Pyszna jesteś! – Stefan położył rękę na jej ramieniu – a co ty w ogóle robisz? Wolno zapytać?
Zaza potrząsnęła czupryną i głębokim głosem wycedziła:
– ży-ję – to nie byle co.
Bobrowski i Barscy zamienili porozumiewawcze, ubawione spojrzenia, a potem mówiono o ogrodzie, o mających przyjechać za kilka dni praktykantach, o klaczy Łasce, złotej kasztance, na której Anna jeździła i której, ku zmartwieniu całego domu, pękło kopyto. O oswojonej sarnie, która zjadła pąki najpiękniejszych róż.
Ale coś było w powietrzu, że musieli wrócić do rozmowy o miłości.
Bobrowski znał Andrzeja Koreckiego i pytał Zazę, czy go widuje.
Przez twarz Zazy przeszedł cień, gdyż wspomniała ów upalny lipiec na ulicy Hożej, gdy ją doszła wiadomość o świetnym weselu w Teretczanach.
– Nie znam go, tylko słyszę, że żona jest w nim po staroświecku zakochana.
– A co to znaczy „po staroświecku?” – Zbigniew ściszył głos.
– To znaczy więcej, niż trzeba.
Na to Anna rzekła:
– To jest błąd w miłości rzeczywiście.
– Ciocia się zgadza! Cieszę się.
– Tak. Mężczyzna mści się na kobiecie, jeśli doznał więcej uczucia, niż pragnął.
Stefan żachnął się.
– Anulko!
– Tak, tak.
I wesoło dodała:
– Więc jeśli przeciwstawiasz staroświeckiej miłości miarę – to masz rację.
– Naturalnie, że – miarę.
A Zbigniew Bobrowski rzekł jakby sam do siebie:
– Nie ma granic...
Zaza, uderzona wprost w serce, zamilkła.
ROZDZIAŁ XIX
ROZMYŚLANIA
Zaza oddawała się w Różance nieznanej dotychczas rozrywce: rozmyślała. Tego w mieście nie było. Tam myśl, stale obronna, stała na straży ambicji, wymagań, krytyki i drwin. Była zawsze wyostrzona. Głównym przedmiotem jej było to wszystko, czego inni nie powinni robić lub co robią źle, oraz to, co Zaza robiła – w sposób, w jej pojęciu – doskonały.
Jak się wyrosło prawie na ulicy, a wnętrza innych mieszkań oglądało w napięciu teatralnym, jako przekrój zdarzeń – jak się snuło marzenia wśród ulicznego kurzu, a najlepsze dowcipy słyszało od przechodniów, to myśl własną trzeba było trzymać na uwięzi, jako coś niebezpiecznego.
Aż tu nagle można było spuścić z łańcucha tę własną pożądliwą myśl i znaleźć w tym błogość. Nie trzeba było się bronić i nie było na co napadać. Obcowało się z własną myślą jak z pogodą. Od rana do nocy spokojnie.
Zaza szła sama polną dróżką, podniecona pewnością, że na obiad przyjedzie Zbigniew Bobrowski, i tym, że krok posuwisty daje jej poczucie własnej lekkości.
O czym myślała? Aha, o tym, że miło jest porównać Annę z sobą, zrozumieć jej nieokreśloną wyższość, a przy tym nie czuć wcale upokorzenia.
Tak, właśnie to. Jakże często dokuczała jej ta wyższość własna, dojmująca na każdym kroku na ulicy Hożej. Ona musiała decydować, sądzić, drwić, rosnąć w pychę i być zawsze samą.
„Jakbym się tłukła w zamkniętym kotle – mówiła sobie Zaza o Warszawie – cóż z tego, że zawsze na wierzchu, pewno, że pływać umiem, ale woda ciągle ta sama, kotłuje się, uderza, bije tam i – z powrotem”.
„Tu coś rośnie – nie wiem co, może to wiosna tak działa? ale mam wrażenie, że coś rośnie, a tam byłam jak ryba w płytkiej wodzie. Brr!”
