Coraz więcej przywiązywałam się do całej rodziny pani Pauliny, coraz bardziej ją samą szanowałam i ceniłam, i było mi dzięki dzieciom w domu weselej. Lato spędzało się bez przerwy w licznym gronie gości, przeważnie byli to ludzie ciekawi, których nie miałabym sposobności poznać, posłuchać gdzie indziej. Same opowiadania pani Sofityny o Hiszpanii, o obyczajach, obrzędach, sposobie życia, dziełach artystycznych, zabytkach, o dworze królewskim, na którym bywała – dały mi poznać szczegóły o jednym z najstarszych państw Europy. Uczyłam się daleko więcej o Francji, o Włochach – pierwszą rodowitą Hiszpankę i to sławną poetkę, i śliczny ten język usłyszałam w Drozdowie.
Otaczali mnie tam ludzie wykształceni, sławni – bo pan Wincenty, pomimo dziwacznego często zachowania się, gdy mówił, słuchałam go z wielkim zajęciem. Szkoda tylko, że w tym czasie, gdy przebywał w Drozdowie, był chory, w dodatku między nim i rodziną były nieporozumienia, o których nic dokładnie nie wiedziałam. Powiedziała mi tylko pani Paulina, żebym z nim mało rozmawiała i nie korzystała z rad, jakie dawał, co do kształcenia się i czytania zalecanych książek. Gdy raz odezwał się, że abym nabrała wprawy we francuskim języku może mi dopomóc, bym otrzymała posadę nauczycielki niemieckiego i polskiego języka w znajomym mu domu, czy też zakładzie, panią Paulinę rozgniewało to bardzo, bo już raz jakąś nauczycielkę, którą miała, wysłał aż do Syrii zupełnie bez potrzeby, bo żałowała tego i już nie wróciła. Ksiądz Mioduszewski zaś uważał go za człowieka nie tylko pomylonego, ale wręcz niedobrego. W każdym razie osobiście nigdy nic złego mnie nie uczynił, miałam tylko dla niego uczucie lęku, a później wielką urazę nie za siebie, ale za porzucenie i zerwanie z żoną podczas światowej wojny oraz pretensje niesłuszne do matki, która była najzacniejsza i aż nazbyt bezinteresowna w sprawach majątkowych działów dla swych pasierbów.
Z braci najwięcej wpływom pana Wincentego podlegał najmłodszy pan Józef, a najmniej pan Stanisław, który otwarcie i brutalnie nazywał go szachrajem i idiotą, ale przeciw temu protestowano, bo że był uczonym i mądrym nikt w rodzinie nie wątpił.
W każdym razie, gdy wyjechał, w domu wszyscy poczuli ulgę, nawet stara służba, na przykład Izydor i Bombiński.
Ksiądz Mioduszewski bywał wtedy częściej i powiedział mi, że się cieszy, iż Mefisto już nas opuścił. Mnie było przykre, że obie dziewczynki rozumiały rozdźwięk między nim, żoną i rodziną i widziałam, jak smutek skrywały i cierpiały.
Pamiętam radość ich, gdy się dowiedziały, że zdecydował się zostać profesorem w Krakowie i tam na stałe zamieszkać z żoną i córkami. Cieszyła się również pani Paulina, bracia, słowem był to okres najmilszy projektów, szykowania, nawet pani Sofityna okazywała, że jest zadowolona, chociaż nie była zupełnie pewna, czy to będzie trwały pobyt. Pani Paulina mówiła, że przynajmniej do skończenia edukacji starszych córek muszą pozostać w kraju. W każdym razie obie dziewczynki były uszczęśliwione, że ojciec już się do Ameryki nie wybiera i pozostanie razem. Zaczęto starać się o mieszkanie, zaczęto myśleć o stworzeniu domu na stałe. Pani Paulina z całą powagą zalecała synowi, by chociaż parę lat wytrwał na jednym miejscu i przestał prowadzić życie koczownicze. Z góry zapraszała synową i wnuczki na każde lato do siebie. Manitka i Bela pocieszały mnie, że będą pisać często, że ja przyjadę z panią Pauliną do Krakowa i razem z nimi zwiedzać będę pamiątkowe miasto.
Jeszcze miałyśmy pozostać kilka miesięcy razem. W tym czasie podrosła Hala, zaczęła chodzić i mówić, mieszając hiszpański z polskim, co było zabawne bardzo. Ona to ochrzciła mnie „Oka”, a z tego powstała „Oczka”, „Ocia” itp. Przybywały wnuki i zmiany mego imienia nadanego przez Halinę, która była prześliczna, wszyscy ją kochali i psuli, a mimo to była typem najrozkoszniejszego, grzecznego i dobrego dziecka. Razem ze swoją niańką i mamką Pepą stanowiły oryginalną parę. Pepa o ładnych rysach, kruczowłosa, śniada brunetka, żywa, energiczna, zgrabna podobała się wszystkim, chociaż z początku na migi z nią rozmawiano. Z charakteru prawa, uczciwa, prawdomówna, całym sercem i duszą przywiązana do Hali, potrafiła zmienić się w panterę, gdy Hali czegoś odmówiono. Starsze dziewczynki nie mogły mieć swoich lalek w porządku ani drobiazgów poustawianych w szafeczkach, więc zrobiono im specjalne szerokie półki, na których urządziły sobie pokoje z mebelkami i utrzymywały te apartamenty według swego gustu i pomysłu. Ale Pepcia uważała, że Hala jest pokrzywdzona, gdy nie dotyka czegoś, na co ma chęć, więc podsadzała ją tak, by im mogła burzyć wszystko według swej woli, a gdy przybiegały strapione do matki, ta upominała Pepę, powstawał formalny krzyk, bo Pepa uważała, że są złemi siostrami. Dla pani Pauliny miała respekt wielki, gdy zobaczyła, że Hali, siedzącej na babci kolanach wolno było bawić się cukiernicą, rozrzucać kawałki cukru, rozsypywać herbatę, łamać kruche obwarzanki, układać je z powrotem itp., co widząc raz Manita, która była z natury spostrzegawcza i konsekwentna, zawołała: „Ho, ho! Babci wnuczka, kucharza suczka, ekonomski koń – to Panie Boże broń!” Zabawnie też Hala nazywała księdza Mioduszewskiego: „Bościu-Kura”.
