MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

ROZDZIAŁ XII

W PEŁNYM ŚWIETLE

W dniu, w którym opuszczała szpital po rozmowie z doktorem, powiedziała nagle do matki:

– Mamo, ty naprawdę mi nie utrudniasz życia!

Pani Barska patrzała na nią.

Utrudniać jej życie! Czuła się odmłodzona od kilku dni, patrząc na rumieńce córki. Ma cerę jak płatki kwiatu i znika już cierpienie z jej oczu, wraca życie. Jak bystro w tej chwili patrzy na nią i na doktora! Zdrowa. Utrudniać jej życie!...

Doktór żegnał się i mówił do pani Barskiej:

– Dobrze jest, tylko trzeba długiego czasu w spokoju i przebywania raczej w domu, pod opieką pani.

A widząc oczy Zazy utkwione w siebie, doktór machnął ręką i potrząsnąwszy rękoma obu kobiet wyszedł, budzący zaufanie, spokojny – niezapomniany dla tych, których miał pod swoim nożem.

Pani Barska zafrasowała się.

– Widzisz, on nie bierze tego tak lekko, a przecież to sława. – Mówi tylko to, co trzeba – chce, żebyś przebywała raczej w domu.

– Uhum – mruknęła Zaza, z głową leżącą bezwładnie, jakby odpoczywała po czymś.

– Pewno – myślała. – Trzeba nabrać sił. Do pracowni nie tęskni, och, nie. Czuje odrazę. Ale Loca zobaczyć musi – i nawet ma na to ochotę. Niech on popatrzy na te oczy zmienione (Zaza wyobrażała sobie, że wygląda zupełnie inaczej niż dawniej...), niech wie, co ona przeszła, jakie tortury.

Znów, jak niegdyś w kościele, mściwy błysk pokazał się na twarzy wymizerowanej. Wszystko zło zaczęło się tam, w pracowni.

– Nie słyszałaś co o weselu Marynki, mamo?

– A owszem – i pani Barska pierwszy raz roześmiała się serdecznie od dnia operacji Zazy. – Opowiadają niebywałe rzeczy. Podobno była prawie pijatyka, tańce całą noc, wreszcie biedną Marynkę namówili, żeby się przebrała za niego, a on tańczył w jej ślubnej sukni. Miał podobno prześlicznie wyglądać i –

Zaza parsknęła śmiechem.

Ach, jak to dobrze słyszeć takie rzeczy! Czuje podmuch życia: to jedno jest warte. Oddycha głębiej i zdrowiej na wspomnienie tego, co było, i na myśl o tym, co będzie. Doznaje, choć jest jeszcze słaba, rozkosznego, lekkiego podniecenia. Żeby już wrócić, uciec z tego szpitala, od tej woni nieszczęść i lekarstwa; zatruty bezcenny miesiąc młodości, który nie dał nic. Mówią, że cierpienie „podnosi” – o nieba! Kto wymyślił taki fałsz i po co go szerzyć? Ona nigdy nie była tak zneurastenizowana jak teraz. – Cierpiała strasznie – ho, ho – jakby rękami ktoś szarpał jej wnętrze – i noce bezsenne, pot zimny spływający po czole. I gorsza od wszystkiego, – niepojęta dla niej dawniej – myśl o śmierci a raczej strach. To – to ma uszlachetniać? te męki? psa może nauczyć kopnięcie, ale nie człowieka. Co za wymysły!... W ogóle co to jest „uszlachetniać”? nie – o tym nie będzie myśleć teraz, bo ją jeszcze myślenie męczy. Ale śledzenie oczyma wyobraźni za Januszem Domżalskim w białej sukni ślubnej, to jej dodaje sił.

– Kto ci to mówił? – zapytała ubawiona.

– Łaniecka, która co dzień telefonuje z zapytaniem o ciebie. Bardzo zacna. Powiada, że z trudem wytrzymała, a przecież...

– No tak, mąż ją przecie wykształcił – przerwała Zaza.

