ROZDZIAŁ XIV
RUBIN Z PERŁĄ
Pani Barska żegnała córkę ze wzruszeniem. Pierwszy raz rozstawała się z nią na dłużej i rodzaj instynktu macierzyńskiego, który nie ostrzegł jej nigdy przed Locem, mówił jej, że podróż ta i pobyt wśród rodziny Barskich odegra wielką rolę w życiu Zazy.
Zaza była już zdrowa i mogła jechać spokojnie. Cały miesiąc ostatni przeważnie spędziła w towarzystwie Januszów Domżalskich i zazdrosna jej ciekawość – była w zupełności zaspokojona.
– Nic z tego nie będzie – powiedziała raz z powagą przy obiedzie...
– O czym mówisz? – zapytał ojciec swym uprzejmym głosem. A matka, znając ją lepiej i wiedząc, że przed chwilą wróciła z „zakąski” na mieście z Januszostwem, co weszło niejako w codzienny zwyczaj – roześmiała się.
– Zaza ma na myśli młodą parę Domżalskich.
– Jak to? – czoło pana Barskiego zmarszczyło się, a Zaza doznała onieśmielenia – przecież dopiero co się pobrali?
– Och, proszę ojca, już trzy miesiące temu, to jest epoka w naszych czasach.
– W nieszczęściu to jest epoka – odpowiedział cicho – bo czas stoi, ale dla ludzi szczęśliwych...
Zaza nie mogła się powstrzymać i powiedziała pobłażliwym głosem:
– Ludzi szczęśliwych nie ma. Nasze pokolenie takich nie zna, więc po co wywoływać mary? Odpowiedział spokojnie:
– Przerwałaś mi.
– Och, przepraszam – i rumieniec, rzadki u Zazy, pokazał się na jej twarzy.
– Chciałem powiedzieć, że i ludzie kochający się nie są w możności w ciągu trzech miesięcy już wiedzieć, że nie wytrwają z sobą, ani się znudzić.
– Kochający się! My inaczej na to patrzymy...
Śmiałymi oczyma szukała wzroku ojca, jakby pytając o pozwolenie wyrażenia swych poglądów.
– Nie uznajecie miłości? – z odcieniem zniecierpliwienia powiedział pan Barski.
– Uznajemy wszystko, co możemy zobaczyć własnymi oczyma – odrzekła dobitnie – więc i miłość, bo, ostatecznie, spotyka się ją czasami.
Pan Barski rzucił ukradkowe spojrzenie na córkę, jakby obeszło go to słowo w jej ustach, na wypadek, gdyby dotyczyło jakichś jej przeżyć.
Lecz twarz Zazy nie wyrażała w tej chwili nic prócz pewności siebie. Słuchał.
– Ale małżeństwo jest dla nas, jakby to powiedzieć, epizodem. Ja nie znoszę doktrynerstwa, więc wszystko mi jedno, czy jest tak, czy inaczej. Tylko musi być dobrze. Otóż ojciec się zgodzi, że w małżeństwie może być dobrze albo może być źle.
Pani Barska poruszyła się niespokojnie, a ojciec odpowiedział córce.
– Odeszliśmy od tematu. Tobie się śpieszy, trochę skaczesz.
– Ojciec wybaczy: jadę dziś – powiedziała wesoło.
– Właśnie – był rad, że rozmowa się urwała, i pomyślał to, co go uderzyło już nieraz, mianowicie, że zawsze dziewczyna ta potrafi zacząć i przerwać rozmowę tam, gdzie zechce.
Pani Barska objęła wzrokiem postać córki. Jak ona się wyda tej – tej szlachcie, tej nieznanej rodzinie! Pani Barskiej nie jest lekko... To już taki los na tym nowym mieszkaniu. Ma wrażenie, że postarzała się tu więcej niż przez dwadzieścia lat przy ul. Hożej. Człowiek stary jest tylko ten, dla którego nie ma miejsca. A na tym uczuciu łapie się ciągle – tylko, że to nie ma wielkiego znaczenia. Zaza jest zadowolona, życie jej zapowiada się stokroć świetniej, niż mogła o tym marzyć. To jest najważniejsze, tylko to wielkie, uderzające podobieństwo twarzy Zazy do ojca przytłacza ją i daje chłodne, przenikliwe poczucie zbędności, które jest plamą starych ludzi. I teraz Zaza wyjeżdża – nawet się nie mówi na jak długo. Jest marzec, śliczny, ciepły marzec. Może zostanie na cale lato? – myśli z rozpaczą pani Barska.
