XXV
„Ojcowizna”
Adwokat przedstawił właśnie Ludwikowi stan interesów ś. p. pani Barskiej.
Ludwik żegnał się pogodnie.
– Moje uszanowanie – mówił – moje uszanowanie.
Opuściwszy posępny gabinet mecenasa, czuł lekkie podniecenie. Zaspokoił swą ciekawość co do sumy spadkowej. Nie była ona tak wielka, jak się spodziewał, lecz każda poważniejsza ilość pieniędzy, spadająca mu do kieszeni nagle (jak spadała nieraz w ryzykownych tranzakcjach) napawała go wciąż radością dziecinną, świeżą.
– To jest chwila odpowiednia – mówił sobie w słoneczny dzień kwietniowy, wracając ulicą Bracką do domu, – aby zajść do „swej metresy”, ucieszyć ją jakimś nowym prezentem i dać poznać swą życiową wspaniałość.
Zaśmiał się. Nie – on nie ma metresy. Lekceważył sobie tych panów – nielicznych już, przedwojennych – którzy w klubie czy restauracji opowiadali sobie o „swych metresach”. „Snobizm, i to najgorszy w moich oczach, bo na temat czegoś, co nie może być wyrachowaniem, tylko jest żywiołem. Do licha! Trzeba mieć choć jedną dziedzinę, w której się nie rachuje i nie myśli o cyfrach...”.
Kobiety były dla Ludwika jedyną poezją jego życia. Cóż z tego, że plączą się przytem zdrady, nadużycie zaufania, tajemnica... „Czyż nie bywa taksamo w literaturze?” – zapytywał niewinnie... „Tak, zupełnie taksamo” – odpowiadał sobie swobodnie. Nigdy nie miał wyrzutów sumienia. Natomiast krętactwo, z jakiem mężczyźni rozpustę pozorują uczuciami, czy gruby snobizm nazywają „miłością” – to było mu obce. Nie miał też nigdy „oficjalnej” kochanki. Na tyle był poetą, że dla kobiety ryzykował często pozycję swą towarzyską i społeczną, ale nie potrafiłby wręczać jej co pierwszego stałej pensji, jakgdyby była prostym funkcjonarjuszem... Dla niego zawsze upragniona kobieta była zjawiskiem, porywającem wszystkie jego zmysły, mogącem dysponować całą fortuną...
Ludwik idąc uśmiechał się sam do swych myśli, co zdarza się ludziom o twarzy ruchliwej, których własne powodzenie – odurza.
Mijał plac Trzech Krzyży, pamiętny dla Zazy tem, że zobaczyła w tem miejscu pierwszy raz swego ojca, jako dorosła panna. Wspomniał pogrzeb pani Barskiej.
„Biedna mama, już jej niema. Nikomu nie zawadzała, mogłaby żyć jeszcze długo!".
Westchnął – wrażliwy jak ludzie z gminu na zewnętrzny aparat śmierci: na trupa, trumnę, obrzęd pogrzebowy, a po chłopsku odporny na całą groźną tajemnicę odejścia.
„Cóż – wspomniał – kiedy nato, żeby żyć, trzeba mieć wolę, chęć. A matka tego zupełnie nie miała. Ja może kiedyś umrę. Czy aby napewno? – już droczył się z sobą wesoły – ale umrę kiedyś, gdy przestanę pragnąć żyć. Ach, jak rozkosznie jest żyć...”.
Dochodził do swego domu i pomyślał o rzeczy niepojętej i nużącej dla niego: o zmianie usposobienia Zazy, o czemś martwem, kamiennem, widocznem teraz na jej twarzy.
„Czy ona nie pojmuje, jak to ją szpeci? Czy ja mam przed nią postawić lustro, aby wróciła do normalnego wyglądu?”.
Żadne cierpienie nie usprawiedliwiało, w pojęciu Ludwika, kobiety zaniedbanej. A Zaza – aż dziwne jest stwierdzić to – świetna Zaza ma w postaci swej, we włosach niezondulowanych od śmierci matki – jakieś zaniedbanie niedopuszczalne... Kobieta! Kobieta nie ma do tego prawa...
I gdy wczoraj jeszcze sekretarz patrzał ze ściśniętem sercem na wychudłe rysy Zazy i kochał każdą zmianę w niej, pogłębiającą ogrom własnej jego miłości, Ludwik był prawie zły na Zazę.
Siedziała właśnie w buduarze, trzymała otwartą książkę na kolanach, ale nie czytała jej.
Widząc go, rzuciła mu spojrzenie trochę przytomniejsze, niż miewała dotychczas. Nawet coś zamigotało w jej wzroku. Czyżby okruch miłości? Ludwik zastanowił się na mgnienie. Ależ nie, tego dawno w niej niema. Właściwie poco się oszukiwać? Tego w stosunku do Ludwika nie było nigdy.