W czasie pobytu pani Sofityny z trudem przyszedł na świat synek u państwa Röhrów. Z trudem, bo prawie dwa dni rodziło się to maleństwo i na przemian jeździły obie panie do Łomży. Pani Paulina najpierw, jako matka chrzestna swojej siostrzenicy, szykowała tak jak dla Hali poduszeczki z białych czystych nowych piór, dartych przez zdrową kobietę i z temi poduszkami pojechała ze mną. Zastałyśmy panią Helenę już bardzo cierpiącą, ale zupełnie spokojną. Co się jednak działo z jej małżonkiem, to trudno opisać. Z wypiekami na zwykle bladej twarzy biegał po całym mieszkaniu, łamał ręce i desperował nie tylko nad cierpieniem żony, ale i nad sobą, i nad tym dzieckiem, co ma się urodzić, wykrzykiwał, że gdyby raz w życiu był obecny cierpieniom swej matki przy rodzeniu się siostry lub młodszego brata, to sam nigdy by się był nie ożenił. Co parę minut biegł do zamkniętych drzwi pokoju żony, po kolei do wszystkich w Łomży telefonował doktorów. Przychodzili po kolei. Ci, którzy bywali u nich i byli zaprzyjaźnieni, podżartowywali z niego i dziwili się, że tak zwykle opanowany i do przesady dbający o elegancję, wyglądał dziwacznie z krzywo zawiązanym krawatem, z potarganą czupryną, nieogolony, bez mankietów. Opowiadali sobie w Łomży, że stary doktór Ketzenelenbogien, Żydek zabawny, powiedział: „Na co Pan Rejent tak się boi, trzeba czekać – jak Pan sam będzie krzyczał, to i tak nic nie urodzi – od tego jest żona.”
Doktór, który stale leczył panią Paulinę, nie pozwolił jej zostać na noc, więc pojechała tam pani Sofityna i pozostała już aż do przybycia na świat syna. Mówiła, że więcej miała kłopotu z uspokojeniem ojca niż z rodzącą matką, która bardzo cierpiała.
Niestety nie było to dziecko urodzone pod szczęśliwą gwiazdą. Powiększył grono wnuków pani Pauliny, ale między nimi wyróżniał się tym, że jako dziecko wydawał się już stary... Na imię miał Zygmuś.
---
Z czasem Stary Dwór i ogród był latem przybytkiem iście rajskim dla zjeżdżających się różnego wieku wnuków i wnucząt. Początek dała pani Sofityna i trzy jej córki, a przy nich Pepa kochana, potem pani Helena z Zygmusiem i jakąś pospolitą Marysią, niezmiernie upragniony syn u państwa Marianów opóźniał jakoś przybycie. Pani Marychna była wciąż wiotka, zgrabna i coraz ładniejsza, podziwiano ją wszędzie w Warszawie, a pani Paulina wzdychała i obie z panią Zielińską planowały, żeby – gdy Bóg da syna panu Marianowi, zawczasu pomyśleć o odpowiednim kształceniu go na kierownika działu przemysłowego w Drozdowie. Pan Jan był rolnikiem. Kazimierz miał studiować medycynę, pan Józef marzył o poświęceniu się karierze artystycznej, bo grał prześlicznie i był utalentowanym wykonawcą Szopena. Pan Marian, jako elektrotechnik-inżynier, zaczął jeszcze prowadzić nowy sposób budowania mostów żelazobetonowych. Pan Stanisław sam prowadził cały przemysł i gospodarstwo, co już zaczynało trochę szwankować z powodu jego częstych wyjazdów na kurację z żoną w zimę, a latem ze swoją sienną febrą. Pani Paulina często wzdychała do tego, by pan Jan skończył jak najprędzej studia rolnicze i zamieszkał w Drozdowie, w cichości ducha przeznaczyła mu nawet do wyboru trzy upatrzone przez siebie panienki, które jej się podobały bardzo. Nie przeczuwała, że on już jako uczeń w gimnazjum był zakochany!
Rodzice pani Marianowej dowiedziawszy się, że się mogą na pewno spodziewać wnuka, napisali zaraz do pani Pauliny, że w tym roku nie pozwolą jej na lato jechać do Drozdowa, bo tarasy w ogrodzie, po których lubiła biegać i zbiegać, są niebezpieczne, że doktorzy zalecają spokój, więc wybierają się z nią do jakiegoś kuracyjnego miejsca w Szwarcwaldzie. Oboje z mężem trochę protestowali. Pan Marian miał roboty w Warszawie, których nie mógł porzucić na dłużej, a do Drozdowa mógł przyjeżdżać często, pomimo że od kolei było daleko, ale dobre konie i wygodny powóz pozwalały na przespanie się podczas jazdy. Jednak gdy i pani Paulina potwierdziła projekt państwa Zielińskich, pani Marychna pojechała z rodzicami i była to pierwsza rozłąka po ślubie. Na pocieszenie samotności pan Marian przyjeżdżał do Drozdowa i razem z młodszymi braćmi, z Manitką i Belą bawił się doskonale: robili wtedy wycieczki do dużego lasu, na łąki, do Narwi, na Górki i często im zazdrościłam, że nie jestem razem z nimi, bo pani Paulina rzadko wyjeżdżała dalej, mając ulubione ścieżki w ogrodzie i w parku na Górkach, wolała chodzić pieszo. Tłomaczyła się, że nie znosi zapachu końskiego, gdy jedzie, a głównie martwiła się, że w lesie konie były gryzione przez muchy i niespokojne. W tym względzie skwapliwie przekonywał ją stangret Jagodziński mówiąc: „Bo to proszę Jaśnie Pani najgorsze to są leśne muchy na konie, jak je zetną, to biedne stworzenia nawet jeść nie chcom”. A te biedne stworzenia były spasione i jak pan Stanisław twierdził, męczyły się, dźwigając własne sadło!
