MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

ROZDZIAŁ XVI

ZAMIARY I NIESPODZIANKI

Zaza pożegnała się wcześnie po dobrej kolacji, zjedzonej w pokoju stołowym, który ją zachwycił, i poszła na górę, odprowadzona do samych drzwi przez stryja.

Potem Stefanostwo Barscy siedzieli jeszcze godzinę w gabinecie i rozmawiali o bratanicy.

– Dziwna jest – powiedział Stefan – ma coś ostrego w sobie, a jednocześnie jest bardzo ładna.

Pani „Anna nie przywyka do tego, aby mąż wyrażał sądy o kobietach. Mało zastanawiał się nad nimi; podobała mu się zawsze własna żona. Teraz przeszło jej przez myśl, że kobieta „dziwna”, to jest kobieta pociągająca – i nie wiadomo czemu ukłuła ją zazdrość. Jeśli Zaza była zaskoczona kobiecym i ponętnym wyglądem Anny, to trzeba przyznać, że i Anna zobaczyła w Zazie kogoś zupełnie innego, niż się spodziewała. Ta pewność siebie młodziutkiej panny, latami całymi żyjącej w warunkach wydziedziczenia i mieszczańskiej ciasnoty; typowa twarz Barskich, rzeźbiona przez długie pokolenia; wdzięk jakiś ironiczny; inteligencja w oczach; niezależność obejścia oraz typu – wszystko to oszołomiło panią Annę. Nawet dobry człowiek, postanowiwszy z miłosierdzia dopomóc bliźniemu, czuje urazę do obdarowanego, jeśli ów na czole ma wypisane coś innego prócz nędzy. Anna była przygotowana na przygarnięcie, czułe nawet, dziecka skrzywdzonego przez jednego z Barskich; wzruszała ją myśl o tym i zaciekawiała osoba Zazy. A teraz miała wrażenie, jakby jej ktoś nagle wytrącił z ręki miłosierdzie i najlepsze zamiary, a zostawił niedoznawany prawie nigdy chłód i zbyt jaskrawą niespodziankę.

– Bardzo ładna – odpowiedziała – ale nie wzbudza we mnie uczuć rodzinnych. Jestem tym zaskoczona.

Stefan spojrzał na żonę wzrokiem pełnym miłości rzekł:

– Anulko najdroższa! jak ty umiesz wyrazić myśl. Tak, właśnie ona jest obca. Chociaż w pierwszej chwili byłem wzruszony, coś mi w głębi poruszył widok tej twarzy. Leon, Ludwiś, mama! Jest bardzo podobna do nich, ale mama i Ludwiś mieli miękkość wyrazu, a w Zazie tego nie ma.

– Chociaż ma duży wdzięk.

– Tak i wytworność. Tylko że wygląda na dzisiejszą pannę, bardzo moderne, hm, trochę mi się nawet zbyt swobodną wydaje...

– Ech, co ty mówisz, Stefanie! panny dziś miewają zasady niepewne, ale życie! – to zupełnie co innego... Zaza nawet ma coś dziecinnego i czystego w oczach – to jedno mi się podoba.

– Nie wiem, nie wiem, ja bym jej nie chciał na żonę dla swego syna.

Pani Anna wstała i przyklęknąwszy przy fotelu, na którym mąż siedział, szepnęła pochylając głowę.

– Nie masz syna, mój Stefanie, nie masz syna!

Głęboki głos wyrażał coś istotnego i Stefan pomyślał o niej, nie o sobie, choć wzdrygnął się na tę jedyną, nie wyjaśnioną nigdy żonie tęsknotę: ojcostwa.

Wstał, podniósł ją i gdy stanęła przy nim, równa mu prawie wzrostem, z oczyma, w których była dusza i piękno, z czołem gładkim, bez śladu złych namiętności, mógł jej powiedzieć z głębi serca i wyszeptał.

– Ciebie mam, Anulko, ciebie i obrażałbym Boga, gdybym chciał więcej.