Nic nie szkodzi. Małżeństwo jest czemś innem od miłości. Duma i pycha, ogarniająca często Ludwika wobec posiadania Zazy jako swej żony – jest warta bardzo wiele. A wokoło – miasto: rozległe i przez Ludwika ukochane. Wciąż gdzieś, często w krańcowo odmiennych środowiskach wybucha ognisko rozkoszy... Dla niego i przez niego rozniecone. Czy mógłby się jeszcze na cośkolwiek skarżyć? Nawet Zaza, której nie potrafiłby zabronić, aby go zdradziła, gdyby tego chciała – nie zdradziła go jeszcze ani razu. Tak mu przynajmniej powiedziała, a ona lubi „mówić prawdę”. Prawdę! bo jest zuchwała i wydaje się jej, że w surowem świetle prawdy błyszczy szczególnem pięknem jej uroda! Ale to jest niebezpieczne. Ludwik lubi nad tem niebezpieczeństwem rozmyślać, gdy Zaza dotknie go lekceważeniem lub zbywa lodowatą obojętnością. Jaką to prawdę wyznała kiedyś Zaza narzeczonemu, który, wzamian – odszedł od niej? Że też to niczego Zazy nie nauczyło. Jaką ona ma siłę i niezależność wewnętrzną, ta szczupła, drobna kobieta.
Zwrócił wzrok na nią, w którym już – mimowoli – odbijało się znacznie więcej podziwu, niż było kiedykolwiek w jego myślach.
– Sama? Ciągle tak siedzisz w domu sama
– Nie. Miewam gości. Nawet ekscytujących. Był Ostałło...
– Czego chciał? – Ludwik doznał pewnego ciepła na dźwięk nazwiska arystokraty.
– Głupstwo! Oświadczył mi się.
– Jakto? Tu, przyszedł do nas?
– A, tak. Właśnie do nas, bo prosił o moją rękę.
Zaza roześmiała się. W śmiechu tym odnalazł Ludwik coś z jej bojowej postawy: istotną cechę temperamentu, dla mężczyzn zachwycającą... Taką bojowość posiada tylko urodzony zwycięzca.
– A co dostał?
– Zgadnij.
Tu Ludwik wybuchnął swoim zanoszącym się śmiechem, przyczem łzy płynęły mu z oczu.
– Ha, ha, ha! Ja mogę zgadywać, aż ciebie zgorszę. Nie chcę tego. Mam nadzieję, że honor mego domu...
Wyprostował się, udając obrażoną dumę.
– Powiem ci – mówiła wolno Zaza – że potraktowałam Ostałłę tak, jak tybyś nawet nie chciał. Zawsze to hrabia i pierwszy przyszedł do nas z wizytą, co?...
– Koniecznie musisz drwić – jednocześnie Ludwik już doznał pewnego niepokoju na myśl o zatargu w stosunku do wpływowego arystokraty.
Jako mężczyzna nie poczuł nic. Wiedział, że Zaza z Ostałłą nigdy go nie zdradzi, i tego było mu dość. „Ona kocha swą dumę więcej, niż byłaby w stanie kochać jakiegokolwiek człowieka. To jest dopiero – żona pewna”.
– Czy on naprawdę zapomniał o mojem istnieniu? Tak sobie zwyczajnie – oświadczał ci się?
– Nie. Nie – zwyczajnie. Przyszedł z d e k l ar a c j ą – wycedziła Zaza, naśladując sposób Ostałły – i wybrał godzinę, w której ciebie nie bywa, więc pamiętał o tobie.
I Zaza z odcieniem melancholji poczuła, że właściwie, bodaj że niema łatwiejszej rzeczy jak zapomnieć o istnieniu Ludwika...
– Potraktowałam go, jak – głupca.
– E, to niepotrzebnie.
– Naturalnie! Masz słabość do niego?
– Każdy, kto się tobą zachwyca, jest mi w czemś, nieokreślonem zresztą, bliski – rzekł nawpół żartobliwie, rozumiejąc, że chyba zupełnie przestał ją kochać, bo nie doznał nawet drgnienia zazdrości. – I wyszedł... obrażony?
– Nie. Zdumiony. Dopiero jutro się obrazi. Tu roześmieli się oboje, a Ludwik usiadł, przysuwając fotelik bliżej żony.
– Byłem u adwokata. Okazuje się, że twój ojciec doskonale wszystkiem rozporządził.
Zaza wzdrygnęła się i podniosła bezwiednie jedną ręką, dając mu znak, aby zamilkł.
– Mamy wcale pokaźny majątek po matce.
„Mamy! – z gwałtownem rozdrażnieniem pomyślała Zaza – ja – mam, to jest moje, należne mi od dzieciństwa. Co Ludwik ma do tego? Ah, jaki grubiański, jaki nieumiejętny...”.
W tej chwili Białkowski mówił:
– To są twoje pieniądze. Oczywiście. Ale możesz mi je powierzyć. W mojem ręku – nie zginą.