Potem spojrzawszy na twarz córki widzi widoczne tylko dla niej ślady choroby i z pogardą dla swego egoizmu – taje ze wzruszenia nad wychudzoną twarzyczką dziecka.
Zaczyna mówić śpiesznie, aby zagłuszyć własne myśli:
– Zazulo, nie głoś ty tam szeroko swoich poglądów. Jesteś taka młoda! Posłuchaj, co mówią inni; czasem ty ich przekonasz, czasem oni ciebie.
– To mi się jeszcze nie zdarzyło – z humorem mruknęła córka.
A ojciec, pierwszy raz, odkąd go znała, uśmiechnął się lekko i powiedział:
– Och, na wsi w maju wszystko się zdarzyć może!
I słowa te, nie wiadomo dlaczego, wydały się Zazie pełne znaczenia, ale opanowana – słuchała matki.
– Pisz o wszystkim – mówiła pani Barska. – Jeśli ci tam będzie dobrze, zostaniesz długo, ale jeśliby Ci się nie podobało – tu spojrzała na męża i zobaczyła w jego wzroku uznanie, więc kończyła z ulgą: – to wrócisz, kiedy zechcesz. Pamiętaj o tym...
– Naturalnie – powiedziała Zaza, dla której po przejściach ubiegłych miesięcy wyprawa ta nie przedstawiała się zawile.
– Będzie jej dobrze – rzekł ojciec zmęczonym głosem – to są prości i dobrzy ludzie.
Wstał, bo obiad był już skończony, i ciężkim krokiem wyszedł do swoich pokojów. Po chwili wrócił niosąc w rękach małe safianowe pudełko. Zaza pierwszy raz zobaczyła nabrzmiałe żyły na rękach ojca i pomyślała nie wiadomo czemu o wielkim natężeniu woli, z jakim coś zwalcza. „Ręce siłacza” – błysnęło jej – „albo człowieka ciągłe coś dźwigającego. Biedny ojciec”.
Podniosła wzrok ku niemu i usłyszała:
– Proszę cię, włóż ten pierścionek. Wybierałem długo. Może to będzie ulubiony twój pierścionek. Widzę, że nie masz żadnych. Niechże od ojca, nie od narzeczonego, będzie twój pierwszy klejnot.
Mówił pogodnie, ale z widocznym wzruszeniem. „Ach, czemu perła?” – przemknęło przez myśl matce i córce.
Ojciec trzymał jakiś czas w palcach wąski pierścionek złoty z wielką perłą, na którą padał różowy cień od cudownego rubinu.
„Perła z rubinem. Tylko chory człowiek mógł coś podobnego wymyślić. Perła to łzy. Rubin śmierć lub nieszczęśliwe małżeństwo” – jęknęła w głębi duszy pani Barska.
Ale oczy Zazy już błysnęły uznaniem. Gdy ojciec sam delikatnie wsunął pierścionek na jej palec, zeszło na nią objawienie. Rozpoczyna nowe życie. To jest klejnot. I z jaką prostotą ojciec sam użył tego czarownego wyrazu. Zaza nie miała nigdy klejnotu. Jak to lśni! Jak to żyje! Jakie w tym jest bogactwo. To jest rodzaj najlepszego paszportu. Nareszcie mona komuś, niekoniecznie za pomocą błyskotliwych słów lub złośliwości, dać poznać swą wyższość. Ach, taki pierścionek na ręce to jest naprawdę nowe życie.
– Dziękuję ojcu; jest piękny; będzie na pewno mój ulubiony. Co to, czy mamie się nie podoba? – zawołała ubawiona, rozumiejąc doskonale, co znaczy wyraz twarzy matki.
– Co też ty mówisz? – pani Barska wzruszyła ramionami. – Jakże taki pierścionek mógłby się komu nie podobać!
– Właśnie. Jeszcze raz dziękuję ojcu bardzo.
Pan Barski pokiwał parę razy głową, patrzał chwilę na blask kamieni migocących na ręce córki i wyszedł do siebie.
– Tyle rzeczy mam ci jeszcze do powiedzenia, a później zapomnę. Chodź, zapakuję cię. Że też to pociąg wieczorny. Mój Boże, ale tam chyba wyjedzie po ciebie ktoś z rodziny?
– Nie. Będzie tylko stado wilków, które połkną mnie razem z tym klejnotem.
– Nie pleć – zawołała pani Barska z dreszczem. – Nawet żartem nie mów takich rzeczy: później mi się śnią.