Anna wdzięczna jest w tej chwili Zazie, bo przez nią padły te słowa męża, słyszane już wiele razy a zawsze trochę inne i rzeczywiste, zostające między nimi, pomimo zawrotnego mijania zdarzeń, snów, dni powszednich... Narastające jak kruszce w łonie Ziemi – cenne, nie podlegające zniszczeniu.

„Cóż to za odruch zazdrości miałam! O to dziecko”. Anna czuje wyrzuty sumienia i taką miłość do stojącego przy niej człowieka, którą wyrazić jest zdolne tylko milczenie.

Uśmiechnęli się do siebie, a potem długo w nocy nie mogli zasnąć z nadmiaru uczuć, które zwierzają się ciemności, w szczęściu doskonałym.

Zaza spała mocno. Ostatnią jej myślą przed zaśnięciem były znowu laki odbijające się w lustrze, które nie wiadomo dlaczego przypominały jej spojrzenie Loca.

Ale obudziła się spokojna, trzeźwa i zadowolona. Świeciło słońce, więc siadła na łóżku, podniosła głowę i zobaczyła ogród.

Za wielkim okrągłym klombem, na którym kwitły już czerwone tulipany, była ścieżka prowadząca w głąb, pogodna jak każda droga do lasu.

W dali gąszcz drzew, o konarach siwych przed wiosną, leciutko zamglonych i gałęziach nagich, wymowniejszych stokroć od listowia. Miłujące oko odróżni zawiłe, poplątane konary gruszy – w starości mającej kształt zawzięty, od wielkich, strzelistych gałęzi klonu, który jest wyniosły w lecie i w zimie, poważny w każdej porze roku a na wiosnę, przez czas krótki, obsypany żółtym kwiatem – będzie poetyczny. Nie uginają się jego pędy nigdy rozpaczliwie przy wichurze jak pędy brzozy, osiki czy wierzby – wytrzymują napór wichrów zachowując spokojną postawę.

Kasztan umieści się zawsze tak, żeby koniecznie pokazać zachód słońca, przez czarną sieć swych błyszczących pąków, lepkich już od lutego.

A lipa! – rozgałęziona gęsto a łagodnie, zamiłowana w kulistej formie, wysoka w młodości, potem z korony robiąca gniazdo dla ptaków i czarę z miodem dla pszczół. Z lipą rzadko które drzewo może się porównać. Ona jest z polskim domem tak związana, jakby miała ludzką, nie drzewną duszę.

Szmer lipowy, żadnemu niepodobny, przenika z polskich ogrodów do domostw i odbija się o lipowe kolebki, o tajemne szuflady w kantorkach, o twarde łyżki w dobrym gospodarstwie i dźwięczy w domu jak napięta struna.

Liść w kształcie serca; kwiat kojący bóle, konar mocny, gładki – drzewo doskonałe; woń gorąca w lipcu; w zimie poszum bliski – oto jest lipa, Matka.

Zaza dojrzała wielkie, osobno stojące drzewo na placyku żwirem posypanym, ale nie wiedziała, że to jest lipa. Pod drzewem były dwie stare ławki i właśnie gdy na nie patrzała, zobaczyła Barskich. Anna szła roześmiana, w rozpiętym krótkim kubraku, z rozwianymi włosami, na które padało słońce, a Stefan niósł w ręku pęk żonkilów z oranżerii i coś żywo mówił patrząc na nią.

„Jaka dobrana para” – szepnęła Zaza i nie mogła oderwać oczu – już skądś wracają, a jest dopiero dziesiąta i mnie się jeszcze nie chce wstawać.

Nagła niechęć do pokojów na dole, w których zastanie parę ludzi myślących o sobie wzajemnie i nie podnieconych widokiem Zazy, sprawiła, że leżała jeszcze długo i ubierała się powoli.