– Dobrze – wymówiła sucho, dając w ten sposób do zrozumienia, że uważa te pieniądze za swoje – dasz mi tylko parę tysięcy złotych na biednych mamy. Utrzymywała kilka rodzin.
– Chciałbym powiedzieć jak do dziecka: „mówi się: proszę dać”, ale ponieważ to twoje…
– Właśnie…
Ludwik podniósł szybkim ruchem głowę.
– A czy ty wiesz, gdzie mieszkają ci biedni utrzymywani prze twoją matkę? Trafisz do nich, co?
Zaza odrazu zbladła.
Głos jej zabrzmiał tak cicho, że aż wzbudził politowanie Ludwika.
– Ja – nie. Nie wiem. Ale Stefcia… na pewno Stefcia trafi.
Ludwik ledwo się powstrzymał od powiedzenia, że ładne to były stosunki rodzinne, w których między matką a córką stała „Stefcia” – lecz tylko machnął ręką. Sposób, w jaki Zaza potraktowała spadek po matce, jako wyłączną swą własność – dotknął go do żywego.
Czy ona miała mało pieniędzy w ciągu tych lat wspólnego pożycia? Czy on jej kiedykolwiek czego żałował? Czy ktokolwiek mógłby dać jej więcej, niż on dał? Czy zrobił jej kiedy jaki wyrzut lub uwagę, widząc jej wielką rozrzutność? Czy nie ma sukien, futer, pereł, czy nie błyszczy na salonach? Czego ona chce! Ach, jak jej brak najprostrzej dobroci. A taka dobra była jej matka! Tu Ludwik pierwszy raz zastanowił się, że może ich pożycie stać się ciężkie, a dotychczas nie przyszło mu to do głowy. Rzadko smutek pasuje do kobiety, a już do Zazy – w jego pojęciu, nie pasował w najmniejszym stopniu. A do tego – chciwość! Na te kilkadziesiąt tysięcy, z któremi miałaby zaledwie skromny byt zapewniony, gdyby to miała być jedyna podstawa.
Milczał, czując do Zazy tak mocny żal, jak nigdy dotychczas.
Nie pojmował zupełnie, że dla Zazy pieniądze ojca przedstawiały obecnie jakiś szczątek dóbr moralnych; że przychodzą późno, jako jedyna „ojcowizna” dla ciężko skrzywdzonego dziecka; że ona broni instynktownie swego prawa do spadku, jak zawsze broniła z dumą swej pozycji choćby towarzyskiej i wszystkiego, co mogło wyrównać głębokie poczucie jej sieroctwa.
„Czy on nie mógłby zrozumieć, czem są dla mnie te pieniądze i wszystko, co pochodzi od ojca? Nawet tego on nie rozumie? I już chce spekulować moją ojcowizną? A... wyrwać się z tego domu i nie widzieć go więcej. Tylko – jak ja to zrobię?”.
Zaza nie czuje sił. Nie widzi nawet wyobraźnią możliwości konkretnej zapakowania się, rozmówienia z Ludwikiem, opuszczenia mieszkania na zawsze. Nic ją właściwie w tych pokojach nie obchodzi, tylko, że – tak niedawno była tu mama. Przychodziła najczęściej rano: stawała w buduarku przy oknie i cichym głosem przez drzwi lubiła rozmawiać z Zazą, ubierającą się długo i powoli.
A gdy Zaza wreszcie wychodziła do niej, to – teraz jej się zdaje, że – uderzała ją jasność na twarzy matki, pomimo zmarszczek i śladów choroby. Co za niezwykła jasność biła z twarzy matki! – dopiero dziś Zaza dostrzega to, pomimo że całe życie była blisko pani Barskiej i nie widziała nic szczególnego w jej spojrzeniu pełnem miłości i w twarzy zawsze pogodnej.
Ludwik też myślał o pani Barskiej i, wspominając jej naturę, bezwiednie się uspakajał.
Wreszcie rzekł z rzadką u niego powagą w głosie:
– Twoja matka była bardzo dobra.
– Tak – odpowiedziała zaraz i zapanował między nimi, wbrew wszystkiemu, co ich jątrzyło i oddalało od siebie, spokój zupełny.
XXVI
Zdarzenie
Ludwik wszedł rano do pokoju sypialnego żony. Zaza była zdziwiona.
– Wyjeżdżam na dwa dni – powiedział – chciałbym wziąć Szczepankowskiego. Czy możesz obejść się bez samochodu przez ten czas?
– Naturalnie – Zaza pomyślała o wyczekującym sekretarzu, i ucieszyła się, że Ludwik wyjeżdża.
Nie przyszło jej nawet na myśl zapytać, dokąd jedzie.
– Zostaw mi trochę pieniędzy – rzekła jeszcze.
Ludwik spojrzał na nią uważnie. – Jak ty rano ślicznie wyglądasz!
I westchnął.
– Wzdychasz? – ze śmiechem zawołała Zaza.