---
Przy końcu wakacji pani Sofityna jeździła z panem Janem do Krakowa, by przygotować i umeblować mieszkanie. Ja ze smutkiem myślałam o pożegnaniu się z mojemi kochanemi uczennicami, które były zarazem miłymi towarzyszkami. Kochałam je obie i zastanawiałam się, czy moje uczucie różni się w czymkolwiek dla jednej lub drugiej.
Młodsza była trochę zazdrosna i chciała we wszystkim dorównać starszej, i to mnie czasem gniewało. Mówiłam o tym z panią Pauliną, która to również zauważyła, ale spostrzegłam, że jej sąd był trochę stronny, bo kochała Manitkę daleko więcej od Beli i to nie ze względu jej osobistych zalet, ale głównie, że widziała w niej podobieństwo do ukochanej swojej siostry Marii, pierwszej żony pana Franciszka. Rozmowa moja wtedy dała mi trochę poznać stosunki pani Pauliny z siostrami. Najstarszej Izabeli pani Smolikowskiej nie lubiła z powodu, że ona ją traktowała z wysokości sześciu czy siedmiu lat różnicy. Marię kochała, bo ta opiekowała się nią troskliwie i pomagała w lekcjach, czego starsza nie chciała nigdy robić. Sama była bardzo zdolna, ojciec ją wyróżniał, szkolę w najwyższym w owe czasy studium dla panien skończyła ze złotym medalem, była stawiana za wzór dobrze uczącej się. W domu imponować chciała młodszemu rodzeństwu, a nawet matce. Obie młodsze siostry czuły się przez nią jakby pokrzywdzone, a szczególniej najmłodsza pani Paulina, która była w dzieciństwie chorowita i bardzo nieśmiała, kształciła się w domu, a najwięcej uczyła ją pani Maria. Obie były bardzo muzykalne i uczyły się śpiewać, czego zazdrościła im najstarsza, która słuchu zupełnie nie miała i nie lubiła ani muzyki, ani śpiewu.
Pani Paulina uważała, że Bela ma pewne podobieństwo do pani Izabeli, swojej ciotecznej babki, do której i ojciec miał być podobny. Ja poznałam panią Smolikowską osobiście jako starszą osobę, już zdziwaczałą, ale za młodu, gdy kończyłam przez parę miesięcy moje skromne wykształcenie w Warszawie w kompletach urządzonych przez Koło Oświatowe, tajne w owych czasach, rozpaczałam, że nie byłam na pensji pani Smolikowskiej, na której wykładali najzdolniejsi profesorowie.
Chrzestną matką Beli była pani Stanisławowa, a pani Paulina Manity. Obie uważały się, że są tak jak rodzone i mają prawo domy chrzestnych matek uważać jak własne. Manita cieszyła się, że u mamuni, jak nazywała panią Paulinę, ogród większy, Bela, że u cioci Mani ładniejszy, ale w sercu Beli był pewien cierń, bo mamunia przez wszystkich była kochana i służba stary dwór kochała, a w nowym dworze zmieniała się dość często. Pomimo to przekonałam się, że obie kochają się bardzo, chociaż nie zgadzały się często, ale tęskniły za sobą, gdy choć na parę godzin je rozłączono. Czasami pani Stanisławowa zabierała Belę na obiad bez Manity lub na spacer – Bela wróciwszy rzucała się siostrze na szyję, jakby przepraszając. Pani Paulina pozornie nigdy nie robiła różnicy między niemi.
Najczęściej dostawały od mamuni jednakowe podarunki. Ale przed wyjazdem do Krakowa obie chrzestne matki postanowiły zrobić wyprawki bieliźniane dla swoich córek. Pani Paulina dała Manicie wtedy koszulki z prawdziwego płótna z wąską koroneczką, a pani Stanisławowa z madapolanu bawełnianego z koroneczką szerszą i były wtedy debaty, co jest lepsze. Pani Sofityna śmiała się i żartowała, że gdyby była na ich miejscu, wolałaby batystowe! Najzabawniejsze były sceny zazdrości z Pepą, gdy Manita i Bela dostały co gotowego do ubrania lub z bielizny – ona w tej chwili dopominała się, że Hala powinna mieć to samo i takie same, na przykład futerko ciepłe lub sukienkę z solidnej wełny. Hala ubierana była zawsze biało, ale na zimę dostała od babci flanelową w kratkę sukienkę niebieską z popielatym i to dogodziło Pepci, żałowała tylko, że nie była w żywszych barwach. Pani Stanisławowa bardzo Pepcię lubiła, więc chcąc jej dogodzić, ofiarowała jej dla Hali kilka szerokich wstążek na paski do sukienek Hali, a Pepcia starszym siostrom nie pozwalała zupełnie, nawet do przebierania się, ich używać. A bawiły się często w przebieranie i żywe obrazy. Raz, gdy zakwitły chryzantemy, w japońskich kostiumach pomiędzy wazonami kwitnącymi, uczesane po japońsku – prześlicznie wyglądały. Żałowałam, że nie było pana Mariana, by je sfotografował. Manita lubiła we włosy wpinać kwiaty i bardzo ładnie umiała je dobierać. Miała zdolności rysunkowe i była zdolna do haftów kolorowych, ale mało cierpliwości do siedzenia przy tej robótce. Wyhaftowała jednak małą serwetkę, na kawałku sukna - gałązkę fuksji, i pani Paulina do końca życia miała ją zawsze pod pamiątkowym porcelanowym chartem. Nawet gdy wyjeżdżała do Krynicy na kurację, chart z serwetką był brany i chociaż haft spłowiał, nie pozwoliła zmienić tej serwetki. A gdy przybywało wnuków i wnuczek, miałam czasem chęć niektóre krzywo wyszyte lub wyklejone dary usunąć z biurka lub toalety, ale nie było wolno! Aż przyszła pierwsza wojna i dużo drobiazgów, laurek, ramek, zakładek itp. zaginęło. Ocalała jednak serwetka Manity; piesek i serwetka do śniadania Zosi, te przedmioty przetrwały i służyły do śmierci.
