XXIII
Oświadczyny
Hrabia Ostałło przechodził okres wzruszeń, które jego samego dziwiły i prawie niepokoiły. Nie widział Zazy od paru tygodni i właśnie teraz zdał sobie sprawę, do jakiego stopnia męczy go pragnienie obecności Zazy, gdy jej nie widzi. Wogóle wzruszenie jest to rzecz granicząca z niesmakiem, a już w dziedzinie erotycznej znał tylko podboje, trwające dłużej lub krócej, ale nigdy nie połączone z żadną rozterką.
Był wychowany w tem środowisku nieomylnem, w którem jeśli się mówi o ojczyźnie, to tonem opiekuńczej wyższości, a jeśli o kobiecie, to z zupełną pewnością powodzenia.
„Czy ona mnie zechce?” – nigdy w stosunku do żadnej kobiety zapytanie takie nie przechodziło przez myśl właścicielowi dziewięciu folwarków, pałacyku w Warszawie i wielu innych przedmiotów zbytku.
Prawda, że nawet w jego rodzinie zdarzały się jakieś miłości nieszczęśliwe, rozpacze, mezaljanse. Ale to zawsze dotyczyło członków rodu zdegenerowanych, tacy zdarzają się wszędzie.
– Kłębki nerwów, a nie mężczyźni – mówił sobie Ostałło i widział ogromną różnicę między nimi a sobą.
Matka jego, ze znacznego rodu magnackiego, wychowała go w tem, co uważał za podstawę całej filozofji życiowej: gromadzenie i konserwowanie dóbr. Lecz matka, o którą otarły się w dzieciństwie wielkie prądy myśli europejskiej, rozumiała jeszcze pieniądz jako narzędzie władzy, i to nadawało jej poglądom powagi; dla syna zaś pieniądz był już tylko narzędziem rozkoszy, toteż hr. Ostałło miał wpływ, znaczenie i wielkie możliwości – tylko jakoś powagi nie dojrzał nikt w jego moralnej postaci. Natomiast fizycznie trudno go było lekceważyć. Kobiety lubią często widzieć uduchowienie na czole mężczyzny, a w jego duszy – widzieć pożądanie... Właśnie takie ozdobne uduchowienie – jakby ślad zadumy o wieczności – widziały kuzynki, przyjaciółki, żony przyjaciół na gładko zaczesanem czole arystokraty.
Miał powodzenie i stwierdzał to spokojnie: była to jedna z należnych mu, licznych przyjemności.
Tak było dotychczas. Jasne włosy, stałe dbanie o wzorowy wygląd, krój ubrań i kołnierzyków wszystko to dawało pozór młodości, choć dobiegał już lat czterdziestu.
– Już czas, żebyś się ożenił – mówiła do niego po francusku matka zwykle parę razy do roku, przy podwieczorku.
– Tak, pewno – odpowiadał uprzejmie i nie śpieszył się. Ale omawiano nieraz posag, urodę i wszelkie warunki kandydatek tak szczegółowo, jakby ślub miał nastąpić z dnia na dzień.
I wszystko było więcej niż dobrze. Aż nagle hrabia Ostałło wdał się w nieswoje towarzystwo i tu zaczęła się bieda.
Co za licho kazało mu przyjąć zaproszenie na raut do Pilarskich? Kto jest pani Pilarska? „Przystojna brunetka”, objaśnił go ktoś – no, właśnie. I nic więcej? Jak ona jest z domu? Ona „wcale nie jest z domu, tylko z miasteczka”, jak mówił pewien cudzoziemiec, który szybko zrozumiał, że w Polsce jako dom traktuje się jedynie dwór szlachecki... Poszedł do Pilarskich i poznał Zazę. Zachwycił się nią i był pewny spoczątku, że to jakaś księżniczka francuska czy włoska. Ale skądżeby się tu wzięła? – No, dość, że jest. Że nazywa się pani Białkowska i że można zwarjować z miłości dla niej. Okazuje się, że i w nim siedzi kawał degenerata: poprostu zakochał się i nie może myśleć trzeźwo.