– Bo sobie myślę, że gdyby nie te twoje wymagania… osobny pokój...
– To co?
– To możeby było lepiej między nami.
– A czy jest źle? – zapytała. Nagły wyjazd męża usposabiał ją do niego przychylnie.
– Nie jest źle. Ale gdy czasem w nocy się obudzę, a ostatniemi czasami źle sypiam, i nie widzę ciebie, to mi się zdaje, że odeszłaś i nie wrócisz nigdy. Czuję niepokój.
– Starzejesz się, Ludwiku, takie rozważania!
– Może być...
– Ty wiesz – powiedziała nagle twardo – że w naszem małżeństwie ty odchodzisz, nie ja.
A Ludwik, patrząc na jej czoło, na rozwiane włosy, na ramiona wychylające się z różowej koszulki – rzekł ciepło:
– Ależ ja wracam. Zawsze wracam do ciebie. Wiesz? Kiedyś sobie powiedziałem, że gdybym tak nagle umarł, a miał czas pomyśleć, co też ja w życiu osiągnąłem, co zdobyłem, tobym tylko powiedział sobie z radością: „ciebie miałem” i nic więcej. Widzisz.
Zaza pokiwała głową bez uśmiechu.
Pewno – zastanowiła się. Ona była dla niego darem niespodziewanym, lecz Ludwik nie wie, że zawdzięcza ów dar nie jej, lecz Zbigniewowi Bobrowskiemu. Niech Ludwik idzie, niech go szuka gdzieś po świecie i niech mu podziękuje...
Na twarzy Zazy pokazał się wyraz dumy. Mocny człowiek zawsze z nieszczęścia wyratuje dumę, i to jest najlepsze, co może wyratować.
– O czem myślisz? – zapytał Ludwik, któremu się nie chciało odchodzić z tego wonnego, ciepłego pokoju.
– Tak sobie – głos Zazy zdradzał jakieś zniechęcenie, które Ludwik zrozumiał opacznie.
– Wrócę prędko – rzekł, pochylając się nad nią – i będę już inny. Zobaczysz.
Ah, jaki śmieszny! Przecież gdyby on był inny i bardziej natarczywy w stosunku do niej, to – to – onaby nie wytrzymała przy nim. Czy on tego nie rozumie? O co mu chodzi?
– Strzeż się złudzeń – powiedziała lekko – to dobre dla starców. My możemy sobie pozwolić na omówienie prawdy. Ty do samej śmierci będziesz taki, jaki jesteś teraz, i niema o czem mówić.
Ludwik doznał ulgi. Dziś od rana czuł jakiś ucisk w piersi i niewiadomo czemu łączył go z myślą o Zazie – ale to było niesłuszne. Ona nie ma nic z tych histerycznych narowów kobiecych, wymagań, żalów i skarg. Jest wspaniała i dlatego budzi ogólny zachwyt.
A jednak dziś właśnie, patrząc na jej uroczy, świeży wygląd poranny – marzy o tem, aby potrafił się zmienić; by nie zdradzać jej z byle jakiemi kobietami, ale wrócić do niej z takim żarem wyłącznej miłości, jakim płonął w pierwszym roku po ślubie. Ileż razy sobie to obiecywał i nie umiał dotrzymać. Szukanie rzeczy podniecających, tak zakorzenione w męskiej naturze, u niego stanowiło prawie jedyny sprawdzian wewnętrznego życia: zdradzam, więc jestem...
A choć wyrażał to sobie innemi słowami, a raczej czuciem bliżej nieokreślonem, jednak faktem jest, że krótkie, przemijające zapały do różnych kobiet dawały mu jedyne, do jakiego był zdolny, głębsze poczucie istnienia.
– Zaza, rozkoszna Zaza – szepnął spokojny – ty jesteś najmądrzejszą kobietą, jaką znam.
– No, dobrze. To idź już, bo muszę wstać. Mam dziś dużo zajęcia.
Ludwik pożałował, że za chwilę czarna suknia pokryje jej cudowne ciało, i pocałował ją raz i drugi z pewnem uniesieniem.
– Idź, idź – mówiła, odwracając twarz zlekka.
„Nie można tego samego dnia być całowaną przez dwóch mężczyzn”. Ona tego nie lubi...
– Wrócę w środę popołudniu. Może wieczorem pójdziemy do teatru?
– Jeśli będziesz wypoczęty... Nie wiem, jaki charakter ma ta twoja wycieczka samochodem?
Ludwik wybuchnął swoim zwykłym, głośnym śmiechem.
– Co za kobieta. Interesa! Oczywiście, że interesa. Aha, chciałaś pieniędzy.
I wyjął z portfelu cały zapas gotówki, jaki miał przy sobie.
– Mało – rzekła Zaza.
– Dobrze. To zatelefonuj do Pietrzaka i powiedz, ile potrzeba, on ci zaraz dostarczy. Nie mam nic więcej przy sobie.