– Chyba... A powiada, że dwa toasty były tak nieprzyzwoite, że nie wiedziała, co z sobą zrobić.

– To ciekawe – wymówiła powoli Zaza – nieprzyzwoite? Cie-kawe...

I zaczęła przebiegać myślą tematy, nie znajdując żadnego, który by jej się wydał dość drażliwy.

– Nie wiem, co mogli mówić takiego? Łaniecka cierpi trochę na pruderię. Może jej się zdawało?

– Zapytasz ją, jak przyjdzie. Chce ciebie odwiedzić jutro.

– Zapytam – z przekonaniem odpowiedziała Zaza i zaczęła się powoli ubierać, bo za chwilę miały wyjechać ze szpitala.

Jeszcze zeszczuplałam – pomyślała patrząc w lustro.

Niech mi teraz starsze panie opowiadają tajemniczym tonem – pomyślała – o dramatach. Im się zdaje, że to one tylko miały przejścia. Nie wiem, czy są poważniejsze sytuacje niż ta, w którą ja się wplątałam, a proszę:

– Co za forma. Mamo! – zawołała wesoło i strzepnęła się swoim zwyczajem, tylko jeszcze z pewnym strachem o ranę – po wąziutkich i smukłych biodrach.

Zaza po powrocie do domu nie odzyskała sił szybko, ale właściwości jej charakteru jeszcze się wyraźniej zaznaczyły. Jedna tylko rzecz była nowa: pewien niepokój na widok ojca. Przez cały czas w szpitalu nie chciała go widzieć i teraz odwlekała prawie z godziny na godzinę spotkanie. Wreszcie pani Barska powiedziała:

– Moje dziecko, nie rób ojcu takiej przykrości. Ja już nie wiem, co mu mówić: przecież jest pod jednym dachem – tu westchnęła, bo ten wspólny dach był jej przytomny od świtu do późnej nocy.

Zaza spojrzała na matkę i powiedziała sucho.

– Niech przyjdzie.

Pani Barska szybko wyszła z pokoju i zapukała do męża.

– Proszę cię – mówiła nieśmiało przez drzwi – może byś Zazę odwiedził. – Czeka na twoje przyjście.

Pan Barski otworzył – zobaczyła jego żółtawą twarz, wychudzone czoło i uczuła niewytłumaczony smutek i niepokój. To się powtarzało tyle razy, odkąd zamieszkali wspólnie. Zdawało jej się, że spełnia swój obowiązek – tak przynajmniej przemawiała do Boga w swych prostych modlitwach, – a jednak nie miała spokoju. Przestraszało ją to tym bardziej, że naturę miała wesołą i że Zaza zyskała ogromnie na zmianie życia, przeprowadzonej z woli rodziców.

– Cieszę się. Unikała mnie dotychczas – rzekł po chwili, a panią Barską uderzył bezdźwięczny głos.

Gdy ojciec wszedł, Zaza siedziała w fotelu z nogami otulonymi pledem.

Rozmawiała z nim chwilę swobodnie, ale na twarzy pokazały się wypieki, podobne do tych, które w przeddzień operacji tak przeraziły matkę.

– Jak się ojciec czuje? – zapytała – bo ja to głupstwo, jestem już zdrowa.

– Dziękuję. Lepiej o moje zdrowie nie pytać.

Uczuł potrzebę mówienia o wielu innych rzeczach, ale powstrzymywał się, jak już raz przedtem.

Siedziała w różowej pelerynce włóczkowej, z włosami rozwianymi, pled otulał jej szczuplutkie nogi: dziecko! Żeby ją tak wziąć na wieś, odchuchać, otoczyć świeżym rodzinnym powietrzem. Panna Barska. Takie szczupłe, ciemne główki, podobne do tej głowy, widywał często w młodości swej w domu rodzinnym i w ich rozległym ogrodzie. Siostra, kuzynki, sąsiadki... Pragnie nagle tego tła dla niej, choć on dawno oddycha innym powietrzem. Ale jak to zrobić.

Spojrzał bezradnie na matkę i córkę i zdziwiony usłyszał głos pani Barskiej.