Co pewien czas patrzała przez okno. Widziała ogród rozłożony przed frontem domu jak wierny pies u nóg pana, widziała bramę wjazdową z kamienia, szeroko otwartą i nie rozumiała, co właściwie jej się tu podoba. Cisza panująca tu była nienaturalna, w jej pojęciu, ale wbrew chęci podobało jej się wszystko.

– Nawet ten ogród bez liści, szary, ma ładny rysunek, jest prawdziwym parkiem...

Dźwięk trąbki samochodowej, który zabrzmiał w tej chwili, wydał się Zazie dźwiękiem najodpowiedniejszym na wsi i jakby wyczekiwanym.

Wychyliła się. Zobaczyła błyszczący samochód. Zajeżdżał przed dom i widziała dwóch panów. Rozmawiali głośno, wchodząc po schodach.

– To rozumiem – uśmiechnęła się – teraz można powoli kończyć tualetę.

W szafirowej piżamie, na której widok Stefcia, niosąca ciepłą wodę, drgnęła zażenowana i chciała się cofnąć za drzwi – założywszy wysoko nogę na nogę i rozkładając ręce na kolanie, polerowała paznokcie i czuła miłe krążenie krwi w ciele. Może po dobrym śniadaniu a może na odgłos dochodzących z dołu głosów męskich, tak niezbędnych w jej pojęciu w tym pustym, dużym domu.

Gdy zeszła na dół, zastała w salonie samych panów.

Anna po długim spacerze przebierała się do obiadu. Stefan przedstawiał jej:

– Pozwól, Zazo, twój wuj, Kalinowski.

A gdy rękę jej musnęły usta pochylonego mężczyzny o gładko zaczesanych włosach, drugi, tęgi i wysoki blondyn sam się przedstawiał śpiesznie. Zauważył bowiem wilgotny wzrok wchodzącej panny, o której nic nie wiedział, i uczuł się od razu o dziesięć lat młodszym.

– Kuczyński – i też ją pocałował w rękę, a Zaza się roześmiała, bo zawsze uważała śmiech za najlepszą i korzystną dla siebie prezentację.

Wszyscy trzej mężczyźni patrzyli na nią, innej kobiety nie było w salonie. To były chwile, kiedy Zaza w pełni czuła się sobą.

– Jak spałaś? – zapytał Stefan – wyglądasz na wyspaną.

– Doskonale, prawie że mnie obudziła trąbka samochodowa – i spojrzała w oczy nieznanemu wujowi, który ocenił ten zaszczyt i przysunął się do niej bliżej.

– Muszę cię przeprosić za mój samochód – rzekł – jesteś podobno po operacji, wszyscy pragniemy, żebyś doskonale wypoczęła.

Zaza patrząc z bliska na właściciela Kalinowa, wybornie ogolonego i mającego wrodzoną elegancję w postaci, poczuła do niego sympatię, choć oczy jego, bez wyrazu, ziały chłodem.

Wiedziała, że jest zrujnowany i że w maju pójdzie na licytację majątek jego, czterysta lat zostający w ręku jednej rodziny.

Pan Kuczyński odbijał od obu panów. Zaza nie umiałaby określić czym – przeszło jej tylko przez myśl, że ma jakąś pewność siebie, właściwą ludziom, którym się powodzi znacznie lepiej ponad własne zasługi. Może dorobkiewicz? – Widziała, że Stefan Barski rozmawia z nim obojętnie, a Kalinowski liczy się z jego zdaniem i często do niego zwraca.

Pan Kuczyński mówił dużo i chętnie. Opowiadali plotki okoliczne podkreślając niewypłacalność tych i owych. W pewnej chwili o znanym sąsiedzie Różanki, przyjacielu Barskich, powiedział, że nie tylko stoi fatalnie, ale doszło do tego, że wyrzekł się własnego podpisu na wekslu. – „Skandal".