Z panią Sofityną było mi tak dobrze i miło, tyle jej zawdzięczam, dawała mi nieraz rady, robiła uwagi, a w taki sposób, że nigdy nie odczułam przykrości, ale serdeczną wdzięczność. Nauczyła mnie czesać się do twarzy tak, że olbrzymie włosy nie szpeciły głowy, ubierać się trochę więcej modnie, nosić jaśniejsze kolory, nie wyglądać jak gąsienica wiecznie szara. Gdy tak kiedyś przy pani Paulinie powiedziała, to ta zastrzegła się, bym czasem nie stała się motylem!
Ale motylem nie byłam nigdy. Przy tej rozmowie był pan Stanisław i powiedział, że można mnie porównać czasem do mrówki, a czasem do osy. Pani Paulina nie znosiła mrówek, więc oburzyła się mówiąc, że nie chce ani mrówek, ani os – zostawcie panią Lignowską, jaką jest!
No, i zostałam między tą rodziną tak liczną, miłą i ciekawą, o wybitnych zdolnościach, charakterach i usposobieniach, a na owe czasy pośród ziemiaństwa wyróżniającą się tym, że pierwsi w okolicy zaczęli zawiązywać stosunki ze wsią, do czego dał początek pan Wincenty, następnie pan Józef, który założył związek mleczarski, pan Kazimierz, jeszcze jako student medycyny z felczerką zajmował się podczas ferii hygieną i namawiał do różnych ulepszeń mieszkaniowych i podwórkowych, ale to miało mało powodzenia.
Pan Marian wprowadził innowację w budowaniu mostów i nauczył robienia ich z betonu i żelaza, wybudował na drodze wiodącej do kościoła porządny mostek nad rowem, na którym co rok na wiosnę drewniany ulegał zniszczeniu. Pan Stanisław, chociaż miał obejście się ze służbą i wieśniakami iście staroszlacheckie i używał, ku zmartwieniu pani Pauliny, w rozmowach z nimi epitetów „cham” i „bałwan”, popartych czasami na młodszych plecach laską – miał jednak zasadę nieprocesowania się o wypasione łąki, o odrywanie owoców i kradzież snopków na polu lub ścięcie drzewa na opał. Tego rodzaju przewinienia trafiały się bardzo często i gdy już były znacznych rozmiarów, kończyły się tym, że delikwent musiał osobiście zanieść księdzu proboszczowi ofiarę na kościół. Raz, będąc na obiedzie u pani Pauliny śp. ksiądz Mioduszewski opowiadał, że zamożny i względnie uczciwy, i szanowany gospodarz przyniósł mu kilka rubli, mówiąc, że składa jako karę za wycięcie dębczaka. Proboszcz uważał, że jednak dziesięć rubli to nie tak łatwo było skąpemu dość człowiekowi wyciągnąć z kieszeni, postanowił więc obejrzeć ten dębczak. Okazało się, że „gdybym dostał pięćdziesiąt rubli, nie miałbym grzechu przyjmując, ale dający resztę wartości to na pewno odsiedzi w czyśćcu”. Pani Paulina śmiała się i zauważyła, że ona ma zasadę pilnowania, by nie dawać okazji do kradzieży. Zasadą jej było przede wszystkim, że uważała za obowiązek swój dzielenia się do pewnego stopnia tym, co posiadała, na przykład przy owocobraniu letnim i jesiennym dzieci ze wsi, i służby dostawały zawsze po kilka sztuk lub garści i to koniecznie dojrzałych owoców. Stary ogrodnik klął, na czym świat stoi po cichu i dowodził, że te obwiesie nażarły się niedojrzałych pomarańczówek, a teraz pani dziedziczka dobiera im słodkie. Pani Paulina tłomaczyła: „Mój Izydorze, oni będą się wstydzić na przyszły rok zrywać niedojrzałe, gdy będą wiedziały, że dostaną dojrzałe, które lepiej smakują”. Przy wieczornym rachunku Izydor lubił wylewać czasem swój żal nad rozrzutnością pani dziedziczki i mówił, że mu się serce kraje, że cały kosz od bielizny musiał przygotować owych pomarańczówek do rozdania. Śmiałam się w duchu, bo wiedziałam, że jutro drugi taki kosz pojedzie do szpitala i to jeszcze dojrzalszych i że Izydor sam z chłopakiem będzie dźwigał go do sióstr szarytek... Droga, kochana pani Paulina...
---
Odbiegłam myślą od moich kochanych panienek, z któremi tak niechętnie się rozstawałam, a one cieszyły się i smuciły na przemiany. Pragnęły własnego domu, nęcił je Kraków pełen historycznych pamiątek, ale Drozdowo miało też wiele uroku. Było to rodzinne miejsce ojca, dziadka i pradziada: miały tu ulubione zakątki, ukochane drzewa na Górkach, własne ręcznie uprawiane ogródki i posadzone przez siebie drzewa: Manita lipę, Bela klon, bo on miał takie różnobarwne liście w jesieni. Posadziła go pod opieką starej akacji, bo chciała, by miał opiekę i nie pozwoliła, by obrać inne miejsce, więc mu tam było trochę ciemno, zanim się rozrósł i zwyciężył starą opiekunkę. Pobyt ich w Drozdowie zostawił miłą pamiątkę, bo za ich przykładem dziewczynki wiejskie zaczęły w dzień Bożego Ciała sypać kwiaty na procesji, czego dawniej nie robiono. W końcu września 1899 r. wyjazd pani Sofityny, a i panów Kazimierza i Józefa bardzo opustoszył Drozdowo, szczególniej dla mnie, bo pani Paulina miała towarzystwo pani Röhr, która pozostała z synkiem i z niańką jeszcze parę tygodni.