– Ja uważam, że Zaza powinna wyjechać. Nie wiem dokąd, może do Krynicy czy na wieś. Jest jeszcze bardzo wyczerpana.

Pan Barski z niezwykłą u niego żywością odparł:

– Właśnie to samo w tej chwili myślałem.

Zaza przenosiła wzrok z ojca na matkę i uśmiechała się. Radzili tak nad nią wspólnie, pierwszy raz. Widzi z ich twarzy, że im to miłe, a dla niej to jest śmieszne: przecież i tak będzie tylko to, czego ona zechce.

– W Krynicy za wiele znajomych; zmęczy się – szepnęła pani Barska. – Wolałabym na wieś.

– O Boże! – przemknęło przez myśl choremu człowiekowi – po co ona to mówi i jakie jest przeznaczenie tego wszystkiego?

„Przed chwilą chciałem ją zobaczyć pod lipą choćby surową w zimie, pod tą ogromną lipą w ogrodzie. A teraz – jestem zmęczony i nie chcę nic”.

Zaza z leciutką ironią, wcześniej niż zdołał coś obmyśleć, spojrzała na niego. Widząc to przemówił. – Jeślibyś uważała za możliwe – zwrócił się do żony – mogłaby pojechać do mojego brata na wieś. Pani Barska odpowiedziała łagodnie:

– Ja myślę, że to byłoby najlepiej, zawsze rodzina...

Zaza żachnęła się i chciała coś powiedzieć, ale ojciec uprzedził ją. Dziwna rzecz, z jaką on powagą do niej przemawiał, nie potrafiła mu nigdy przerwać.

– Nie myśl, że ktokolwiek może się zdziwić, gdy zjawisz się nieznana – w głosie jego był pewien wysiłek – ja sam nie byłem tam pięć lat i nikt nie wezwał mnie. My jesteśmy taką rodziną, której wystarcza wiadomość, że żyjemy. U nas się przemawia dopiero do umarłego, z żywym się nawet nie koresponduje. Sielskość...

– Raczej trzeźwość – przerwała śmiejąc się Zaza – chęć unikania interesów w rodzinie, zawsze niepewnych.

Doznawała przyjemności, gdy mogła o tych nieznanych członkach swej rodziny mówić z pewną wyższością.

Pani Barska kiwała głową, widząc przed sobą coś dalekiego, a on mówił już bez trudności, uspokojony prostotą, z jaką żona wszczęła tę kwestię.

– Mój brat kupił ode mnie niegdyś majątek bardzo tanio i wie, że na tym wygrał. Nigdy od niego nic nie potrzebowałem, ale nie jest mi obcy, choć widujemy się rzadko. Ma żonę ładną i miłą, przyjmą cię z prostotą. Jest tam nawet wesoło i przede wszystkim ładnie, powietrze suche, może i słońce.

Tu spojrzał w okno, na szary styczniowy dzień warszawski i oderwawszy ciężki wzrok od ołowianego nieba skończył:

– Może i słońce, dni rosną, styczeń.

Pani Barska, dopiero w tej chwili, zdała sobie sprawę z tego, że jeśli Zaza wyjedzie, to ona zostanie z mężem sama, i zacisnęła ręce bezradnie. To samo widać przeszło przez myśl Barskiego i spojrzeli na siebie mimo woli w jawnym porozumieniu.

„Dla dziecka” – taką wymowę miała drobna siatka zmarszczek naokoło oczu matki – a nieruchomy wzrok ojca powiedział jej wyraźnie: „Jestem chory. Nie trzeba niczego odkładać. Te stosunki mogą się jej przydać...”

I oboje zrozumieli, że zrobili ogromny krok, pierwszy w tym mieszkaniu, ku ułatwieniu wzajemnego stosunku.

Zaza, właściwym sobie kapryśnym ruchem, wyciągnęła obie ręce przed siebie, przeciągnęła się i powiedziała powoli:

– Zobaczę. Tymczasem mi się nie chce. Dziękuję ojcu.