Rozgląda się odchyliwszy głowę. Jest już opalona. Zdaje jej się, że nie było przeszłości, a wszystko jest przed nią.
Oddycha głęboko powietrzem pełnym pyłków wierzbowych, pachnących miesięczną różą.
Zaza myśli jak zawsze o sobie – ale pierwszy raz porównywa się z ludźmi, którzy w jej pojęciu nie są niżsi od niej, ale w czymś nawet ją przewyższają. I o ile porównanie z dawniejszymi drażniło ją często, nadawało wymowie i dowcipom niejaką napastliwość, o tyle obecne otoczenie – wpływa na Zazę łagodząco.
„Po prostu na wsi młodnieję” – mówiła sobie – „przy tym zdaje się, że się kocham – zaczynam się naprawdę kochać”.
A pomyślawszy o miłości bladła na wspomnienie osoby Bobrowskiego. Jego sposób mówienia, głos, spokój przy spojrzeniu, które zdawało się przenikać ją do głębi – dawało Zazie wzruszenie gwałtowne, trudne do opanowania, niepodobne do niczego zaznanego w życiu. Loc stał gdzieś w dali za mgłą. Psuł ją – mówiła sobie – jak psuła zawsze matka i wszyscy w mieście, i zupełnie nic z jej duszy nie wydobył. Skądże ma go wspominać? Wyzyskał chwilę słabości, związaną z nagłym powodzeniem, przez zjawienie się ojca.
Zaza ze wstrętem myśli o pracowni, o malarzu, o „przygodzie”. Szpital, wielkie cierpienie fizyczne, bezpośrednio po chwilowym uniesieniu – wykopały daleko głębiej sięgającą przepaść niż sam fakt podzielenia miłości Loca. Noce bezsenne w szpitalu, wypełnione strachem wobec tego, co łączyło ją w sposób nieodwołalny z malarzem, nacisk tego krótkiego okresu, w którym wola Loca pokierowała zdarzeniami, wszystko to było dla niej dziś tylko obiektem mściwej urazy względem człowieka, któremu nie potrafiła się oprzeć.
„Naprzód, naprzód. Wszystko jest przede mną. Hoża – a Różanka! Tu można żyć, tu można się nawet prawie nie złościć.
Uśmiechnęła się, bo na słowo „złościć” usłyszała jakby tuż przy sobie wszystkie minione krzyki, kłótnie, wymyślania, przekleństwa – których odgłosy dochodziły z okien ulicy Hożej.
„Ojciec winien” – osądziła sucho – „on jeden. Mogłam tu być od lat! Porzucił nas i mama dała się odsunąć. Co za brak charakteru. Ja bym się upomniała o swe prawa. Ale co tam wspominać”.
Pierwsze żółte motyle obijały się o postać Zazy i widząc ich wątłość – rozumiała własną swą siłę. „Wymarzony kolor na bluzkę”.
„Jednodniowe cytrynki! – a ja mam długie życie przed sobą! Ta polna droga jest prosta i prowadzi do lasu. Mój los też tak pójdzie prosto do – powodzenia. Ah, jak ja już kocham to wszystko, co mnie czeka”. Gdy wróciła do domu, nie zastała jeszcze Bobrowskiego i wydało jej się, że nie przyjedzie. Ogarnęła ją niecierpliwość i obawa. Uczuła chłód w całym ciele. Nie znała dotychczas takiej niecierpliwości – jest gorączkowa. A jednocześnie przejmuje dreszczem. Czy ona już kocha naprawdę? więc to jest miłość? Ależ to jest podobne do grozy...
Ojciec mówił, że w maju na wsi wszystko się może zdarzyć – ale Bobrowskiego nie ma, a jeśli nie przyjedzie?
– Zazo, zamyśliłaś się – rzekł Stefan Barski, patrzący na Zazę od długiej chwili. Stali naprzeciw siebie w salonie, gdzie jesionowe meble w pełnym słońcu, przy otwartych oknach, zdawały się płonąć.
Zaza drgnęła.
– Myślę o życiu – odparła z uśmiechem.
– A ja myślałem, że o miłości – rzeki Stefan patrząc jej z bliska w oczy.