Anna właśnie prosiła na obiad przywitawszy się najpierw z Zazą i zapytawszy, jak się czuje. Usłyszała słowa pana Kuczyńskiego i szepnęła:

– Nie może być, to jest człowiek bez skazy!

– Proszę pani – mówił wesoło Kuczyński zabierając się z apetytem do obiadu – dziś nie ma takich.

Zaza spojrzała na jego tłusty kark i przeszło jej przez myśl, żartobliwie, że to jest człowiek fizycznie zadowolony, ale w czymś duchowym jeszcze nie syty. Żeruje...

I zalotność nagromadzoną przez dni ubiegłe zwróciła ostentacyjnie do wuja Kalinowskiego.

A Kuczyński patrzał na nią z zachwytem.

ROZDZIAŁ XVII

KALINOWO

Stefanostwo Barscy myśleli o rozrywkach dla Zazy. Zawieźli ją do Kalinowa, a choć katastrofa wisząca nad starą rezydencją była nieunikniona, jednak czuło się wzmożoną radość życia na progu owego domu.

Pięć salonów rzędem, o prześlicznej, mozaikowej posadzce z drzewa różnorodnego, umeblowanych było przez ludzi nie ogarniętych zachcianką gwałtowną ani próżnością czy pychą. Powolne dojrzewanie smaku z pokolenia w pokolenie stwarzało harmonię. Przebierano, często coś usunięto, uczono się – porównywając i jeżdżąc wiele. Myślano poważnie o pięknie i zupełnie nie dbano o pokaz. Toteż to był uroczysty szereg pokojów.

Zaza stanęła na progu pierwszego z nich i rzuciła okiem w głąb. Widziała palmy w półokrągłej rotundzie, wysokimi bukietami ocieniające meble; wielkie okna, zza których park stanowił jakby naturalne przedłużenie domostwa. Westchnęła.

Pan Kalinowski, uśmiechnięty, z siecią drobnych zmarszczek na twarzy i o rękach chudych, oprowadzał ją z kurtuazją.

Pokazywał portrety. Mówił, że nie ma tu żadnego pędzla pierwszorzędnego, ale że wszystkie je lubi. Matkę swą, w bufiastej sukni aksamitnej, z dwoma warkoczami, upiętymi na szczycie głowy, pokazał jej najpierw. Młoda twarz miała smutny uśmiech a ręce skrzyżowane były pełne dobroci.

– Jest jakieś podobieństwo do mojego ojca – szepnęła Zaza – choć nie rozumiem w czym. Może czoło, ale skądże?

– Tak, to zupełnie możliwe – odparł. – Myśmy się kilka razy żenili z Barskimi i jesteśmy spokrewnieni nie tylko przez moją nieboszczkę żonę.

Zazie ta wiadomość zrobiła satysfakcję. Więc ten wytworny pan, to jest jej kuzyn! Ach, żeby ojciec mógł kupić Kalinowo, – ona by na wsi nie wytrzymała, ale ten dom budzi w niej jakąś dojmującą chęć posiadania, – salony i park z odwiecznymi drzewami. Tu jest piękno, tak rzadkie dzisiaj w życiu. I w tej chwili myśli o ulicy Bagateli, podobnie jak niedawno myślała o Hożej: „ciasnota, szarość, prywacje” ...

Podnosi wyżej głowę. Wdycha zapach ścian. Tu nawet pachnie szczególnie, wszystko lśni czystością, a pachnie śniegiem, lipą, miodem i choinką. Co za zapach jest w tym domu!

