Przyjechałam do Drozdowa 1897 roku, 1-go kwietnia, na trzy tygodnie przed Wielkanocą. Był to okres, gdy browar drozdowski słynął nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami, szczególniej piwo Marcowe zdobywało sławę i złote medale na wystawach wszechświatowych: w Paryżu, w Filadelfii, w Wiedniu i Moskwie. U nas w Łomży nikt innego nie pijał tylko drozdowskie, a na niedzielne wycieczki i majówki nigdzie się nie jeździło z taką przyjemnością, jak do ślicznego lasu drozdowskiego, którego część tak zwanych Górek była urządzona jako park. Tam palić ogniska nie było wolno, ale tuż obok w lesie Kalinowskim, koło leśniczówki, rozkładało się obóz. Panowie jechali po piwo, panie po kwiaty i owoce do starego ogrodnika, którego znało się z targów łomżyńskich.
My, z moim mężem, mieliśmy znajomego proboszcza, więc, o ile był w domu, zabieraliśmy go do lasu.
I właśnie przez tego proboszcza, przyjaciela mojej matki i mego dziadka jeszcze, po śmierci męża, gdy zamierzałam opuścić Łomżę – przyjęłam obowiązek towarzyszki i wyręczycielki w zajęciach domowych u pani Pauliny Lutosławskiej, wdowy po właścicielu i twórcy owego słynnego browaru i cudnego Drozdowa.
Naprawdę był to wspaniały majątek, jak mówiono mlekiem i miodem płynący. Należały do niego jeszcze trzy duże folwarki; dwa donacyjne, dzierżawione: Piątnica, przedmieście Łomży i tuż za nią Elżbiecin z dużym lasem, oprócz tego Wiktorzyn również z lasem bardzo ładnym, który kupił pan Lutosławski dla zaokrąglenia własnego doń przylegającego Drozdowa.
W samym Drozdowie było dwa dwory i dwie wsie: Górne Drozdowo i Dolne. W Górnym mieszkała pani Paulina, wdowa po Franciszku, który był żonaty z jej starszą siostrą, a gdy umarła i zostawiła mu dwóch małych chłopców - Wincentego i Stanisława - zawiózł ich do rodziców żony - państwa Szczygielskich, którzy mieszkali tuż przy Warszawie w Izabelinie. Opowiadała mi pani Paulina, że starszy chłopiec tak ją pokochał, iż bez niej nie chciał jechać z powrotem do Drozdowa i on był pierwszym ich swatem.
W Dolnym Drozdowie mieszkał pan Stanisław, który już był żonaty za życia ojca, a po śmierci jego objął zarząd majątku i browaru.
Oba dwory miały prześliczne ogrody, cieplarnie, inspekty, doskonałych ogrodników, rywalizujących ze sobą. Młoda pani Stanisławowa nie miała dzieci, więc dużo miała czasu na zajmowanie się upiększaniem domu i ogrodu, ale często chorowała i oboje wyjeżdżali na kurację. On cierpiał na febrę siewną i jak tylko trawy i zboża zaczęły plonować – uciekał w góry lub na jaką wyspę, gdzie nie było traw i zboża, na przykład Helgoland. Dziwiłam się, że z takim defektem został gospodarzem.
Synowie pani Pauliny, gdy z nią zamieszkałam, byli jeszcze zupełnie młodzi. Najstarszy pan Marian ukończył właśnie Politechnikę w Rydze i podróżował; pisywał listy pełne ciekawych opowiadań, co zwiedza, a wszystko przeplatał zabawnymi przygodami, dowcipami i humorystycznymi postaciami. Pani Paulina czytała je często głośno młodszym dwóm synom - Józefowi i Kazimierzowi, którzy chorowali na koklusz i dlatego bawili w domu. Obaj kończyli wtedy gimnazjum w Rydze. Józef ślicznie grał na fortepianie i często uprzyjemniał szare godziny swoją muzyką. Najlepiej lubiłam, gdy grał sonaty Beethovena lub akompaniował matce, która czasem śpiewała cudne stare piosenki pięknym jeszcze głosem z doskonałą dykcją. Kazimierz wtedy jeszcze nie zdradzał talentu do śpiewu, chociaż później śpiewał po całych dniach. Był niezmiernie żywego usposobienia, bardzo dobrego serca, ruchliwy w domu, wścibski, pełno go było wszędzie. Zaprzyjaźnił się ze mną w przeciągu paru dni. Byłam mu wdzięczna, bo mi dopomagał niezmiernie do prędszego oswojenia się w zupełnie obcym środowisku oraz do obcowania z jego matką, która przy wielkiej dobroci i nieposzlakowanej szlachetności nie miała jednak łatwego obejścia się z ludźmi.