– Nie może być – zaśmiała się głośno Zaza. – Ach, mamo, jesteś nieoceniona.
– No, dobrze, dobrze, tylko słuchaj. Nie ubieraj się w jedwabie od rana, raczej skromnie... Pamiętam, jak twój ojciec niegdyś mówił, że na wsi są na to bardzo wrażliwi.
– Wierzę. Szczególnie panowie.
Matka, przejęta własną myślą, nie zauważyła, co Zaza mówi.
– Właśnie – ciągnęła. – Masz śliczne sukienki wełniane, kładź je. I pomyśl, że jeśli to ludzie starsi, to nie można im się tak stawiać jak rodzonej matce! Ty wszędzie potrafisz się zachować, ale...
– Ja też tak myślę.
– Tak, ale chodzi mi o pewną skromność. W moich czasach to było niezmiernie cenione w młodej pannie – dodała bardzo łagodnym głosem.
– Jak chińszczyzna. Minęło. Dziś, moja mamo, trzeba tylko mieć coś do powiedzenia i czym prędzej mówić, aby ktoś inny nas nie ubiegł.
Pani Barska uśmiechnęła się pomimo całego zatroskania. Jak ta Zaza potrafi wszystko wyrazić, jaki ona ma wrodzony rozum. „Tak, nie trzeba się bać – myślała – da sobie radę i wyróżni się. Śliczna postać! głowa ojca – będzie tam górowała nad niejedną... Ach, żeby ją zobaczyć choć na mgnienie oka na tym tle wsi, ogrodu. W alejach, w salonach, rozbawioną, imponującą rodzinie Barskich”. Pani Barska nie była tam nigdy, a marzyła o tym całą młodość. Mąż ją oddzielił od razu od swej przeszłości, nie zawiózł jej nigdy do rodzinnego domu, a potem nieszczęście umieściło ją od razu w klatce. Ulica Hoża a Różanka! Sama nazwa tego majątku pachnie różami. Pan Barski mówił jej po ślubie, że jest jak róża – i sama wiedziała, że jest ładna – ale wśród kwiatów ogrodu rodzinnego nie postawił jej nigdy. To był najgłębszy kolec jej ciernistego wianka.
Jest skromna, nie pozwala sobie o tym myśleć, ale kiedy dotknie tego przypadkiem, jak w tej minucie, – to boli ją do żywego i nawet rani.
ROZDZIAŁ XV
WYTRZYMAĆ KONKURENCJĘ
O szóstej po południu w końcu marca Zaza jechała zamkniętym samochodem z małej stacji do Różanki. Siadła wygodnie i otworzyła okno.
Przed chwilą na dworcu rozglądała się i wspomniała wilki, którymi straszyła matkę. Uśmiech szczery pokazał się na jej wąskich ustach. Taką zobaczył ją szofer.
– Pani do Różanki? – zapytał patrząc z przyjemnością na jej roześmiane oczy.
– Tak, dobry wieczór, może pan zechce wziąć moją walizkę.
Szofer umieścił walizkę starannie, otulił jej nogi pledem i ruszył, a Zaza nie mogła się pozbyć wrażenia, że cała ta scena i wszystko, co ją czeka, jest jakimś teatralnym zdarzeniem.
Było już ciemno, ale ową widmową, przedwiosenną ciemnością, w której rozróżnić można wszystko.
Mijała wsie zamożne i po zapachu idącym z osiedli nawet ona, mieszczanka rdzenna, domyślała się obfitości masła, tłustego mleka i drobiu. Patrząc na światła migoczące z mrocznych chat myślała o elektryczności, a widząc drogę, czasem wijącą się fantastycznie, siwą w mroku marcowym, niepewną, z urwistym brzegiem z jednej strony a śladem różowego zachodu na nagich drzewach – z drugiej strony – rozmyślała o przywileju mieszkania w mieście na ulicy Bagateli.
– Nie wiem właściwie nic o rodzinie, do której jadę. Nie wiem nawet, ile lat mają. Stefan i Anna – to wszystko – i to brzmi dobrze. Różanka też brzmi na jakie sto włók co najmniej. Zobaczymy.
Choć nieobyta z wsią, znała na wylot wszystko, co dotyczyło poloru, cen i objętości majątków. W Polsce jeszcze te atuty grają na nerwach ludzi.