Zaza patrzy na stryjostwa mówiących coś do siebie przyciszonym głosem i na wuja Kalinowskiego. Stoją w żółtym salonie, gdzie autentyczne meble z epoki cesarstwa pokryte są zielonym adamaszkiem. Zaza myśli o czymś, co ją nagle podnieca. Co to? Aha, ktoś mówił i upierał się w Warszawie, że szlachta ginie, że już jej w Polsce nie ma. To młody Domżalski. Zaza patrzy na głowę wuja Kalinowskiego, na jego niedbałe ruchy i swobodę, na Annę, która wydaje się w tym salonie wyższa niż w swoim domu, na szczupłą głowę stryja Barskiego i drga w niej zachwyt, będący dla pewnych natur początkiem przywiązania. To jest jej rodzina! Tak, dopiero tu, w Kalinowie, dopiero od pól godziny rozumie coś, czego nie rozumiała w Różance: że piękno łączy, a zaskoczona tym pojęciem dodaje w duchu z uśmiechem:

– Łączy, jeśli jest oczywiste, a tu jest oczywiste to piękno.

Nie mówiono ani słowa o mającej nastąpić za dwa miesiące ostatecznej licytacji. Tylko na zapytanie Stefana, dotyczące dalszych zamiarów pana Kalinowskiego, ten rzekł obojętnie.

– A no, Kuczyński obiecuje mi dobrą administrację w Małopolsce, ma duże stosunki.

– Skąd on może mieć duże stosunki? Taki ograniczony człowiek... – zapytała Anna ze zdziwieniem.

– Bogaty – odpowiedział z uznaniem w głosie pan Kalinowski.

– I nie mający kosztownych nałogów, wyrachowany – chciał dodać Stefan, ale się powstrzymał, wspomniawszy namiętność do kart i przyjmowania gości, z której był znany Kalinowski.

Podwieczorek w sali jadalnej, pachnącej winem i wyborną kawą, ze służącym usługującym cicho – minął na przymusowej rozmowie. Odczuli wszyscy, że ten pokój grał jakąś wybitną rolę w nadciągającej katastrofie, tutaj byli jakby u samego ogniska domu, czuli jego ciepło, a wiedząc, że to ognisko zadusi klęska – doznawali onieśmielenia.

Jeszcze siedziano przy stole, gdy służący oznajmił:

– Pan Bobrowski.

I Zaza, nim podniosła oczy, – doznała nagłego wstrząsu.

Była przekonana, że ujrzy kalekę lub starca, w każdym razie kogoś niezwykłego.

Tymczasem młody człowiek, niskiego wzrostu, witał się serdecznie z Anną i ukłonił się przed Zazą, czekając na wyciągniętą rękę, a przywitawszy się z panami usiadł przy niej.

– Jest prześliczny wieczór – rzekł powolnym głosem. – Państwo przyjechali końmi?

– My w ogóle samochodu nie mamy. Pożyczamy z Kalinowa – zaśmiała się Anna, a pan Bobrowski patrząc na nią rzekł:

– Tym bardziej wstydzę się swojego.

– Och, zupełne niesłusznie: Romanów jest trzy razy większy od Różanki. Trzeba nam trochę świetności w okolicy. To nawet bardzo miło – mówiła z uśmiechem Anna.

– Świetności... – powtórzył Bobrowski. – Jestem jak komiwojażer w tym aucie. Od urzędu do urzędu, ja myślę, że jeśli ta tępa formalistyka u nas potrwa, to nikt nie wytrzyma na ziemi. Przechodzi wszelkie wyobrażenie, jakimi ciężarami producenta obarczają i jak się u nas w urzędach traktuje poważnych interesantów. Nie wytrzymamy!

Chociaż mówił rzeczy wiadome, zarówno Zaza jak Barscy pomyśleli, że jest delikatny i mówi tak naumyślnie, ze względu na Kalinowskiego.

Ale o gospodarza tymczasem można było jeszcze być spokojnym.

Na widok Bobrowskiego oczy mu zabłysły i zaraz rzekł:

– Zagramy w bridża?

– O, ja nie – powiedziała Anna.

Więc Kalinowski zwrócił się do Zazy i zobaczyła pierwszy raz błysk życia w jego oczach.

– Zazo, ty grasz?

– Naturalnie, gram dobrze – powiedziała, a Bobrowski dopiero teraz przyjrzał jej się uważnie. Wzrok ich się spotkał. Zobaczyła oczy wymowne, ale smutne.