– Gdyby mama wiedziała – mruczał.
Ale mama już wiedziała. Stara hrabina Ostałło była z tych osób, które prawie nigdy nie wychodzą z domu, a wszystko, zawsze wiedzą.
– A jakże twoja pani Białkowska? – zapytała najspokojniej syna przy podwieczorku. Rozmawiali po francusku, byli sami, służący podał cicho i potem zaraz wyszedł.
– Maman! – Ona jest cudowna! Ta kobieta zawróciła mi w głowie. Jest majestatyczna, choć taka moderne. Wie mama, szczupluteńka, giętka, wspaniała.
– Zamężna?
– Jest tam przy niej jakiś pan Białkowski, takie sobie nic.
– Przepraszam, bogaty człowiek.
– Więc co z tego? – prawie porywczo zapytał pan Henryk.
– Nic, tylko dlaczego zamykać sobie oczy na rzeczywistość? Jest bogaty i trzeba o tem wiedzieć, to nie jest takie „nic”.
– Eh, bogaty! Na mieszczańskie stosunki. Otoczył żonę pewnym zbytkiem, to tak, ale ani ziemi, ani fabryki, żadnego poważniejszego kapitału nie ma.
– Przeciwnie. Kupuje teraz majątek rodzinny żony, 150 włók dobrej ziemi.
Syn uśmiechnął się.
– Ależ mama wszystko wie!
Szczupła postać w czarnych zawojach poruszyła się i pani wyciągnęła przed siebie ręce zbyt duże do jej drobnej postaci, ale jeszcze białe, nie stare, władcze ręce.
Złożyła je na stole, przyglądając się swoim pierścionkom, i powiedziała:
– Trzeba w i e d z i e ć, moje dziecko, bo to jest podstawa realnego spojrzenia na rzeczy.
– Czy myślisz?... – dodała, a on zrozumiał odrazu.
– Powiem mamie wprost. To nie jest kobieta, którą można bez ślubu zdobyć. Jeszcze mi się żadna kobieta tak nie podobała. Jest bardzo reprezentacyjna i chcę...
– Myślisz ją rozwieść? – zapytała tą gładką, łagodną francuszczyzną, w której dla polskiego ucha brzmią salonowo najważniejsze słowa.
– Tak.
– Tiens, tiens...
Zapanowało milczenie, podczas którego pani Ostałło szybko i sprawnie gotowała się w duchu do walki. Jedynak! Chłopak, którego od dzieciństwa uczyła myśleć trzeźwo, rozumnie, unikać egzaltacji, wystrzegać się romantyzmu.
Rozwódka – bez grosza, osoba – „z miasta”, to ma być los Henryka? Nigdy. Jest sto sposobów, nawet są takie, których syn nigdyby się nie domyślił, ale których ona użyje, aby uwolnić go od tej kobiety.
– Czy ona jest piękna? – zapytała obojętnym głosem dla zamaskowania swego wrażenia.
– Gorzej!
– Oo! Chciałabym ją poznać. Przyprowadzisz mi ją kiedy?
– Nie wiem. Trzyma się wyniośle. Jest dumna. Toteż mi się podoba.
A zadowolony, że ze strony matki niema protestu, którego się odruchowo obawiał, rzekł z ulgą:
– Widzi Maman, innyby ukrywał, ja mówię wszystko tak, jak jest.
– Pocóż ukrywać? Jeśli to jest na gruncie realnym – trzeba raczej mówić. Wyznałeś jej już swe uczucia?
– O, wie mama, w towarzystwie to się wszystko mówi, ale to jeszcze nie obowiązuje. Muszę być u niej z – deklaracją.
– Z deklaracją? No – tak. A co zrobicie z mężem?
– Ca ne compte pas – odrzekł swobodnie.
– Hm – chrząknęła. – Człowiek z pieniędzmi to jest zawsze człowiek, rozporządzający władzą, a władza może być połączona z niespodziankami, niezawsze miłemi.