Ba, nawet na dansingu podczas tanga wyróżnia się posiadacza majątku, choćby zrujnowanego, od mieszczanina. Wielu z nich Zaza znała, tańczyła z nimi, rozmawiała, a wrodzona jej inteligencja pozwalała wnioskować. Była przekonana, że zna doskonale ziemiaństwo.
– „Brat ojca pewno będzie posępny jak ojciec”. – I Zazie na myśl o tym nieznanym mężczyźnie – nie czuła przecie żadnych nici pokrewieństwa – w ciemnym, wygodnym samochodzie, zaczynały się jarzyć oczy humorem, ironią i trochę zimnym, upartym postanowieniem...
– Daleko jeszcze? – zapytała poruszywszy się na siedzeniu.
– Za dziesięć minut będziemy w Różance.
Zaza poszukała światła, zapaliła i, przypatrując się sobie uważnie w lusterku dość dużym, wzmocniła karmin ust, upudrowała się i nawet lekko uperfumowała szyję i włosy.
– „Będą rodzinne pocałunki – pomyślała – trzeba być na wszystko przygotowaną”.
Ubrana jest bez zarzutu. Kostium wełniany, niby sportowy, ale ta kamizelka z koronki, pończochy, ta torebka, nie mogły się udać lepiej. Nim wciągnęła z powrotem rękawiczki, spojrzała po raz setny chyba w ciągu podróży na rękę swą z pierścionkiem. Jest wspaniały – z takim paszportem zajeżdża się lekko, nawet będąc krewną nieznaną i przez całe lata opuszczoną.
Ostry skręt zwrócił jej uwagę i spojrzała: czarny dom z dwoma rzędami oświetlonych okien uderzył ją w serce. Dom... wokoło ciche, nagie drzewa, dalej pola własne, majaczy coś jak rzeka na lewo w oddali i nim zdołała się przyjrzeć, samochód stanął przed kolumnadą dworu. Skąd to wzruszenie? Zaza jest zaskoczona, bo czuje serce w gardle. „Ach tak! to z pychy” – wie już i uspokaja się wysiadając z samochodu; chce zaimponować w tym środowisku: chce mężczyzn ożywić a kobiety onieśmielić, chce – –
Wówczas czyjaś mocna ręka wzięła ją pod pachę i zobaczyła wysokiego mężczyznę, który mówił:
– Witaj Zazo! Właśnie patrzyliśmy przez okno, czy już jedziesz. Nie zmarzłaś? Zaraz dadzą herbatę.
Stefan Barski prowadził ją po szerokich schodach. Zauważyła, że schody są kamienne, wygodne, jakich nie bywa w mieście, i odpowiedziała wesoło:
– Nie zmarzłam, tylko się wstydzę za ten najazd. Ojciec tak się troszczy o mnie. Dziękuję – dodała zrzucając futro, które on sam wziął, gdy tymczasem służący stał z boku.
Byli w dobrze oświetlonej sieni, ciepłej i czymś nieokreślonym pachnącej.
Zaza przetarła ręką oczy i spojrzała z ciekawością na stryja. Spotkała się ze wzrokiem niezbyt dla niej interesującym, dojrzała siwiznę i powagę na twarzy.
A Stefana Barskiego uderzyło podobieństwo wąskiej twarzy i ślicznie narysowanej głowy do brata.
– Jakaż ona jest Barska – pomyślał i ogarnęła go ulga towarzysząca nagłemu zrozumieniu rzeczy na pozór niepojętych.
Wziął ją pod rękę i puścił przed sobą do salonu mówiąc:
– Zapoznam cię tylko z żoną i zaraz odpoczniesz w swym pokoju. Będziesz dobrze się tam czuła, bo to jest „pokój panienki”, tak nazwany chyba od lat pięćdziesięciu.
Zazie mignęły duże, błyszczące płaszczyzny jesionowe na meblach i zaraz ją pochłonęła najważniejsza sprawa dla kobiety w takim momencie: obecność drugiej ładnej kobiety w tym samym pokoju.
– Anno – rzekł zmienionym głosem Barski – pozwól, moja bratanica.
– Nasza, nasza bratanica – odparła Anna podnosząc się szybko i ucałowała Zazę, niemile zdziwioną jej postawą, młodym wyglądem i doskonałymi perfumami.
Mówił na wpół żartobliwie, ale był jakiś odcień dumy w jego głosie i trzymał ją jeszcze pod rękę.
– Ależ wcale nie znać na tobie operacji – mówiła Anna uprzejmie – masz takie zdrowe rumieńce.