Potem ożywiona dodała:

– Muszę doczekać powrotu Januszów. Jestem ich bardzo ciekawa.

Nie nalegali, bo było jasne, że to jedyny sposób dla przeprowadzenia swego planu, ale od tego dnia było im lżej ze sobą. On przypisywał tę ulgę dobroci pani Barskiej, dobroci, która mu jednak nie ciężyła, bo nie był w możności się nią wzruszyć. „Jestem chory” – mówił sobie.

A żona widziała w tym wszystkim zasługę Zazy.

„Jak ona umie z ojcem rozmawiać. Ani go drażni, ani mu ulega. Ach, ja nigdy tak nie umiałam – co to jest? Trzeba się uczyć na stare lata od własnego dziecka! I on jest tą córką zachwycony – to widać. Zaza jest nadzwyczajna”. – Pani Barska zawsze była o tym przekonana, ale teraz więcej niż kiedykolwiek.

A Zaza, nim się zastanowiła nad tym, czy pojedzie na wieś, przygotowywała się do nie byle jakiej rozprawy. Nie widziała dotychczas Loca. Pisał, przysyłał kwiaty, błagał o zobaczenie. Ona spokojnie czekała na dojście do sił. Odróżniała znakomicie, że ciało jej związane jest z kochankiem czymś trudnym do unicestwienia od razu, ale dusza jej odeszła od niego raz na zawsze i w buncie jej była mściwość. Rozumiała, że póki jest słaba, nie może się narażać na żadne wstrząsy ani nawet na widok Loca. Teraz ma mieć głos dusza i na to trzeba poczekać. Nie mogła sobie darować tego, co się stało – nie dlatego, aby ją dręczyły skrupuły moralne. Nie – nad nimi się nie zastanawiała, ale nad życiem swym – owszem.

Z punktu widzenia życiowego straciła jedną pozycję ważną: najpierw tajemnica może się zawsze wydać, a upokarza ją do żywego, że pokątnie bywała w pracowni, a po wtóre... po wtóre Zaza nie wątpi, że takie przejścia pozostawiają ślady na twarzy, a to jest gorsze od wszystkiego.

Brała często lustro, przyglądała się sobie drobiazgowo i czasem widziała w swej gładkiej, drobnej twarzy ślad przerażający: doznań i przeżyć, które ją wiązały z Locem.

Wzdrygała się.

„Choćby był sławny, nie chcę go. Jest coś wariackiego w jego miłości i męczy mnie. Trzy tygodnie w szpitalu. Jestem już inna! – zaciskała usta. – Żeby mnie na klęczkach błagał o przebaczenie, nie chcę.

Pierwszy raz myśląc o nim widzi to, czego nie spostrzegła, gdy był blisko, że ma lat przeszło czterdzieści. Pamięta jego zmarszczki. Zżyma się na siebie nieustannie i chce mścić się na nim.

Wreszcie po dwu tygodniach pobytu w domu napisała kilka słów do Loca, wzywając go. Uprzedziła matkę, że chce z nim pozostać sama.

Choć od Bożego Narodzenia salon był przez pana Barskiego wytwornie umeblowany, Loca przyjęła u siebie.

Wszedł blady, drżał. Wyciągnął ramiona do niej. Wzruszenie nie przeszkadzało mu jednak widzieć jasno. Widzi Zazę w pełnym świetle. Ma twarz przezroczystą i głowę jeszcze piękniejszą. Oczy tajemnicze, pogłębione, ale gdzie jest jej uśmiech? Nie ma go.

– Chodź – powiedziała Zaza bez gniewu. – Musimy pomówić spokojnie.

A gdy ją całował z uniesieniem, poczuła lekki zapach farb, pracowni i zrobiło jej się prawie słabo.

„Trzeba skończyć jak najprędzej, bo jeszcze zemdleję – pomyślała. – Teraz jest dobra chwila: on jest półprzytomny, przyjmie wszystko, co mu powiem. A potem – potem nie zobaczę go więcej.