Ale w tym wypadku mąż był istotnie bez znaczenia. Bowiem hrabina Ostałło też już wiedziała, że pani Białkowska nie kochała swego męża, a wyszła za niego par dépit po jakimś zawodzie romantycznym w bardzo młodym wieku. Więc w mężu jej nie może pani Ostałło szukać naturalnego sprzymierzeńca w sprawie zatrzymania przy nim Zazy. Ale jest wiele innych sposobów. Patrząc na swe mocne, twarde ręce, pani Ostałło wspomina sieci spraw delikatnych, drażliwych, trzymane w ręku przez całe lata, z pełnem zachowaniem daru władzy i decyzji. Wie, że władzę tę sprawowała jedynie dla dobra rodu, że ród jej stanowi wybitny – w jej pojęciu – kawałek kraju ojczystego, i dlatego trzeba nieraz działać bezwzględnie, nawet okrutnie – ale zawsze bezinteresownie. Tak myślała – bo ona potrzebuje osobiście bardzo mało, nic prawie, stoi na progu wieczności, ale póki żyje – oddycha i działa wolą dynastyczną.
– Tak – rzekła, zwracając wzrok na zgrabną, podłużną głowę syna – nie zwlekaj. Trzeba wiedzieć przedewszystkiem, jak przyjmie ta pani twoją deklarację.
A choć wiadomość o rezultacie owej rozmowy była matce potrzebna dla celowego przeciwdziałania miłości syna – on zobaczył w jej słowach zawsze przez wszystkich podziwianą mądrość, miarę i zmysł realizmu, którym hołdowała.
* * *
Zaza zdziwiła się, gdy służący podał jej bilet hrabiego Ostałły. Nie bywał u nich i nie złożył kondolencji po śmierci matki.
Była jednak w takiem usposobieniu, że każde wyjście z kręgu własnych myśli ożywiało ją i było jej miłe.
– Witam pana – powiedziała, wychodząc niezbyt śpiesznie do salonu.
Wspomniała w tym momencie, jak on wybornie tańczy, jak wesoło, słuchając jego wyznań, spędziła z nim niejeden wieczór – i zrozumiała, że prócz wielkiej straty, którą w całym rozmiarze pojęła nagle w cierpieniu, czeka ją mnóstwo wyrzeczeń, jeszcze nieobjętych przez wyobraźnię, równie dotkliwych, choć drobnych.
Kiedy ona znów zatańczy? Coby mamie szkodziło, żeby już tańczyła?... Czy mniejby przez to wspominała matkę? Drobiazgowy rygor żałoby dotknął ją w tej chwili, jak dotyka tego, który nie jest po śmierci bliskich zupełnie złamany i nie przywykł do liczenia się z tyranją obyczaju.
– Pani w żałobie? – wyrzekł hrabia, doznając nieokreślonej nadziei – nic nie wiedziałem.
– Tak – Zaza nie chciała z nim mówić o matce – ale mówmy o panu. Jest pan dziś troszkę uroczysty. Z czem pan przyszedł? Mam w czemś pomóc? Filantropja? – Jakiś komitet? Ministrowa pana zaprosiła, a pan zatęsknił do mnie?
– Właśnie. Zatęskniłem.
– No i witam pana w swoim domu. Męża mego niema, będzie żałował, że pan go nie zastał.
– Mąż pani ogromnieby mi utrudniał zadanie. – Ja przychodzę...
I mówił zupełnie swobodnie, ale widząc jej zdziwienie i chłodne spojrzenie – urwał.
– Z czem? – zapytała dobitnie.
– Pani Zazo! – złożył obie ręce – z d e k l a r a c j ą. Kocham panią, proszę, niech pani zostanie moją żoną.
Z innemi kobietami nigdy nie postępował w taki sposób: nato, by zacząć od ofiarowania największego klejnotu, jaki posiada – nazwiska swego – to trzeba być ogarniętym miłością, jak obłędem. „A tu – już mi się wymówiło – już niema drogi odwrotu. Co za niesłychana lekkomyślność przychodzi na mężczyznę, gdy stracił głowę dla kobiety”.