– To po podróży – z roztargnieniem odpowiedziała Zaza i oczy jej przebiegły niespokojnie po pokoju, choć wyraz twarzy był zwykły.
Nagle odezwała się:
– Proszę stryjostwa, ja byłam na wszystko przygotowana, ale na tak młodą ciotkę – to nie! Z tym jednym sobie nie dam rady i pytam, jak to będzie?
Nie mogła niczym łatwiej trafić do Stefana, jak tymi prostymi słowami, toteż, choć były szczere, wyrzekła je po namyśle. Jej wzrok szukał w tych czterech ścianach prawdziwej kobiecości i dopiero, gdy została nią uderzona, postanowiła – pozornie – kapitulować.
Anna roześmiała się swym nagłym śmiechem, po którym twarz szybko poważniała, i zastanowił ją tupet tego dziecka, znajdującego się w trudnym położeniu.
„Ma charakter – to jest najlepsze, co można mieć po takiej katastrofie rodziców, i jest bardzo ładna”.
Tu poszukała wzrokiem Stefana chcąc znaleźć potwierdzenie dla swoich myśli i spotkała jego wzrok: skinął jej głową łagodnie, potakująco.
– Z podwieczorkiem nie czekaliśmy, żeby ciebie nie męczyć zaraz po podróży zasiadaniem do stołu. Odpoczniesz u siebie – mówiła Anna na widok tacy, którą służący wnosił – napij się filiżankę kawy.
– Dziękuję, ciociu. Nie, ja nie wiem, co tu jest w Różance, ale my w Warszawie nie konserwujemy się tak młodo – powiedziała Zaza nie mogąc oderwać oczu od Anny, a Stefanowie roześmiali się znowu.
– Zdrowie jest – rzekł Barski, ale myślał o szczęściu – tobie go też nie brak, wyglądasz świetnie.
Zaza w tych słowach dojrzała pierwszy należny hołd i skinąwszy spokojnie głową powiedziała:
– Chorowałam jednak niedawno; zdaje mi się, że pogrzebałam młodość z tą chorobą.
I twarz jej pociemniała.
– Tu ją odnajdziesz – rzekł serdecznie Barski.
– Ojciec też tak mówi.
Na dźwięk słowa „ojciec” Barscy odetchnęli. Przecież mieli go w oczach, odkąd Zaza weszła do pokoju, a nie śmieli pytać.
– Jak zdrowie ojca?
– Mama mówi – odparła Zaza, którą nagle dotknęło, że o nią nie pytają – że ojciec wygląda źle i gorzej niż kilka miesięcy temu. Doktór przychodzi co tydzień, ale ja uważam, że ojciec bardzo młodo wygląda.
– Osiwiał? – zapytała cichym głosem Anna.
– Ma trochę siwych włosów. Ale – ile też ojciec ma lat?
– Pięćdziesiąt sześć... w kwietniu – Barski zapatrzył się w przestrzeń – tak, właśnie 3–go kwietnia skończy.
– Nikt by mu tych lat nie dał – zawołała Zaza powstrzymując się od zapytania, które jej się cisnęło na usta, ile lat ma stryj oraz jego żona.
Pomówili jeszcze o pogodzie, zapowiada się liczna Wielkanoc, pan domu od 11 lat takiego marca nie pamiętał, pytał bratanicę, czy lubi fiołki, z których słynie ogród różaniecki i które zobaczy za...
– Za dwa tygodnie – przerwała Anna i rozwarła nozdrza, jakby czuła ich zapach poprzez ścianę.
– A ja – uśmiechną! się Stefan – myślę, że już za tydzień.
– Fiołki? – zapytała Zaza – to ciekawe. Śniło mi się w szpitalu, że było ich pełno w jakimś nieznanym ogrodzie. Może go jutro rozpoznam.
I spojrzawszy w okna czarne, wychodzące na głuchą noc, odwróciła oczy niechętnie.
„Jak można nie mieć zasłon – pomyślała – ta ciemność wprost narzuca się tu, w jasnym pokoju".
Anna pytała ją o Warszawę, ale wspólnych znajomych chwilowo nie znajdowały.
– Może znasz państwa Koreckich?
– Nie, tylko ze słyszenia. Czy to krewni cioci?
– Ona, tak. Może ją tu poznasz, mają przyjechać na święta; ale już tyle razy obiecywali i zawodzą. Żyją w wielkim świecie a my na zapadłej prowincji – nie można im się dziwić.
– No – odpowiedziała Zaza odzyskując już właściwą sobie pewność – nie widzę tego. Tu jest rdzo ładnie.