To myśląc spotkała się z jego wzrokiem i zadrżała. Czy można nie zobaczyć więcej słońca, wody, drzew? – jakiejś pierwotnej prawdy? A on ma oczy jak woda – widoki jak chmury przepływają przez ten wzrok – była żądza, miłość, dziś jest dziki strach – a Zaza pozostaje. Na dnie tych oczu jest sama Zaza. Jakże tak odejść od siebie? To jest w gruncie rzeczy pochlebne widzieć siebie stale w oczach mężczyzny... I to jest życiodajne...

Loc śledzi z zapartym od bólu oddechem jej twarz. Nie wiedział, co się stało, ale milczenie Zazy tak długie, brak wiadomości – poza suchą kartką o operacji – podsuwało mu czarne myśli. Czuł się wobec niej winny, ale nie w ten sposób, o jakim z zimną mściwością rozmyślała Zaza przez cały ten miesiąc. Ślepa kiszka! To jest takie częste. On był najbardziej pokrzywdzony – zdobył nagle w największym porywie swego życia to dziecko. Była jego kochanką. Czy mógł marzyć o czymś podobnym? Och, były już różne i było ich wiele, ale pełni szczęścia zaznał dopiero z nią. I odeszła, – a on chwytał próżnię rękami, które wyciągał, dygocąc cały, do niej. To są tortury. Przecież nie odepchnie go teraz – sam widok jej, zarys głowy daje mu nieznane dotychczas szczęście, ale na dnie czai się strach – ona ma coś w oczach...

Gdzie jest jej uśmiech? Nie ma go.

– Mówić? – szepnął ochrypłym głosem. – Jesteś! widzę cię – to jest wszystko.

I obsunąwszy się na ziemię całował jej małe nogi. Odsunęła go stanowczym ruchem.

– Mam ci coś ważnego do powiedzenia.

– Kochasz mnie? Ach, powiedz, że mnie kochasz. Ciągle słyszałem twój głos, nawet we śnie.

– Właśnie, że ciebie nie kocham – z całym spokojem przerwała mu Zaza.

A on zerwał się i wpatrzył w nią rozszerzonymi oczyma.

– Bez miłości?... – szepnął wreszcie zdławionym głosem, nie patrząc na nią.

Dotknął ją. Uniosła się trochę na fotelu i głośniej, niżby chciała, rzekła mu:

– Czy mnie pytałeś o miłość? Nie czekałeś na nią. Tobie się wtedy śpieszyło, a mnie – dziś, więc mówię. Musi być jasno między nami. Zdobyłeś mnie... – przerwała.

Straszne słowo. Jak jej się to wymówiło. Wzdryga się wewnętrznie. Boli ją wstyd na to słowo, a nie czuła go w momencie oddania.

Loc ciągle szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w przestrzeń. Wyglądało, jakby gdzieś leciał i tylko rękoma rozwartymi odruchowo chwytał próżnię.

– Zdobyłeś mnie – ciągnęła z plamami czerwonymi na twarzy – ale nie będzie to trwało.

– Jezus Maria – usłyszała jakby z oddali.

Chciała mówić o tym, co czuła, ale nie mogła. Cierpiała jej duma.

– Chorowałam – powiedziała sucho – i jestem inna. To wszystko. Jeśli nie mam żalu do ciebie, to już bardzo wiele.

Locowi przeszły przez myśl ukochane obrazy – sprzedawane dla chleba. Tworzył je, rozkoszował się, znał każdy cień i najdrobniejsze światło. Były jego własnością, coś z siebie w nich zostawił i poszły – nie ma ich. Trzeba było sobie mówić i powtarzać, że jest jakaś szpetność w tym odejściu – dopiero wtedy mógł o nich powoli zapominać. Czyż teraz ma być podobnie? Jakież to brzydkie, jakie to fatalne.

W odczuciu tej szpetoty widział już podświadomie ratunek dla swego cierpienia. Artysta żyje kolorem, a w tym pokoju jest nagle brudno, ohydnie, mgłę ma przed oczyma i widzi szarą postać Zazy – choć jest blisko, naprzeciw dużego okna, w którym właśnie zachodzi szybko zimowe słońce.