W połowie października przyjechał pan Marian na parę dni i namówił matkę, by wybrała się do Warszawy na czas dłuższy. Zostałam sama, ale już bez obawy, zabrałam się do porządków, a gdy je ukończono w domu i ogrodzie otrzymałam list, bym również wybrała się na parę dni i razem z panią Pauliną powróciła po Wszystkich Świętych. Byłam wtedy pierwszy raz na Powązkach w Dzień Zaduszny wieczorem. Miałam wrażenie, że jestem nie na cmentarzu, ale w jakimś czarodziejskim ogrodzie pełnym ludzi i kwiatów, rozmów, powitań. Jakby cała Warszawa wyznaczyła sobie tam miejsce spotkania. Pani Paulina została w domu z panią Marianową, mnie zabrała pani Zielińska.
Wróciłyśmy do domu zadowolone obie, pani Lutosławska głównie ucieszona na nadzieję wnuka, a ja z kupionego jesiennego paltocika. Wybrałam się go kupić zupełnie sama, ale przypadkiem spotkał mnie pan Marian i zapytał, czemu tak się na wystawie sklepowej przyglądam; gdy mu powiedziałam, wszedł ze mną do sklepu i pomógł wybrać paltot – na wszystko i dla wszystkich miał zawsze czas – ten kochany człowiek.
Ksiądz Mioduszewski zachodził do nas często wieczorami i grywał cierpliwie w karty, i pomagał spędzać długie listopadowe wieczory. Państwo Stanisławowie bawili w Warszawie, on od czasu do czasu powracał do Drozdowa, jak proboszcz mówił czynić przegląd w kasie, by Bombińskiemu lżej było, ale Bombinio nie lubił tych żartów proboszcza, który twierdził, że stary kasjer chciał mieć ją zawsze pełną, chciał by przychód wciąż wzrastał, a rozchód malał. Dotąd jednak wszyscy twierdzili, że browar takie daje dochody, że Lutosławscy mogą żenić się, rodzić dzieci, wydawać, ile chcą... Sądzę, że tak było i tak robili...
Listopad 1899 r. spędzałyśmy samotnie, całą pociechą były listy i telefony. Pani Paulina co dzień miała telefon od pana Mariana lub pani Zielińskiej, bo spodziewano się lada dzień urodzin Franka i dziwiłam się w duchu, że jeszcze się nie urodził. Obrano mu imię, a wszyscy byli tak pewni, że się urodzi syn - nie córka. Od pani Sofityny i dziewczynek z Krakowa przychodziły przemiłe listy. Obie cieszyłyśmy się nimi bardzo, bo i ja odbierałam je również. Kochane to były listy dla mnie, serdeczne, wesołe, nieraz po kilkakroć odczytywane. Czasami gdy był list tylko do mnie z Krakowa, albo od pana Kazimierza – pani Lutosławska mówiła: „A do mnie?”... Ja również wyczekiwałam niecierpliwie każdej wiadomości od nich. Często list pani Sofityny pani Paulina czytała mi głośno i kończyła słowami: „Kochana Sofityna, tak lubię te jej niebywałe wyrażenia i te „matula”.
Nadszedł grudzień, minął termin naznaczony przez doktora Natansona urodzin, niepokój opanował obie matki, już nie raz, ale dwa i trzy razy były dzwonki z Warszawy. Aż obawiać się zaczęłam o zdrowie pani Pauliny. Przynosiłam co dzień sama o jedenastej kwiat pomarańczowy – lekarstwo i pilnowałam, by je wypiła i raz podczas tego odezwał się dzwonek. Pani Paulina rzuciła na dywan filiżankę i podbiegła do telefonu, ja, stojąc tuż przy niej, usłyszałam wyraźny głos pana Zielińskiego: „Franciszek Lutosławski ucałowanie rączek Babci, wraz z matką są w dobrym zdrowiu”. Nie wypuszczając z rąk słuchawki, pani Paulina osunęła się na kolana i zaczęła się modlić, a po drugiej stronie pan Zieliński, zdziwiony milczeniem, pytał, czy go słyszy. W tej chwili pobiegł lokaj z kartką do księdza proboszcza z prośbą o mszę św. nazajutrz i przyjście na obiad dziś jeszcze uczcić narodzenie pierwszego wnuka, potomka płci męskiej, wypiciem kieliszka starego węgrzyna lub stuletniego miodu!
Zaraz zaczęłyśmy się wybierać do Warszawy na święta, które w tym roku spędziła pani Paulina na przemian bawiąc się z wnukiem lub matką. Pani Marianowa leżała w prześlicznie urządzonym pokoju, pełnym kwiatów i przygotowanych do rozdania podarunków. Przy łóżku stała kolebusia jak bombonierka, a pośród tiulu, koronek, niebieskich wstążek, pod różową kołderką leżało niezwykle piękne dziecko. Ledwie miał tydzień, a włoski obficie w loczkach pokrywały mu główkę, biały był, lekko zaróżowiony, patrzył dużemi oczętami, a usteczka wyglądały jak pączek trochę rozchylonego kwiatu.
Ależ w tej rodzinie rodzą się jakieś wyjątkowo piękne dzieci! Hala i Franek to najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałam. Hali uroda pozostała jej do dziś, Franek wyrósł na przystojnego chłopca i mężczyznę, ale nie zachowała mu się ślicznie ufryzowana czuprynka, z jaką się urodził (i to podobno w czepku), co było przepowiednią szczęścia w życiu. To się nie spełniło dla niego. Dzieciństwo tylko miał szczęśliwe, później wojna światowa pozbawiła go wygód, do jakich był przyzwyczajony, wreszcie tragiczny zgon ojca zatruł młode jego lata. Pomimo to uczył się doskonale i pracował. Jako domownik był niezmiernie miły, pogodny, mało wymagający, usłużny, wesół i dowcipny. Miałam sposobność poznać go bliżej, bo dłuższy czas już w ciężkich warunkach byliśmy razem w Drozdowie. Gdy chorowałam na ciężką grypę, był dla mnie troskliwą pielęgniarką i starał się, by mi niczego nie brakowało. Mam dla niego wdzięczną pamięć i ze wzruszeniem myślę o jego tragicznej śmierci podczas powstania...