I otworzył szeroko safjanowy pugilares, robiąc przytem minę łobuza, który nie ma nic.
– Pusty – rzekł, wydymając usta, i obróciwszy się do niej jeszcze raz od drzwi, poruszył rozstawionemi palcami na znak pożegnania koleżeńskiego i – wyszedł.
Zaza ubierała się, jak zawsze, powoli, z przyjemnością. Ale dzień był chmurny, nie widziała się dokładnie w lustrach, o tyle więc przyjemność była mniejsza. Zresztą myśl o sekretarzu pochłaniała ją. Teraz – gdy niema mamy – biedna mama – to co Zazę powstrzyma? Czy miny i łobuzerskie ruchy rąk Ludwika mają stać na przeszkodzie? I w imię czego? Czyż Ludwik może wątpić, że mąż zdradzający żonę zachęca ją do zdradzania go skolei? I czy w gruncie rzeczy jemuby to cokolwiek przeszkadzało?
A co jej ma przywrócić dawne beztroskie życie, jak nie poddanie się wielkiej namiętności cudzoziemca?
„Śmierć mamy wstrząsnęła mną. Nigdy jeszcze nic mnie w taki sposób nie wzruszyło i nie wyczerpało. Pogrzebałam raz na zawsze swą młodość razem z pochowaniem mamy. Czy mam żyć – w poczuciu starości? Czy w takim razie warto żyć? Muszę szukać ratunku – a ten południowiec, cały żar jego natury zwrócony do mnie, to jest napewno – ratunek. Może nie na zawsze, ale tymczasem, w najgorsze dni posępnego kwietnia w żałobie... A potem – ah, tyle rzeczy może nastąpić, zmienić się”. Zaza zawsze żyła w poczuciu, że wszystko jest przed nią, i dziś, pomimo nieszczęścia, to wrażenie trwa.
Gdy była już ubrana, zatelefonowała do sekretarza z miłym dreszczem: umawia się z nim w nieobecności męża, to sprawia jej szczególną przyjemność.
– Muszę się dziś z panem zobaczyć.
– Nareszcie – rzeki ochrypłym głosem – mam za sobą straszne dni. Nie mogę tak żyć, bo....
– Dobrze, dobrze – przerwała – właśnie pomówimy.
– Gdzie?
– No, mam cały dzień wolny, możebyśmy wyjechali...
– Ty, życie moje! – usłyszała zduszony głos szczęśliwego mężczyzny – za godzinę zajadę po ciebie.
– Nie. Spotkamy się na rogu Pięknej. Ma pan samochód?
– Naturalnie, będę miał... – Zaza wiedziała, że poselstwo własnego samochodu nie posiada.
– Tak, więc na rogu Pięknej? Samochód – jaki?
Sekretarz chwilę się wahał, nie wiedząc, jaki samochód zdoła uzyskać.
– Wszystko jedno. Może będzie taksówka, ale ja będę czekał, wypatrywał.
– Uf. Taksówki nie lubię. Tak pachnie. A mąż mój zabrał nasz samochód! Jakie to nieznośne – rzekła Zaza, gotując się już do wymówki, jaką przywita Ludwika we środę, gdy wróci.
– Bądź spokojna. Proszę w takim razie za dwie godziny. Punktualnie o 12-tej – dobrze? Będę z dobrą maszyną.
– Dobrze. I proszę mnie na ty nie nazywać, bo nie pamiętam, bym do tego upoważniła pana...
– A do miłości upoważniła mnie pani? Prawda?
– Nie pamiętam.
– Oh, gdybym mógł zapomnieć!
– Chciałby pan?
– Nie wiem. Męczę się.
– O dwunastej będę. Dowidzenia.
Teraz Zaza zrozumiała, że nadszedł moment ostateczny. Wyjadą razem za miasto. Dokąd? To wszystko jedno. Gdzieś zatrzymają się, w jakiemś mieście, w jakimś hotelu. Ileż pędzących w podobnym celu samochodów widywała i widuje.
O! W dzieciństwie już, pamięta, że śledziła oczyma pełnemi zazdrości pędzące samochody, jak miraż blasku życiowego i miłości. A dziś – ma się tego wyrzec? Dziś – Zaza uśmiecha się – gdy ma własny wyborny samochód i gdy miłość mężczyzny pełnego czaru – chce ją ogarnąć, ożywić, odmienić? Nie, nigdy!
Jest już zdecydowana.
– Wiesz, mamo – przemawia nagle ze spokojną tkliwością – że gdybyś ty żyła, chybabym nie została kochanką tego człowieka.
Ale pani Barska odeszła. A w pojęciu Zazy, która nie myślała nigdy o życiu pozagrobowem – odeszła bardzo daleko. Niema jej poprostu – choć była całem życiem związana ze swem dzieckiem. Umarła – więc jej niema. Nie można swego życia dostosowywać do kogoś nieistniejącego, bo dla trzeźwej natury Zazy jest to niepodobieństwo. Wspomina matkę, odczuwa jej brak, ale nie czuje jej przy sobie już wcale – jak zawsze czuje przy sobie zmarłego człowiek religijny.