„Straciłem, no, straciłem głowę i koniec” – mówił sobie Ostałło wprost odurzony swą decyzją.
– Pańską żoną? – powtórzyła Zaza.
Wówczas Ostałło pomyślał, że się zbyt pośpieszył z prośbą o rękę Zazy, i przez chwilę był niepocieszony. – Jeśli ją dziwi przedewszystkiem to, że on chce z niej uczynić swą żonę, to znaczy, że decydowałaby się i na coś innego...
„A to dopiero historja – błyska hrabiemu resztkami trzeźwości, wpajanej mu od dzieciństwa – to historja! Przecież być przyjaciółką hrabiego Ostałły to też nie jest byle co. Naturalnie. A ja odrazu jej się oświadczyłem”.
Zaza ochłonęła i zaczęła patrzeć na ujmującą, przystojną twarz arystokraty wzrokiem roziskrzonym.
Milczała, spoglądając uparcie na czoło bez jednej zmarszczki, jakby czoło dziecka, na zaczesane gładko ciemnoblond włosy, na ubranie, krawat i wreszcie na buty.
Nie trwało to długo, ale nawet hrabia Ostałło, tak pewny siebie, uczuł coś w rodzaju zażenowania.
„Jak ona dziwnie patrzy? A może ta czarna suknia zmienia wyraz jej oczu?” – pomyślał.
Zaza zaś, popatrzywszy na niego zupełnie takim wzrokiem, jakim się patrzy na przedmiot obojętny, a nie na istotę żywą, powtórzyła:
– Pańską żoną? Pan prosi o moją rękę?
Pochylił się w ukłonie, szczęśliwy, że głos jej przynajmniej wraca do zagadnienia konkretnego.
– A czy pan nie wie, że ja jestem zamężna?
„Oh, ceni się. Poco ona się ceni? I tak dałem odrazu najwyższą cenę: chcę się z nią żenić – czego ta kobieta jeszcze chce?”.
– Mąż pani...
Nie dodał tego, co przed godziną powiedział matce swej o Ludwiku, ale Zaza zrozumiała go dobrze.
– Czy pan myśli, że to jest przyzwoicie prosić o rękę kobiety zamężnej, która nie żyje w separacji?
‚„Przyzwoicie”? Jak ona się wyraża? Czasem matka do panny służącej mówiła, że czegoś robić nie należy, bo to nie jest „przyzwoicie”. Ale ona, pani Białkowska, do niego!
– Wyrażałem pani moje uczucia kilkakrotnie... – rzekł z wyraźną intencją, by odwrócić jej zarzut.
I dodał (a Zazie wydało się to grubiańskiem):
– Nie widziałem niechęci, czułem się upoważniony, dziwi mnie pani postawa – kończył z godnością.
Zaza przerwała mu prawie gwałtownie:
– Wyznania miłosne słyszę często. Wszyscy wiedzą, jak biorę te rzeczy: lekko, nigdy nikomu żadnej nadziei i nic prócz śmiechu nie dałam. Pan nie mógł się czuć upoważniony!
– A jednak... – ratował się, jak mógł, Ostałło.
– Żeby mnie, w domu męża mego przyjść się oświadczać i prosić o moją rękę, na to trzeba...
Przerywając, znów spojrzała na niego od stóp do głów, raz i drugi uważnie.
– No, na to trzeba – kończyła już spokojnie – być panem!
Obróciła się natychmiast, krótka rozmowa odbyła się na stojąco, i wyszła z pokoju, zostawiając hrabiego Ostałłę więcej zdziwionego, niż zdolnego do oburzenia.
„Rodzaj impertynencji – rozumował – ale za co? Za to, że ofiarowałem jej tytuł mojej żony? Nie – tylko z mieszczką może się przytrafić coś podobnego! Co to jest wychodzić poza swoją sferę!”. I opuścił mieszkanie Zazy tak wzburzony, że zapomniał o swej miłości. Ale później nieraz prześladowała go znów namiętna tęsknota do tej wyjątkowej kobiety, która nie chciała zostać jego żoną.