Ale przy jego kolebce nikt nie przeczuwał, co los przyniesie. Młodzi rodzice, dziadek, dwie babcie i prababcia, stryjowie, wujkowie i z pół tuzina ciotecznych babci, braci, kuzynek cieszyło się, oglądało, zachwycało się, a może wzdychało, aby mieć równie pięknego synka, byle nie z imieniem Franek, z którego nawet młoda mateczka nie była zadowolona.
Na chrzest Pani Paulina jeździła z państwem Stanisławami i księdzem Mioduszewskim, który wróciwszy opowiadał mi, że była sama rodzina, ale tak liczna, że nie mógł się doliczyć, ale co najmniej ze czterdzieści osób. Pani Paulina żałowała, że włożyła suknię lila, która nieładnie wyglądała obok niebieskiej pani Zielińskiej, więc ta pojechała do domu i przebrała się w białą. Pani Zielińska ubierała się zawsze bardzo ładnie, lubiła piękne stylowe rzeczy i meble, a mieszkanie jej było przepełnione różnymi cennymi bibelotami. Cieszyła się, że córkę miała blisko, bardzo lubiła zięcia, zachwycała się wnukami, postanowiła, że je będzie sama do siedmiu lat własnym gustem i kosztem ubierać. Była majętna, miała gust, więc dzieci pani Marianowej wyróżniały się w Warszawie strojem i urodą. Za Frankiem coś we dwa lata przyszła Haneczka, o ślicznych oczach i wesołej buzi, dobra dziewuszka, posłuszna, zawsze czemś mocno zajęta i często rzewnie płacząca, czasem bez wyraźnej przyczyny. Raz siedziała na ganku, płacząc żałośnie. Ktoś żartobliwie zapytał: „Haniu, czy ty żałujesz dnia wczorajszego, że tak lamentujesz?” Łkając, odpowiedziała: „Ja wczoraj stłukłam kolanko, ale nie płakałam!” Po Hani urodził się Zbych, jako dziecko mniej ładny i już mniej entuzjastycznie witany. Dla mnie jednak był jako dziecko najciekawszy; miał mądre oczy, był bardzo spostrzegawczy, wszystko, co robił, wyglądało, że robi z namysłem, obrażał się na Franka i Haneczkę, gdy mu nie pozwalali bawić się swymi zabawkami i nazywali go małym. Gdy przyjeżdżali do Drozdowa, biegali po ogrodzie i zostawiali go samego; brałam go za rączkę i prowadziłam pod jakie krzywe drzewo i pomagałam wejść, i usiąść na gałęzi. Takim sposobem pozyskałam jego sympatię, a że w tym czasie bona więcej zajmowała się starszymi dziećmi, zabierałam go często do swego pokoju i tam się bawił.
Lubiłam dzieci zawsze, a wyjątkowo pokochałam dzieci Lutosławskich; wszystkie były mądre, ładne w różny sposób, ale zawsze dobrze wychowane, począwszy od Hali, w krótkim czasie przybywały pani Paulinie wnuczęta i umilały życie. Gdy się jeszcze nie uczyły, przyjeżdżały w końcu maja. Babcia szykowała gościnne pokoje, co rok coś nowego do zabawy. Bardzo lubiła, siedząc na ganku pod lipami, przyglądać się, jak się grzebały w piasku, specjalnie przygotowanym, ze specjalnego miejsca przywiezionym. Usypywano go w dość duży kopiec, pod sosenką przez babcię zwykle wybraną z szyszkami i cienistą. Klomby przed domem były urządzone na wzgórkach obsianych trawą, oddzielone jedne od drugich szerokimi ścieżkami żwirowymi. Po tych ścieżkach odbywały się gonitwy i zabawy; pagórki miały swoje nazwy, były miastami, mieszkaniami lalek, fortecami żołnierzy. A pagórek o czterech dużych krzakach jaśminu był ulubionym posiedzeniem nianiek z najmłodszymi. Zaraz po urodzeniu Franka było ich trzy: Pepcia Hali, Marcysia Franka i Marysia Zygmusia Röhra. Marcysia - warszawianka, pobożna stara panna, zapytana raz czy długo karmiła Franka, spłonęła panieńskim rumieńcem i z gniewem przekupki, nawymyślała Pepie, która nie wszystko zrozumiawszy, odeszła mrucząc „hlupia baba” po polsku i coś więcej po hiszpańsku i przestała się do Marcysi odzywać. Pogodziły się jednak przy zabawnej okoliczności, gdy Hala pieszcząc i bawiąc się Frankiem, ugryzła go w różową piętkę nóżki – obie wtedy tak się przejęły i płaczem Franka i Hali, bo Hala również płakała, a Marcysia pocieszała ją, że nic nie powie jej mamusi. Pepę to rozśmieszyło. Pamiętam, że pobiegłam na górę, by uspokoić panią Paulinę, bo to była poobiednia drzemka, bałam się, że usłyszy płacz i zbiegnie przestraszona.