Walczyć? nie – nie po to jest stworzony. Nie umie walczyć. Zresztą jest w tej chwili zmęczony, dziwnie zmęczony. A szedł tu tak lekko – był nawet podniecony. Ach, słońce zaszło. To jest zawsze przykra chwila – trzeba się oswoić ze zmianą światła. Pomyśleć, że przed chwilą widział Zazę w pełnym świetle – a teraz jest mrok.

I nie powiedziawszy słowa więcej – spoczął tylko na chwilę wzrokiem na jej głowie – wyszedł cicho tak blady, jak wszedł przed kilku minutami.

Zazie z początku zdawało się, że wszystko jest w porządku, choć inaczej sobie tę ostatnią rozmowę wyobrażała, ale po jakimś czasie zaczął ją prześladować wzrok Loca, jakim długo, bez słów patrzał na nią, oniemiały po jej wyznaniu, że go już nie kocha.

Ten wzrok wyrażał coś niesłychanie przykrego i niespodziewanego. Zaza myśli nad tym. Wyobrażała sobie, że będzie płakał i błagał – bywał natrętny. Ale nie. To spojrzenie było zadziwiająca dyskretne, nieznane dotychczas Zazie. Aż nagle rozumie jego wymowę i do ciężkiej, wielkiej urazy, jaką żywi do Loca, dołącza się mała uraza – rzecz dziwna – bardziej kłująca od tamtej.

Wzrok jego mówił: „Tak można z innymi postępować – ze mną nie, ze mną nie”.

Zaza czuje się obrażona. Zawsze może robić z każdym to, co jej się podoba. Tak było i tak będzie.

I cokolwiek mówił przed chwilą jego wzrok, w głębi jego przeźroczystych oczu zobaczy zawsze siebie, jak na dnie wody – on pokazał jej własną piękność – i tego nic nie zmieni.

Artysta piękna nie zapomina – rozmyślała szukając uspokojenia wobec ogarniającego ją coraz większego zdenerwowania.

– Wyszedł jakby zgorszony, on, on – uwodziciel! Głupstwo. Nigdy mi się ten posępny dom i ten ogródek nie podobał. Zapomnieć – zapomnieć.

I wiedziała, że skoro tylko zechce – zapomni, a w tym tkwiło rozkoszne poczucie własnej siły.

ROZDZFAŁ XIII

LIST

Pan Stefan Barski, wyższy od brata, ale z równie ciemną głową i suchym nosem, z wąsami przystrzyżonymi nad wrażliwą wargą człowieka chłonącego chętnie życie – miał jedną tylko namiętność, która go pochłaniała od lat szesnastu: miłość do żony.

„Tacy już są Barscy – mówiono nieraz – ani działacze, ani sportowcy, ani wybitni rolnicy – po prostu ludzie, których miłość do kobiety w zupełności absorbuje. Ludzie wielkiego i głębokiego natężenia erotycznego, a jednak wcale nie kobieciarze. Tacy bywają złamani, gdy im los nie sprzyja, jak było z Leonem Barskim, lub są ludźmi szczęśliwymi, jeśli trafią na kobietę, która nie ma skłonności, aby mężczyznę wyzyskać tylko dla siebie i przez to go zniszczyć.

Stefan Barski był uprzywilejowany. Pani Anna pochodziła ze środowiska wyjątkowo, jak na ziemiańską rodzinę, oświeconego. Miała też uroczy rodzaj inteligencji, którą kształtują upodobania a nie ambicje, czyli posiadała prawdziwą inteligencję kobiecą. Czytała dużo, myślała nad tym, co czyta i widzi w życiu, lubiła roztrząsać zagadnienia. Pod tym względem była nawet zacofana, ale darowywano jej w towarzystwie ów archaizm, wobec doskonale zachowanych młodzieńczych kształtów i przepysznych, kasztanowatych oczu. Lecz, roztrząsając, mówiąc, czytając, zachowywała zawsze dystans – jakąś lekkość w nadążaniu za ideami, dowodzącą, że jest widzem a nie szermierzem i to było szczególną jej właściwością. Ostatecznie jest faktem, że ludzi stawiających na jakiegoś konia na wyścigach podnieca zbytnio każdy szczegół dotyczący tego konia, a znów ci, co nie grają w totalizatora, są zanadto obojętni...