O dwunastej szła lekkim krokiem na umówione miejsce. Wygląd jej przykuwał uwagę przechodniów i Zaza ubawiona była podziwem, jaki budzi. Szafirowe jej oczy lśniły, obiecując to wszystko, czego stanowcze, mocno czerwone usta zdawały się wzbraniać. Wielki kołnierz szynszylowy, niby z futra niemodnego, stawał się na jej ramionach objawieniem mody. Każda kobieta na widok ten zdumiewała się nad wykwintem połączenia: szynszyle do żałoby! Tak, to jest szczyt elegancji i trzeba to sobie zapamiętać, na wypadek śmierci w rodzinie...
Czarne zamszowe pantofelki budziły niepokój. Były kształtu doskonałego. Gdzie można takie dostać?
Za idącą pewnym krokiem Zazą szły fale pożądań, zazdrości, podziwu kobiecego, niby fale gwałtownego światła. I jak w świetle reflektoru, ukazywały każdemu przechodzącemu mężczyźnie Zazę godną pragnienia i podziwu. Tak to często zazdrość kobiet o kobietę pracuje skutecznie nad obudzeniem żądzy mężczyzny.
Sekretarz już czekał. Zaza wsiadła swobodnem ruchem do samochodu i gdy cudzoziemiec całował jej ręce i pochylił się cały nad nią, spojrzała mu w oczy roziskrzonym wzrokiem i uczuła radość. Pierwszy raz od śmierci matki, wielką radość.
– Jedziemy – rzekła.
Poczuła zapach perfum delikatny i dający wrażenie jakichś starań długich i wyszukanych... „Wyborne perfumy” – pomyślała z wdzięcznością – gorąco południa jest w tym zapachu. I rodzaj dumy fizycznej – pierwszy zwiastun zdrady w kobiecie – ogarnął ją na myśl o wycieczce wspólnej i na widok tego pięknego, zapatrzonego w nią cudzoziemca.
– A dokąd? – zapytał sekretarz – może do Wilanowa?
– Oh, nie, nienawidzę Wilanowa – zawołała Zaza bezwiednie – jedźmy daleko, przed siebie.
Zrobiło jej się ciepło, a sekretarz zrozumiał to na swój sposób. Był szczęśliwy i jak każdy południowiec w godzinie miłości czuł, że kocha świat i życie tkliwie i gotów jest do wszelkich ofiar i poświęceń. Kobieta upragniona była dla niego jednocześnie dzieckiem najmilszem, a on był opiekunem i w tem tkwiło bezgraniczne morze – szczęśliwości.
Dlatego miłość w jego kraju bucha wesołym płomieniem, jak ogień przy ognisku, podsycanem wolą i opieką mężczyzny. Ręka męska, jak ongi w jaskini, dorzuca drew do ognia, a potem obejmuje wątłą, małą postać kobiecą i patrzy na nią, jak na dziecko. Cóż z tego, że ona jest źródłem rozkoszy? Jaka drobna, jaka krucha! Zawsze mu się wydaje wątła i drży o jej życie. Otoczy ją swem ramieniem i obroni zawsze, choćby miał sam zginąć. Ani na mgnienie nie zapomina o różnicy, jaka dzieli siłę mężczyzny od jej drobnej, kobiecej postaci. Tak kocha człowiek Południa...
Rozmawiali urywanemi zdaniami, jak mówią ludzie, których czeka wielka zmiana w życiu.
Sekretarz patrzał w oczy Zazy z siłą narzucającą jej wyobraźni to wszystko, czego on chciał. Głos jego nabrał właściwej naturze południowców wibracji, potrafiącej pieścić, koić, wymowniejszej od słów i od pocałunku.
„Melodja jego głosu! – myśli Zaza – jakaż to jest porywająca melodja!”.
Jechali z wielką szybkością i czasem na zakręcie pęd maszyny rzucał ich sobie w ramiona, a wówczas rozumieli, że ta maszyna spełnia tylko ich pragnienia.
Daremnie Zaza jak przez mgłę, wraz z mknącym przez okna krajobrazem, widziała w tempie błyskawicznem różne fragmenty swego życia, tak odmienne od tego, co będzie nadal. Była żoną Ludwika! Ah, twarz Ludwika, poglądy, sposób ruszania się. Co ona ma z nim wspólnego? Wspomniała jego rękę i usta, wulgarność ruchu, gdy pokazując pugilares powiedział „pusty”, a miał na myśli to, że w każdej chwili jego pugilares może być pełny. Brr! Nie chce go. Nie chce zanic i już do niego nie wróci.