I rozejrzała się po meblach i ścianach, na których wisiały duże obrazy i portret Anny w czarnej sukni.
– Ach, zobaczysz – odezwała się pani Anna przekonywająco – poczujesz to dopiero za kilka dni. U nas się nic nie dzieje, to jest prowincja...
A widząc zdziwione oczy męża dodała:
– Nam z tym jest dobrze, ale dla was to może być odludzie i nawet nudne.
Po chwili prowadziła Zazę do gościnnego pokoju. Dom był bardzo duży. W sieniach, korytarzach i przejściach było ciepło i lśniła wyfroterowana podłoga lub tłumiły krok maty. Dobrze utrzymane lampy bezwonne, wszędzie zapalone, dawały domowi jedno wspólne światło, walczące z ciemną nocą na dziedzińcu i w ogrodzie. Zazie mignął po drodze jadalny, oświetlony tylko blaskiem płonącego kominka i srebrnymi imbrykami, stojącymi na dużych tacach. Uderzyła ją powaga tego pokoju, choć meble były białe.
„Czyżby się tu nigdy nie kłócili?” – pomyślała i stanął jej w oczach stołowy pokój u państwa Domalskich, z obrusem często poplamionym i stołem zastawionym na całe popołudnie butelkami wina i wódki, z opałkami od papierosów, rzuconymi nieraz wprost na podłogę gwałtownymi ruchami nietrzeźwych ludzi...
Po schodach niezbyt szerokich, o stopniach niskich prowadziła pani Anna na piętro swą bratanicę. Mówiły z sobą o nie znaczących rzeczach, nic osobistego, ale to przejście wspólne po rozległym domu dało im sporo wiadomości wzajemnych o sobie. Śmiech krótki, rozjaśniający niespodziewanie twarz Anny, przywodził na myśl Zazie, nie wiadomo czemu, termin czysto handlowy, nieraz zasłyszany: „Wytrzymać konkurencję”. W tej osobie chyba czterdziestoletniej tkwiło coś, czego z punktu widzenia rywalizacji kobiecej nie można było lekceważyć, a to było dla Zazy niespodzianką.
Na piętrze pokoje gościnne stanowiły odbicie rozłożystego parteru i były na wskroś rodzinne. Ani numerów nad drzwiami, ograniczających liczbę gości, ani systemu zapożyczonego z hoteli, o pokojach wprost z korytarza – tak ulubionego przez ziemian, budujących się w ostatnich dziesiątkach lat.
Niektóre pokoje były przechodnie, inne wygodne z wejściem osobnym, schody zakończone galeryjką wychodziły na kwadratową klatkę, odpowiadającą dolnej sieni. Wisiały tu dwa lustra stare i stało kilka wygodnych foteli. Wszędzie było ciepło.
Po paru schodkach i małym przejściu bocznym Zaza stanęła na progu swego pokoju.
Gdy wzrok pani Anny zwrócił się bacznie ku łóżku i pościeli, Zaza zobaczyła kosz laków odbijających się w lustrze wiszącym nad kanapą i od razu stanął przed nią, jakby żywy, Loc. Oczy jak woda, na której dnie jest odbicie Zazy. Nie było to pożądane wrażenie, toteż Zaza odezwała się zaraz, chcąc zagłuszyć myśli.
– Jak ładnie laki pachną! i jaki to duży pokój.
– A rano będzie słońce w oknach i zobaczysz stąd całą lipę nad stawem – mówiła miękko pani Anna i zwróciła się do służącej, krzątającej się po pokoju.
– Zamknij już okno. Jest dobrze. W piecu paliłaś sama? – położyła rękę na kaflach rozgrzanych i lśniących czystością. – Teraz ciebie zostawię. Stefcia rozpakuje twoje rzeczy, a jak odpoczniesz, zejdź na dół. Kolacja dziś później, o dziewiątej.
– Dziękuję – odpowiedziała Zaza i Anna zostawiła ją samą, pocałowawszy raz jeszcze.
– Ja tylko idę po walizkę i zaraz przyjdę – mówiła Stefcia jak do dziecka – panienka będzie łaskawa zawołać na mnie o każdej porze; mam tu pokoik niedaleko.
Zaza uśmiechnęła się. Żeby Stefcia wiedziała... W tej chwili ulica Bagatela ulubiona, wielkomiejska, wydała jej się zeszpecona czymś drażniącym: tam nie mogło być „pokoju panienki”.