W jesieni 1900 roku pan Jan, po ożenieniu się, miał zamieszkać z matką w Górnym Dworze i objąć gospodarstwo rolne. Dotąd mieszkał czas jakiś w domu specjalnie budowanym blisko browaru i podwórza gospodarczego dla rządcy i buchaltera. Był to ładny murowany domek, otoczony ogrodem. Jako kawaler pan Jan zajmował trzy pokoje wygodnie urządzone z kuchnią, której nie używał, bo jadał u matki. Do posługi miał lokaja Janka, którego pani Paulina nazywała Antek. Ów Janek vulgo Antek głównie zajmował się tylko froterką i to potrafił doskonale, bo podłogi o naturalnej barwie sosnowych desek lśniły się jak lustra, ale obuwie i kalosze pana Jana zwykle były szare i zakurzone, gdy przychodził na obiad, doczyszczał je w przedpokoju nasz Józef. Ten znowu mniej dbał o podłogi, ale panicze buty mieli bez zarzutu, bo Józef lubił widocznie i pilnował, by najmniejszego uszkodzenia w nich nie było, obcasy sam naprawiał nawet dla mnie. Raz pani Paulina wybrała się podczas nieobecności pana Jana, by kazać zawiesić firanki, które miały być niespodzianką dla syna. Zastałyśmy Janka na bosaka, rozczochranego przy froterce. Okna były pozamykane. W mieszkaniu zaduch i kurzu pełno na meblach, i ścianach i wtedy odbyły się lekcje sprzątania. Kazano pomyć okna, potrzepać dywany, pościel, meble, odkurzyć ściany i dopiero zawiesić firanki. Do tego wydelegowany był Józef, a my miałyśmy przyjść na drugi dzień i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Gdy przyszło do sprawdzenia, z drobnemi poprawkami w sypialni i saloniku było dobrze, ale – w gabinecie prócz czystych okien, ścian i podłóg, stos papierów, woreczków, butelek i buteleczek, pączków suchych traw i zboża, miseczek z piaskiem i różnych zgoła nieznanych przedmiotów był pokryty warstwą kurzu i nawet pajęczyny. Pan Jan prowadził wtedy pólka doświadczalne, zasiewał różne gatunki zbóż, stosował gatunki do gleby, obliczał ich wydajność. Wszystko to robił z paru gospodarzami z Drozdowa i Niewodowa. Pisał przy tym pracę na dyplom i tytuł doktora nauk rolniczych. Pan Stanisław burczał na to, mówiąc, że to zupełnie zbyteczne, że sam przecież skończył studia rolnicze, odbył praktykę i jest dobrym gospodarzem bez doktoratu i pól doświadczalnych, z których żadnego pożytku prócz wydatków na robociznę nie będzie.
Otóż gdy w tej pracowni syna pani Paulina zobaczyła nieporządek, kazała przynieść ścierkę, szczotkę i śmieciarkę, wskazała na papiery i powiedziała: „Poobcieraj to porządnie” – Janek złożył ręce jak do modlitwy i płaczącym głosem zawołał: „Rany Boskie! Proszę Jaśnie Pani, ja tego nie dotknę!” „Czemu?” – pyta zdziwiona pani Paulina. „Pan Dziedzic przykazał nie dotykać nigdy!” Wzruszywszy ramionami pani Paulina zwróciła się do biurka i razem ze mną pościerała własnoręcznie kurz, ustawiając wszystko na miejscu. Pomiędzy fotografią swoją i męża swego znalazła fotografię młodej panienki w pensjonarskim fartuszku, z długim warkoczem, niewinnie uśmiechniętą minką. Pokazała ją, mówiąc: „To pierwsza miłość Jana, gdy miał piętnaście lat i był w gimnazjum w Mitawie. Ona już dawno wyszła za mąż, jest od niego trochę starsza.” Tymczasem ta, którą Jan pokochał, widocznie była mu przeznaczona, bo młodo owdowiała. Mąż jej był lekarzem, rodzice kiedyś niezwykle bogaci ludzie, Korybut-Daszkiewicze, mieszkali na Litwie, kształcili się w Petersburgu i bardziej byli bliscy tej rosyjskiej stolicy i Wilnu litewskiemu niżeli naszej polskiej Warszawie, tym bardziej że ojciec kształcił się w Korpusie Paziów i służył w Gwardii Cesarskiej. Synów kształcił również w najwyższej szkole inżynieryjnej w Petersburgu. Żonaty był z baronówną Raden, bardzo miłą i dobrą osobą, lecz nie-Polką. Sądzę, że polskość przeniknęła do nich przez małżeństwo siostry pana Daszkiewicza, która wyszła za pana Krzyżanowskiego, profesora w Mitawie. Był to Polak - patriota, działacz i wysoko wykształcony człowiek. Pan Lutosławski starszych synów z pierwszej żony, a potem i dwóch młodszych: Mariana i Jana umieścił w jego domu, gdy chodzili do gimnazjum. Razem z synami państwa Krzyżanowskich pan Jan jeździł do państwa Daszkiewiczów, tam zaprzyjaźnił się z braćmi swej ukochanej, która w tym czasie była zakochana w panu Woyzbunie. Nazwisko to na Litwie było znane jako starego rodu dzielnych rycerzy i pięknych kobiet, a jedną z nich pokochał Radziwiłł Panie Kochanku, lecz serca jej nie zdobył ani prośbą, ani groźbą. Co prawda panna była zaręczona i zakochana w kim innym. Więc wstąpiła do klasztoru. W każdym razie Korybut-Daszkiewiczowie uważali się dużo wyżej rodem i majętnością i podobno nie byli zadowoleni z wyboru jedynaczki, ale kochali ją tak, że nie mogli odmówić. O Woyzbunach opowiadał mi mój dziadek, zagorzały Żmudzin, a chociaż miałam do dziadka żal, że mego ojca jako Polaka nazywał zapaleńcem za pójście do powstania w 1863 roku, jednakże jakaś kropla krwi litewskiej zawsze ciągnęła mnie do Litwinów. Więc pewno dlatego pani Janowa, gdy przybyła do Drozdowa, bardzo szybko zbliżyła się i zżyła ze mną.
Pani Paulina, po owym sprzątaniu kawalerskiego pokoju syna, była pewna, że będzie jej zadowolony dziękował za firanki, kwiaty i klosze, a nade wszystko za ten porządek w pracowni. Tymczasem – witając matkę i całując jej ręce, prosił, żeby była łaskawa i już nigdy nie kazała Jankowi sprzątać jego pracowni, nawet przy sobie i z moją pomocą, bo on po tym sprzątaniu najpotrzebniejszych rzeczy znaleźć nie może. Do dziś pamiętam smutny wyraz oczu pani Pauliny. Ona nazywała pana Jana swoją córką, gdy był dzieckiem, ubierała w sukienki. Podobno był bardzo ładny blondasek, a wszyscy bracia mieli i oczy, i włosy ciemne. On jeden podobny był do rodziny matki. Pomiędzy synami nie robiła nigdy żadnej różnicy, mnie jednak wydawało się czasami, że właśnie pan Jan lub pan Józef był trochę więcej kochany od pana Kazimierza, a ten znowu, że był najwięcej do niej przywiązany. Z czasem przekonałam się, że tak było w istocie, najwięcej otwarcie pisywał o swoich przeżyciach, zamiarach, myślach i uczuciach. Zwierzali się przed nią z trosk i radości, obaw i nadziei. Czasami opowiadała mi o nich i cieszyła się z tego.