Usłyszała, że sekretarz mówi:
– „Ah! Un accident” – i w głosie jego brzmiało zdziwienie, że na drodze ich, w podobnej chwili jego życia jak obecna, może komukolwiek trafić się wypadek...
Zaza spojrzała i na widok samochodu, stojącego przy wielkiem drzewie w pozycji dowodzącej gwałtownego wstrząśnienia, rzekła:
– Że też to się tak często zdarza, ludzie nieuważnie jeżdżą. Czy to pusty samochód?
I zaraz wzrok jej padł na jakiś szary punkt, coś jakby zgniecione ubranie, leżące na polu, o kilka metrów od drzewa.
Natychmiast pomyślała bezwiednie:
„To coś przypomina mi Ludwika – ale skądże!”.
– Stańmy – rzekła, a właśnie sekretarz, przyglądając się bystro owym łachmanom w polu, szepnął:
– Trzeba pomóc. Niech pani nie wysiada. Ja zobaczę.
Zaza cofnęła się w głąb wozu, a po kilku sekundach wyskoczyła i poszła za sekretarzem w pole. Ktoś już stał przy nim.
O kilka kroków od niego stanęła, jak wryta. Dyplomata rozmawiał z Szczepankowskim, który miał twarz czarną od kurzu i od nieszczęścia. Skąd się ten wziął? Co to jest?
Szofer zobaczył ją i z twarzą nieruchomą podszedł.
Zaza jeszcze nic nie rozumiała.
– A pani łaskawa skąd się dowiedziała? Chodzę wkoło od godziny, takie bezludzie! Nie mogę telefonu znaleźć. Coś strasznego!
– Ale co to znaczy, panie Szczepankowski?
Szofer otworzył oczy szeroko.
– Pan... pan – jęknął.
Zazą wstrząsnął dreszcz.
– Co, pan? Gdzie pan?
Szofer z twarzą tak pełną boleści, jakby chodziło o jego rodzone dziecko, wskazał Zazie szary punkt na polu.
– Oh – szepnęła i mimowoli cofnęła się o krok.
Sekretarz, nie patrząc jej w oczy, pociągnął za rękę szofera i szedł swym elastycznym krokiem światowca w stronę szarej plamy na polu.
Zaza zamknęła oczy. Potem wolno zawróciła do samochodu i powiedziała do obcego szofera, a zęby jej szczękały:
– Proszę tam iść... pomóc.
Człowiek poszedł i Zaza po jakimś czasie zmusiła się do spojrzenia w tamtym kierunku. Cudzoziemiec z obu szoferami niósł ciało o kształcie tak nikłym, jak bywa tylko kształt trupa.
– Nie żyje – Ludwik nie żyje! I – to jest Ludwik...
Czuła ponad wszystko nieprzepartą odrazę do tej niespodziewanej, ohydnej formy śmierci. Leżał w polu – a ona myślała, że to szary łachman. Jakie to straszne, gwałtowne, brutalne – za co to ją spotyka? Co to jest? Co to jest? Życie zaczyna jej z rąk uciekać, a osacza ją śmierć, zamiast życia. Druga śmierć w ciągu dwóch miesięcy. To nie do zniesienia.
Zaza dygotała, i sekretarz, który podchodził do niej, przestraszył się jej wyglądem.
– Cicho – szepnęła – proszę nic nie mówić. Cicho.
Szczepankowski zbliżył się, a sekretarz znów odszedł i stanął pochylony tam, nad – trupem. Wyjął pled z samochodu, podkładał – pewno pod głowę. O zgrozo! Zaza czuje przerażenie niepodobne do niczego zaznanego w życiu.
– Jak to było? – mówi bezwiednie do szofera. – Nie żyje? Napewno nie żyje?
– Ach, proszę pani – Szczepankowski zadrżał tem samem ludzkiem przerażeniem, jakiem drżał głos Zazy, a jej się wydało, że to mówi ktoś bliski. – Prosiłem, mówiłem, droga śliska, dwa razy zaniosło mi maszynę. Pan śpieszył – żeby prędzej. To drzewo! Znałem je dawno, nie pierwszy raz tędy jadę – błoto. Padało już całą noc. A tu zaczęła się jakby zadymka, nawet śnieg z deszczem. A pan, żeby prędko – prędko.
Szofer pokręcił głową i aż oczy przymknął.
– Pan musiał nagle stanąć w aucie, czy też wyskakiwać, i dlatego go tak rzuciło. Gdy podszedłem, może w pięć minut, jak tylko ochłonąłem – już nie żył.
– Już nie żył – powtórzył w zdumieniu szofer i nie mówił nic więcej.
Sekretarz z oddalenia skinął na niego ręką, więc zawrócił znów do tych szczątków: człowieka i maszyny pod zdradzieckiem drzewem. Maszyna, choć rozbita, wyglądała lepiej – niż pan! Ale pan, co z tego pana zostało!