Pani Anna w stosunku do zagadnień życia stała z amatorstwa, u samej bariery, ale nie miała w żadnym kierunku natarczywego pragnienia zwycięstwa, choć rozumnymi oczyma śledziła ruch każdy.

Można to nazwać brakiem temperamentu, a można powitać jako dążność do sprawiedliwości, tkwiącą na dnie natury ludzkiej.

W każdym razie w życiu codziennym i w małżeńskiej miłości – owa cecha, właściwa charakterowi pani Anny Barskiej, zapewniała mężowi jej szczęście, ciągle podsycane uwielbieniem, jakie dla niej żywił od pierwszego dnia poznania.

Teraz właśnie patrzy na nią, tak jak co dzień, a czuje coś głębszego niż minuta powszednia. Siedzi naprzeciw niego, w gabinecie, nie zdjąwszy jeszcze kurtki, w której chodziła po ogrodzie. Rozpięła tylko niedbałym ruchem dwa guziki i za jej ręką poszedł wzrok Stefana, i zatrzymał się na jej piersi. Serce! bije dla niego to wspaniałe serce – czymże sobie na to zasłużył? „Jakie ona ma oczy! Co za ruch myśli w tym roztopionym złocie tęczówek!”. Stefan westchnął, bo radość, zarówno jak ból, uciska ciasne piersi człowieka.

Anna była zamyślona – trzymała w dwóch palcach list. Czytali go przed godziną w ogrodzie, pochyleni razem, a teraz nic nie mówią. Milczenie takie zdarzało im się często, właśnie gdy czuli się najbliżej połączeni i wzajemnie zrozumiali.

Stefan oderwawszy wzrok od żony pogładził kilka razy psa wilka, który przenosił wzrok z pani na pana í nawet oddychał ciszej w zrozumieniu trudnego położenia. Potem Barski dotknął siwiejącego wąsa i jeszcze głębiej się zadumał.

W spokojny wieczór marcowy, gdy obchodzili ogród oddychając szerszym, przedwiosennym powiewem – wręczono Barskiemu ów list. Nie mogli mieć oboje większej niespodzianki.

Leon Barski nie pisywał do Stefana. Pani Anna robiła czasem wyrzuty mężowi, że nie stara się przyciągnąć do nich człowieka, o którym wiedzieli tylko tyle, że jest nieszczęśliwy. Ale Stefan leniwy, gdy chodziło o inny list niż handlowy, przejęty Anną i wszystkim, co dotyczyło jej życia i Różanki, zwlekał i tak zeszły lata, aż przyszedł ów list. Oboje odczuli przede wszystkim wyrzut sumienia i jakiś wielki niepokój.

Pan Leon Barski w prostych słowach donosił, że wrócił do żony – podawał nowy adres – i pytał czyby mógł córkę, dwudziestoletnią, przysłać do nich na wypoczynek po operacji. Tłumaczył tę prośbę zrozumiałą obawą przed puszczeniem jej samej do Krynicy czy gdzie indziej, gdyż dotychczas była zawsze z matką.

Pani Anna widziała szwagra ostatnio pięć lat temu, gdy przyjechał do Różanki w interesach, i był to pobyt ciężki i naprężony z powodu oburzenia, jakie wywołało w rodzinie nie tyle porzucenie żony (jej jakoś nikt nie brał w rachubę), ile opuszczenie córki, która wyrastała przy matce – w pojęciu rodziny – bez żadnej opieki. Leon Barski żyt już wtedy z kobietą, o której mówiono, że nie była Polką, lecz Rosjanką, a brak skrupułów w uporządkowaniu jego sprawy małżeńskiej oddalił od niego do reszty rodzinę na długie lata. A teraz przyszedł list. Prostota jego była ujmująca, ale co się stało z tamtą kobietą? – myśleli oboje. – Czyżby umarła?