Nigdy takiego smutku w niczyich oczach nie widziała. To był dzień samych niespodzianek: Kalinowo, obudzenie się uczuć rodzinnych i wzrok tego młodego człowieka... Zaza z humorem przemawia do siebie i wyznaje, że to za wiele. Jednocześnie zapach tego domu wydaje jej się wonią życia, jakimś wprost eliksirem. Dobrze jest.

I wstając od stołu podeszła do włoskiego lustra, z ramą rzeźbioną w drzewie, swobodnie poprawiła włosy, barwiła usta na nowo i na migocący rubin od ojca popatrzała z ufnością. Jest zwiastunem zdarzeń.

Potem zasiadła wesoło do bridża, ale po chwili twarz jej nabrała skupionego wyrazu, pełnego namaszczenia.

Nie bawiło jej rozpoznawanie charakteru ludzi przy kartach. Raczej ją pochłaniał wysiłek, by sprostać partii. Ręce męskie, migające przy stolikach, były suche, kształtne, głosy spokojne, ale wyraźne i przemawiające z określonym charakterem – wszystko w tym domu posiadało swój wyraz.

– Co to jest? – myśli Zaza w wolnych chwilach między kartą a kartą. Dom samotnika, bez pani, zrujnowany, z ohydnym piętnem licytacji już wyraźnym na murach. A dom taki uroczy, taki wzruszający, taki żywy. Co to jest, na czym to polega?

Z przyległego salonu zabrzmiał niski głos Anny żartobliwie.

„Que fais tu á la fontaine

Corps bleu Marion – – –

Que fais tu á la fontaine

Corps bleu Marion” – –

Nuciła starą piosenkę francuską akompaniując sobie sama. Panowie podnosili głowy znad kart, bo ten głos rozchodzący się po salonach był pełny poezji.

Zaza drgnęła i spojrzała parę razy na pana Bobrowskiego: widziała jak ze słabym uśmiechem szedł oczyma i wyobraźnią za piosenką.

– Śpiewa pan? – zapytała.

– Nie, myślę, że to jest typowo kobiecy talent, pani Anna ma ogromny smak, te piosenki francuskie śpiewa ślicznie, prawda?

– Tak, ślicznie – odpowiedziała Zaza z pewną pokorą, która przejęła ją jednak chłodem...

Zaza grała z panem Bobrowskim i wygrali. Sprawiało to jej przyjemność, ale oczy tego młodego człowieka, ogromne, nie spojrzały jeszcze ani razu na nią tak, jak uważała, że patrzeć powinny.

Gdy wrócili do Różanki i Zaza znalazła się w swoim pokoju, było późno. Niecierpliwie zrzucała suknię, aby się położyć spać. Ale nie mogła zasnąć. Postać Anny i trzy głowy męskie tak odmienne a jednak w czymś między sobą podobne, ręce o ruchach swobodnych, kształtne, widziane przy kartach – wszystko narzucało się jej myśli i poruszało ją głębiej.

„Co to jest?" – pytała znów – ,,co mnie się tak podoba, co mnie ciągnie i co tych ludzi łączy z sobą widocznie?”

Widziała głębokie oczy Bobrowskiego i martwy wzrok wuja z Kalinowa, uroczą inteligencję w twarzy Anny i spokój Barskiego. Wspominała salony, portrety, kolor adamaszków, palmy.

A nad tym wszystkim coś – bystry umysł Zazy szuka – co jest silniejsze od nich i co Zazę prawie wzrusza, gdy oni są jej obojętni. Coś, czym drgnęła cała jej natura na progu owego domu.

I gdy już prawie zasypiała, przyszło jej na myśl słowo, które było tak pełne wyrazu jak wszystko, co tego dnia widziała – „środowisko” – wyszeptała z ulgą.

Zmęczona j zadowolona z siebie zasnęła snem głębokim.

 

Additional information