– O, stryju, to jest złośliwość, a stryj był dla mnie dotychczas dobry.
– Nie, dziecko, jest to raczej rodzaj przeczucia – głos Stefana bezwiednie stał się głęboki.
Zaza uczuła wzruszenie, które od razu przyniosło jej ulgę. Doznała odprężenia. Czego ona ma się bać – w tym pokoju, gdzie jesion świeci jak złoto? gdzie stryjostwo kochają się niby dzieci – i gdzie za chwilę wejdzie człowiek, na którego imię blednie? Czego ma się bać?!
– Przeczucie? Dlaczego – zapytała głosem naumyślnie zalotnym, by go zmylić.
– Bo mnie się zdaje, że ciebie tu szczęście czeka – rzekł Barski znów poważniejszym tonem, niżby pragnął.
Widział od kilku tygodni, że Bobrowski przyjeżdża daleko częściej, a znając go – rozumiał, że zamierza się starać o Zazę.
Rozmawiali już o tym z Anną i choć Zaza odległa była od typu, który by w ich pojęciu dawał gwarancję spokoju dla mężczyzny – chwytali się oboje na uczuciu zadowolenia. Schlebiało im, że świetny los Zazy wiązać się będzie z jej pobytem w ich domu, i nie mogło być im obojętne to, że jedna Barska więcej zostanie wśród nich i że zrobi partię. W Stefanie odzywał się jakiś żywioł wobec możliwego zamęścia panny Barskiej w ich środowisku, a pani Anna, znająca męża na wylot, widziała to i starała się najwięcej względów okazać teraz i tak miłemu jej zawsze Zbigniewowi Bobrowskiemu. Przyznawali się sobie w skrytości, że to źle myśleć o Zazie w tym wypadku daleko żywiej niż o Bobrowskim – ale nie mogli na to poradzić.
– W tym wypadku grzeszymy, Anulko – rzekł kiedyś wieczór Stefan do żony, gdy byli już sami.
– Ale razem – odpowiedziała ze swym nagłym uśmiechem.
– Co my wiemy o Zazie? Bój się Boga, jeśli ona go skrzywdzi...
– Stefanie – przerwała – czy ty myślisz, że my możemy na nią wpłynąć? Zaza sama zrobi zawsze, jak zechce, ale ona jest już zakochana.
– Przypuszczasz?
– Tak – z powagą powiedziała pani Anna – bardzo zakochana.
– Bobrowski zasługuje na dobrą żonę. Zaza... Spojrzeli sobie w oczy i odwrócili je zażenowani.
– Jeśli go kocha – niepewnie powiedziała pani Anna.
– Kocha! czy ona potrafi w ogóle kochać – mruknął lekceważąco.
– O, tak, tego nie mów. Potrafi kochać. Stefan zapatrzył się w głąb jej oczu, bo znał w tych oczach głęboką wiedzę o miłości.
Anna sama, powiedziawszy to szczere – zadumała się. Milczeli czas dłuższy, porównywając wszelkie możliwości życia z tym, co reprezentowali sami. Wobec szczęścia swego byli pokorni – każdy szczęśliwy zna tę pokorę – ale wobec ludzi ogarniała ich niekiedy chełpliwość. Zdarzały się wciąż rzeczy, które im nie mogłyby się przytrafić...
Teraz Stefan, stojąc przed Zazą; wspomniał owo zapewnienie Anny o tym, że Zaza potrafi pokochać – i powiedział jej z mimowolną powagą, że czeka ją szczęście. Dopiero powiedziawszy uspokoił się i w to szczęście prawie że uwierzył.
Prawda czasem, jak mydlana bańka, rzeczywistą się wydaje dopiero – w powietrzu.
„Szczęście czeka" i nie tylko on zobaczył je jakby tuż przed sobą, ale i Zaza doznała tego samego wrażenia.
– Szczęście? – powtórzyła przeciągle – i była poruszona.
A na progu pokoju, świecącego złotym jesionem, właśnie stanął oczekiwany na obiad Zbigniew Bobrowski.