Zaza rozdrażniona zaraz wyszła na miasto.
XXIV
Wspomnienia
Zaza drgnęła, gdyż usłyszała na ulicy tuż za sobą swe imię, wymówione gorącym szeptem.
Stanęła niepewnie, a wówczas zrównał się z nią sekretarz.
Nie mogła się nie uśmiechnąć. W jego postaci, w ruchu ramion, któremi zdawał się Zazę obejmować od pierwszego dnia, gdy ją poznał – było życie, odurzająca fala życia. A Zaza jest w żałobie, ubrana cała czarno i nie może sobie chwilowo wyobrazić, aby znów życie ją otoczyło wszystkiemi urokami, jak zawsze dotychczas otaczało.
– Zaza! – szepnął, biorąc obu rękami jej rękę. – Życie moje! Dlaczego ty nie chcesz mnie widzieć? Co to jest?
Milczała chwilę, mrugając oczyma, i kiwała lekko głową.
„Jaki on jest piękny” – myślała – jakże mógł mi się wydać obcym i nawet drażniącym swą elegancją na pogrzebie mamy! Kogo ja mam na świecie dziś, prócz niego? Co mnie wstrzymuje od porzucenia Ludwika i wyjechania w świat z tym mężczyzną, który mnie naprawdę kocha?”.
– Mama – powiedziała bezwiednie zamiast przywitania – nie żyje i tak odrazu nie mogę zerwać wszystkiego... Proszę pomyśleć o tem...
Na twarz cudzoziemca padł blask od konkretnej nadziei, jaką słowa jej zawierały.
– Nie żądałem nic... Cierpiałem za ciebie… Czekam...
– Wiem – wymówiła z trudem – był pan bardzo dobry.
– Dobry! Zaza! Ty chyba nie wiesz, co to miłość, gdy mówisz „dobry”.
– Pewno, że nie wiem – w głosie jej zabrzmiało zniechęcenie, które on wziął za objaw smutku.
– Moja najmilsza Zazo! Chcę być wszystkiem dla ciebie, chcę nawet trochę zastąpić ci matkę... W mej wielkiej miłości dla ciebie jest coś z uczuć dla dziecka.
I stanąwszy znów, a szli od chwili równym krokiem przy sobie, rzekł:
– Sierotko! Dziecko moje!
Powiedział to z takim porywem, że oczy Zazy, trudne do łez, napełniły się wielkiemi łzami i mimowoli chwyciła go za rękę.
– Wiesz – powiedziała pierwszy raz do niego z pełnem zaufaniem, po imieniu – bardzo kochałam moją matkę...
– Nie znałem jej. Boli mnie to. Chcę wszystko o tobie wiedzieć, jest to potrzeba tak silna, że czasem tchu mi od niej brak.
Zaza wspomniała z pogardą Ludwika, wiedzącego wiele z jej przeszłości i to coś takiego, co powinno zawsze mężczyznę skłonić do pytań... Ale on nic nie chciał wiedzieć o Zazie – chciał się nią tylko chełpić! Jak pieniędzmi, też niewiadomego pochodzenia.
Tu Zazę ogarnęło coś w rodzaju moralnej odrazy, do której naogół nie miała skłonności.
– Powiedz mi coś o twej matce. Powiedz...
„O matce – jęknęła w duchu Zaza – mówić o matce, to mówić o klęsce własnej, o dniach młodości, o narzeczeństwie”. Czy zdoła o tem mówić?
I nagle ogarnęła ją pokusa wielka, aby – mówić. Widać zawsze tkwiło jakieś zuchwalstwo w jej naturze, próbujące na wszelki sposób – zwycięstwa.
Co powie ten człowiek Południa na jej dawną, jednodniową miłość? Oh, to jest prawdziwy kochanek, on wszystko zrozumie.
– Widzisz – powiedziała zaraz w pewnem, niespodziewanem dla siebie podnieceniu – mama nigdy nic ode mnie nie wymagała, a jednak – ona sprawiła to, że nie jestem twoją...