Aż przyszedł czas pewnego rozdźwięku między dwoma, według mego mniemania wybranymi, panami Janem i Józefem. Trwało to niezbyt długo. Nie byłoby tego nigdy, gdyby nie to, że pomimo całego przywiązania, jakie mają rodzice do swoich dzieci, gdy nadchodzi chwila wyboru zięcia lub synowej, chcieliby, aby wybór był według ich woli, a przynajmniej przypadał im do gustu. Chociaż pani Paulina była bardzo rozsądną i kochającą matką i nie narzucała pod tym względem swego zdania drugim. Często jednak mówiła, że wdowa nie powinna drugi raz wychodzić za mąż, uwzględniała jednak wdowców mających dzieci. Gdy pan Jan wyczytał nekrolog o śmierci pana Woyzbuna, zerwał się z krzesełka i wybiegł z pokoju. Pani Paulina zaniepokoiła się, a ponieważ nie miała okularów przy sobie, zwróciła się do mnie, mówiąc: „Niech Pani poszuka, co tam go tak wzburzyło, może jaki wypadek lub artykuł”. Czytałam po kolei tytuły różnorodne, wreszcie nekrologi. To znalazło rozwiązanie zagadki, a równocześnie przestraszyło panią Paulinę i ona wstała ze słowami: „Co za nieszczęście”. Wtedy nie miałam pojęcia, kto to był pan Woyzbun. Byłam pewna, że to jakiś przyjaciel lub kolega i że pan Jan wybiegł, by wysłać telegram kondolencyjny do rodziny lub żony...
W rok potem pan Jan ożenił się i powiedział matce dopiero na miesiąc przed ślubem, co jej było przykre bardzo. Pan Stanisław oburzał się głośno, twierdził, że to lekkomyślność nie do darowania, żeby nie przygotowawszy mieszkania, nie naradziwszy się z matką i z nim, zwozić żonę matce do gościnnego pokoju. Pod tym względem mylił się, bo pan Jan nikomu nie mówiąc, obmyślił wszystko. Wytłomaczył matce, że kończył już pisać pracę dyplomową, że po ślubie z żoną pojedzie do Berlina na parę miesięcy, a przez ten czas ona pozwoli część domu na górze i pokój jeden na dole przerobić, i wyrestaurować według planu, który przygotował. Meble zamówił w Warszawie, próbki obicia i pokrycia wybrali z narzeczoną. Państwo Stanisławowie w tym czasie budowali sobie dom, co miał być przybudówką do starego dworu, ale miał wygląd wspaniałej willi podmiejskiej. Z braci tylko pan Józef był wtajemniczony w zamiary pana Jana wcześniej, z bratowych chyba pani Sofityna, a najpierw dowiedział się ksiądz Mioduszewski. Panu Józefowi było przykro, że miał zapowiedziane, by nie mówił nikomu, nawet panu Kazimierzowi, bo ten powie matce, która będzie niezadowolona, lepiej już, by to było krócej...
Pan Kazimierz okazał się wtedy najtroskliwszym bratem i synem najprzywiązańszym. Tłomaczył, że tajemniczość wywołała obawa, by nie sprawić matce przykrości, że w tym nie było egoizmu, że jest przekonany o wielkiej wdzięczności, jaką przyszła synowa będzie miała, gdy jej syn sierota znajdzie tu dobrą babcię... W tym się nie omylił, bo rzeczywiście mały Dziutek był przez panią Paulinę traktowany na równi z całą gromadką rodzinnych wnucząt.
Na ślub pana Jana pojechała pani Paulina z panem Stanisławem i Marianem, bo panie, prócz matki, nie były zaproszone. Nie pamiętam, w Kownie czy też w Wilnie ten ślub się odbył. Pani Paulina wróciła zmęczona podróżą, przygnębiona bardzo. Nigdy nie przypuszczała, że Litwa tak jest zrusyfikowana; zaledwie bowiem minęli Grodno, wydało się, że jest się już gdzieś koło Moskwy. Nie słyszała żadnego polskiego słowa. Dorożki szczególniej przedstawiły się z woźnicami przebranymi w typowe wywatowane, fałdziste, ściśle opięte ubrania. „Wie Pani – mówiła – nawet na rysunku takiej potwornej figury nie widziałam. Plecy ma metrowej szerokości, na głowie cudaczny jakiś kołpaczek, konie dziwnie zaprzęgnięte z dzwonkami, a ekwipaż tak mały, że nas troje z małemi walizkami nie mogło się zmieścić. W hotelach obsługa mówiła po rosyjsku, a gęby miała typowo żydowskie. Marian wynalazł jednak dla mnie jaką przyzwoitą babinę, która wprawdzie mocno z litewska, ale niby po polsku opowiadała, że kiedyś służyła u polskich państwa.” Co do innych wrażeń, to również nie były dodatnie, prócz tego, że synowa miała ładne bardzo włosy i oczy.
Pobyt pana Jana w Berlinie wskutek złamania czy też zwichnięcia nogi jego żony, przeciągnął się od dziesiątego października aż do połowy czerwca następnego roku. Było więc dość czasu na przygotowanie mieszkania. Państwo Stanisławowie, jadąc na kurację, odwiedzili młodą parę i bawili z niemi razem jakiś tydzień. Panowie Kazimierz i Józef również zajeżdżali w przejeździe do Zurychu.