Żadnej rany nie było widać, tylko ze skrzywionych ust płynęła jeszcze wolno niteczka krwi. Ruch i kolor tej krwi, przypominającej najświetniejsze barwy róży – przy nieruchomej, zmiętej twarzy zmarłego robiły tak silne wrażenie, że zarówno cudzoziemiec jak obaj szoferzy nie mogli na to patrzeć.
– Załóż pan chustkę – doradził cicho Szczepankowskiemu drugi szofer – może ta krew się zatrzyma. A tak, to go całego zaleje.
Szczepankowski wyjął skwapliwie dużą chustkę z kieszeni i ruchem prawie czułym chciał ją przyłożyć do ust zabitego.
Ale cofnął się. Nosiła ślad smarów, była zgnieciona i ciemna. Nie można.
Sekretarz widział to i podziwiając delikatność człowieka pracy, wyjął własną chustkę – błysnęła niepokalaną białością i zapachniała perfumami, które niedawno zachwyciły Zazę.
Nie śmiał sam zatamować krwi. Szczepankowski, widząc jego wahanie, wziął chustkę z rąk sekretarza i przyklęknął na mokrej, grząskiej ziemi. Silna jego postać, ręka pewna, władająca od dziesięciu lat z mistrzostwem kierownicą – była w tej chwili załamana – bezbronna, niby ręka dziecka.
– Nie jestem winien – powtarzał sobie bezustannie od chwili katastrofy – ale to się stało, gdy ja byłem przy kierownicy! – I w tym fakcie tkwiła cała suma nieszczęścia spadającego mu na barki: tylko on, w pojęciu własnem, odpowiadał za kierownicę!
A człowiek z Południa stał ze złożonemi rękoma nad zabitym, jakby się modlił. Nie modlił się jednak, tylko żegnał w duchu Zazę. Bladość jego twarzy nie pochodziła ze strachu: tylko z gorących, sprzecznych uczuć. Ah, zdradzić człowieka żywego, to nic. To jeden z momentów rozkosznej walki. Ale zdradzić zmarłego? Pobitego, którego zaskoczyła tu ohydna śmierć? Zdradzić – trupa? Nie – nie może. Tego nie potrafi.
W zapadającym polnym zmierzchu, pełnym słodyczy kwietniowej – patrzał i ledwo już rozezna–wał rysy swego rywala. Wiedział, że ów stracił życie. Lecz on stracił w tejże samej chwili Zazę i naprawdę nie wiedział, czy nie wolałby być tamtym.
Zaza siedziała w głębi drugiego samochodu i dygotała cała na myśl, że trzeba będzie tą maszyną wieźć zmarłego Ludwika do miasta.
Sekretarz przypomniał sobie kobietę siedzącą w samochodzie i – westchnął, idąc ku niej.
Chwyciła go za rękę i wyszeptała gorączkowym szeptem, z naciskiem, który go uraził. Mówiła rzeczowo. „W podobnej chwili, w tem miejscu, wobec trupa” – zamajaczyło mu.
– Ja – nie wrócę z wami... nie mogę. Proszę mnie odwieźć do najbliższego miasteczka. Samochód zaraz odeślę... tylko chcę odjechać... zaraz... zaraz... prędko... prędko...
Spojrzał na nią. Była zestraszona, zbyt blada, zupełnie nieponętna.
Jakże szybko gaśnie najżywszy płomień namiętności na widok śmierci.
Nie pragnął Zazy. Już jej nie pragnął – pomyślał o tem w bolesnem zdumieniu. To jest ta sama kobieta, która była jedyną miłością jego życia, jego szaleństwem. Siedzi tu obok niego, chwyciła go ręką zimną, jakby wyschłą, i – żywiołowo myśli tylko o – sobie.
„Zaza! – drży w nim poczucie nagłej zmiany w sercu – jakie to smutne – co się z tobą stało? O, Zaza!”.
– Jedź, jedź – rzekł bez żadnej intonacji.
I zawstydził się dopiero mówiąc do szofera:
– Proszę panią odwieźć o, tam – wskazał ręką – to będzie zaledwie kilka kilometrów. Już zapalają światła w mieście. Widzi pan?
– Widzę – szofer utkwił w nim oczy zasnute jeszcze żałobnym widokiem – i co, proszę pana?
– Jakto, co? – żachnął się. – Panią proszę tam odwieźć i – wracać.
– Teraz?
– Natychmiast – krzyknął prawie, bo zdumienie szofera dotknęło go.
– Jadę – szepnął szofer po francusku i pomyślał, że dobrze musi być człowiekowi, który na widok śmierci czuje gniew, a nie smutek. On sam czuł się smutny, nawet ręce miał ociężałe. A ta pani, kto to? Wszystko jedno. Kobieta. I blada jak śmierć. – Jakby to ona była winna temu, że tam stało drzewo i rozharatał się ten biedny pan!
Puścił w ruch maszynę i poczuł – bezwiedną ulgę, gdy się oddalał od pola śmierci i od widoku trupa.