I przechodził ich dreszcz.

Odgłos śmierci, zdrady, udręczeń – niepojętego w Różance życia – przenikał z szarej koperty i z listu, zapisanego dużym, ale znękanym pismem męskim, do pokoju, gdzie była para ludzi kochających się i dobry pies.

– To nie byle co – wyraził wreszcie Stefan myśl nie dającą się lepiej sformułować.

– Taak – i Anna zapatrzyła się w okno, gdzie właśnie na kawałku przelaszczkowego nieba stanął sierp księżyca.

– Dwadzieścia lat. Jaka też to jest ta dziewczyna?

– Cóż, przekonamy się – odpowiedziała nie bez niepokoju wewnętrznego pani Anna. – Trzeba będzie ją przyjąć, prawda?

– Chyba.

– Córka twego brata! – w głosie Anny zabrzmiało coś macierzyńskiego.

Spojrzeli sobie w oczy. Oni nie mają dzieci; ta córka brata – to może będzie spadkobierczyni Różanki.

– Ech, co tam zostanie do tego czasu! – Stefan wyraził głośno wspólne ich przypuszczenie.

Anna uśmiechnęła się i cała jej beztroska materialna, cała lekkomyślność czy bezinteresowność – uderzyła i olśniła Stefana w tym uśmiechu.

Chłód, który czuł od chwili przeczytania listu, minął. Ogarnęło go ciepło: wywalczy jeszcze dla Anny dobrobyt, który jakże mały jest wobec jego pragnień. Och, wywalczy pazurami – nie da się! Obok Kalinowo, czterysta lat w ręku Barskich, wiano ich siostry, wystawione na licytację. Ale tam nie było Anny. Szwagier po śmierci żony pił i za wielu dygnitarzy przyjeżdżało na różne libacje do niego. Teraz go nie poratują – zginie. Ale on, Stefan nie da Różanki – będzie ją zawsze Anna miała u stóp. Było mu już ciepło i dobrze jak po kieliszku węgierskiego wina.

– O czym myślisz? – zapytała Anna widząc skupiony wyraz jego oczu.

– O – o tobie – odpowiedział i podszedł blisko.

Biedactwo! bez dzieci... – co się stanie, gdy on umrze i ona nie zazna opieki... Myśleć trudno...

Toteż nie myślał o tym nigdy. To jeszcze daleko – czuł się taki miody. A ona! Boże! ona z każdym rokiem młodnieje – to czoło bez jednej zmarszczki, te gładkie, gładziutkie skronie.

Anna pochyliła głowę zalotnym ruchem i powiedziała patrząc mu w oczy:

– To źle. Trzeba myśleć o tym dziecku. Cóż – myśmy byli zanadto uprzywilejowani. W Kalinowie dramat, w Warszawie dramat a u nas taki spokój.

Byłby wolał, żeby powiedziała „szczęście”, ale wiedział, jak zabobonnie wprost bała się używania tego słowa.

Przesunęła ręką po gładko zaczesanej głowie, jakby tym ruchem uspokoić czy ułożyć chciała myśli własne, i podniosła się.

– Mój Stefanie – rzekła prosząco – odpisz.

– Tak.

– Ale nie zwlekaj, proszę.

– Wychodzisz?

– Idę jeszcze do ogrodu, ładny wieczór.

Znów zapinała kurtkę lekkimi palcami i znów wzrok Stefana poszedł za jej ręką i zabłąkał się przy jej sercu jak w gąszczu miłości.

– Napiszę zaraz – rzekł – i przyjdę do ciebie.

– Pisz spokojnie – i uśmiechnąwszy się nagłym uśmiechem, zmieniającym tylko na mgnienie oka jej poważną twarz, wyszła, a pies cicho szedł za nią.

Additional information