– Jesteś moją – przerwał, marszcząc brwi.
– Tak. Dobrze – uśmiechnęła się figlarnie i on nie mógł oczu oderwać od jej twarzy.
Chciała dodać, że gdyby mu wystarczyło to, co ich łączy, to jąby też zadowolniło. Lecz powstrzymała się. Była jakaś żywiołowa powaga w jego pojmowaniu spraw miłości i Zaza liczyła się z tą powagą. Czuła od pierwszych dni, że w tym cudzoziemcu jest jakiś żywioł, który jeśli napotka zaporę na swej drodze – to doprowadzi do katastrofy, ale się nie cofnie. Jeśli to się nazywa „południe” – dumała Zaza – to jest to coś nieporównanie pięknego ale i groźnego.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Posłuchaj. Nie przerywaj mi. Chciałeś wiedzieć o mej matce. Powiem ci.
Tu rozejrzała się. Suchy dzień marcowy czynił ulicę pogodną. Na niebie były obłoki wymowniejsze od najpiękniejszej zorzy w maju. Ale jakże tu mówić na ulicy – o matce!
– Wejdźmy gdzieś – powiedziała – a że to było na rogu Mazowieckiej, więc poszli na wystawę obrazów, do Zachęty. Nie widzieli nic, pochłonięci sobą. Usiedli w ostatniej sali i uczuli błogość, że są razem, wśród ścian i blisko siebie.
– Widzisz, ty pewno myślisz, że ja się wychowałam w zbytku – zaczęła Zaza, choć wcale nie o to jej chodziło – a ja przeszłam ciężką szkołę w dzieciństwie...
Drgnął. Przysunął się jeszcze bliżej.
– Nie wiem. Ale ty musisz być z jakiejś znakomitej rodziny. Masz tyle czystej dumy w sobie!
Na ustach Zazy zadrżał mały cień, coś bolesnego i prawie pokornego.
„Sieroctwo – pomyślał sekretarz z czułością – jakże ona cierpi. Ah, wywieźć ją stąd jaknajprędzej”.
– Nie – Zaza opanowała gwałtowną boleść, która ją uderzyła na proste słowa o „znakomitej rodzinie”. – Ojciec mój pochodził ze zwyklej szlachty, jakiej w Polsce wiele, a matka – matka była mieszczanką.
– Musiała być niezwykła – rzekł z przekonaniem – w tobie jest...
– We mnie nic z niej niema – przerwała prawie gniewnie – tak, była niezwykła. Ale wiesz – i drugi raz w ciągu krótkiej chwili, odkąd byli razem, położyła swą rękę na jego ręku – nie wiem nawet, jak ją określić, jak ci o niej mówić! Była taka cicha! mama...
Skinął głową, pojmujący, dziwnie bliski nagle w zapadającym wczesnym zmierzchu marcowym.
– Dobra! Musiała ciebie szalenie kochać.
– Tak. I w tem, że nie wymagała nic, że nie czuło się najmniejszego ciężaru jej uczuć, czy wymagań, była taka siła, że ja, zupełnie wyzbyta przesądów –
– Tak, ty jesteś moderne.
– Napewno. Ale ja, na myśl o cierpieniu matki, nie byłam w stanie żyć zgodnie z memi przekonaniami.
– Jakto?
Roześmiała się, a on znów zachwycił się jej niedbałym śmiechem.
– To znaczy żyć bez przekonań. Bo ja nie uznaję żadnych hamulców, a w mamie one były i choć nie mówiła o nich ze mną, choć dawała mi zupełną swobodę – ja liczyłam się z mamą jak z nikim. Tak, jak z nikim na świecie. Co to jest, powiedz?
– Miłość – wyrzekł dobitnie swym melodyjnym głosem.
Doznała ulgi.
– Chyba miłość – przyznała, choć nie lubiła wielkich słów. Ale jak mu przedstawić tę nędzną, znienawidzoną egzystencję na Hożej? A wśród niej matkę w czemś niepojętem jaśniejącą, spokojną, wytrwałą, nigdy niezawodzącą?
– Mój ojciec porzucił matkę na parę tygodni przed mojem urodzeniem.
– Straszne – szepnął – straszne.
– Tak. Rodzina jego nie zatroszczyła się nigdy o mamę. Żyłyśmy same we dwie, na ohydnej ulicy, w trzech pokojach. Mama odmawiała sobie wszystkiego dla mnie.
Tu usłyszała jakby drugi raz powtórzone przez kogoś wielkim głosem ostatnie swe zdanie i – wzdrygnęła się nerwowo.
– Była dobra jak nikt. Ty może nie uwierzysz. Ojciec bał się widać śmierci w samotności i po dwudziestu latach (jej samej trudno pojąć to, co mówi, to chyba szpetna jakaś bajka...) wrócił do nas.
Cudzoziemiec znów skinął głową i czekał w milczeniu.
– Mama przyjęła go.
Tu nagle Zaza przerwała. Zakryła twarz obu rękami i zacisnęła usta. Jak trudno o tem mówić – do żywego boli wspomnienie. Co – właściwie boli? Niepojęta dobroć matki? Czy ów czas, w którym był i odszedł Zbigniew Bobrowski? Boże! Zaza wie jedno w tej minucie. Raz tylko można wyznać prawdę, którą wyznała narzeczonemu. Nie powtórzy tej próby. W życiu nic nie można powtarzać. Po jednej klęsce – ale strasznej – trzeba iść prosto do zwycięstwa. I ogarnął ją żal, że pokusie jednak nie ulegnie. Że musi przemilczeć to, co pragnęła zwierzyć, aby ostatecznie zrzucić z siebie ciężar przeszłości. Odwróciła bieg rozmowy.
– Mama przyjęła go i nie powiedziała ojcu nigdy jednego słowa wyrzutu. Pielęgnowała go. Ba, poprostu kochała go z całej duszy do końca!
Wzruszyła lekko ramionami.
– Czy ty to rozumiesz?
– Rozumiem.
Zaza nie jest pewna, czy on rozumie, ale dobrze jej z tym człowiekiem niewymagającym od niej niczego, a chłonącym każde jej słowo.
– Zazo – rzekł bez uśmiechu – jestem ci wdzięczny, że mi to wszystko mówisz. Obchodzi mnie każda chwila twego minionego życia. Cierpię nad twą żałobą. Ale życie całe jest przed tobą – wibracja głosu mężczyzny powiedziała Zazie wiele – i to życie teraz już jest moje...
– Tak.
– I to będzie szczęśliwe życie.
– Należy mi się – odpowiedziała z bladym uśmiechem Zaza i jednocześnie wydało jej się trudne, niemożliwe prawie opuszczenie Ludwika. A przecież od śmierci matki nie znała wahań: odejdzie od niego i nie pożałuje. Więc co to znaczy, że nie może objąć wyobraźnią tego dnia już bliskiego, gdy porzuci Białkowskiego?
Co to może znaczyć? Wszystko jedno, widać poprostu jest zmęczona.
– Nie wiem, jak to będzie – wyznała mu – nic przed sobą nie widzę.
– Żałoba – szepnął i ścisnęło mu serce wrażenie, że ona jest obojętna.
– Może. – I wstała. – A teraz trzeba iść.
– Kiedy? Kiedy? – wymówił prawie bez głosu i Zaza czuła namacalnie, jak on cierpi.
– Za kilka dni – zmarszczyła brwi – tak, napewno za kilka dni.
– Pojedziesz ze mną?
– Pojadę.
– Kobieto – wyrzekł, jakby tem słowem ogarniał wszystkie palące tęsknoty, i słowo to wymówił w ojczystym języku – pamiętaj, na Boga, pamiętaj.
Nie pocałował jej, nie objął, choć dotykał swem ramieniem jej ramienia. Zaza była mu za to wdzięczna. W bladej twarzy cudzoziemca widniała surowa potęga żywiołu. Zaraz na ulicy rozstali się, ale długo fizycznie czuli swą obecność.