Gdy przy umowie ze mną prosiłam, aby mi powiedziała, co będę obowiązana robić, powiedziała mi: „Chcę, by mi Pani była córką w domu”. Tym powiedzeniem chwyciła mnie za serce. Ale gdy przyjechałam była ceremonialna. Mówiła mi: „Pani będzie łaskawa zrobi to lub owo, może pójdzie Pani ze mną do ogrodu itp.” Doprowadzało mnie to do rozpaczy nieraz. Wielu rzeczy trzeba się było domyślać.
Zabawne były sceny z powodu moich domysłów. Raz wieczorem obydwaj - Kazimierz i Józef przynieśli do stołowego pokoju wieczorem książkę przysłów Adalberga i zaczęli dopytywać się, jakie znam. Wyszukiwaliśmy najzabawniejsze i przypominaliśmy sobie na wyścigi, które umiemy, nawet pani Paulina opowiadała, że jej ojciec często używał rozmaitych, na przykład, gdy mu żona lub córki coś doradzały: „Baba w radzie – koza w sadzie”, a jak synowie za prędko wydali swoje miesięczne pensje na drobne wydatki: „Kto grosza nie szanuje, ten grosza nie wart”. Wtem wszedł pan Stanisław i ledwie się przywitał, zaraz zaczął oglądać książkę i pytać: „Skąd ją macie?” Pani Paulina powiedziała: „Kupiłam ją dla nich właśnie”. „No, wie Mama, że to zbytek doprawdy, trzy ruble za takie bzdury jak przysłowia, smyki mają już tyle do czytania i pism, i książek, a byle czego im się zachciało, to się zaraz kupuje”. Zaległa cisza; pani Paulina zarumienia się, Kazimierz aż się zatrząsł, ja wyszłam z pokoju i pomyślałam, że pewno pani Paulina jest zależna majątkowo od synów z pierwszej żony pana Franciszka i szczerze jej żałowałam.
Drugim fałszywym domysłem było powiedzenie Kazimierza, gdy matka żaliła się, że najstarszy syn pan Marian dawno nie pisał i przypuszczała, że może chory: „Niech się Mama nie martwi: „Unkraut vergeht nicht”. „Boże drogi” – pomyślałam – dlaczego nazwał go „Unkraut”, czy on dostał się w jakie złe towarzystwo, czy jest hulaką, czy lekkomyślny – a tak sympatyczne i tkliwe listy do matki pisuje. Chciałam nawet pana Kazimierza zapytać, ale obawiałam się, aby mojej ciekawości nie opowiedział matce, bo to był taki gaduła kochany, nawet matka go o to strofowała, a młodszy brat Józef bez ceremonii wołał: „Czy ty nie możesz być cicho?”. Obydwaj mieli pokój obok mojego – drzwi wprawdzie zastawione były szafą, ale słyszałam głośniejsze rozmowy. Józef mało się odzywał, uczył się po cichu. Kazimierz pisząc podśpiewywał albo coś sobie mruczał. Czasem sprzeczali się gwałtownie, jeden z nich wychodził trzasnąwszy drzwiami, a za parę chwil już znowu byli razem w najlepszej zgodzie. Kochali się tak, że myślałam, iż są bliźniakami.
Wreszcie nadeszła Wielkanoc, na którą przygotowania trwały cały tydzień, bo pani Paulina oprócz święconego dla siebie i gości z rodziny, i sąsiedztwa, przygotowywała jeszcze tak zwaną święconkę na trzydziestu miskach dla ubogich we wsi i emerytów ze służby. Na każdą miskę własnoręcznie nakładała po kawałku szynki wieprzowej, kiełbasy, schabu i wołowej pieczeni, kiszki kaszanej, sera, galarety z nóg wołowych z wieprzowymi, cztery jaja, kawałek duży słodkiej babki i podłużną bułkę pytlowego chleba. Miski ustawiało się na długim stole; mięso było ułożone na spodzie, ser, galareta i jaja na wierzchu, ciasto i chleb obok misek – wszystko przyozdobione gałązkami borowiny. Gdy ten stół został już przygotowany w obecności pani, zwróciła się do mnie i powiedziała: „Teraz proszę o reszcie dla nas pomyśleć” – i odeszła, zostawiwszy mi tylko prababkowski olbrzymi obrus do nakrycia, lokaja, kucharza, ogrodnika i pannę służącą do pomocy. Cały czas asystował nam pan Kazimierz; zapytałam go, jak matka lubi, żeby było ustawione i przybrane święcone. Powiedział mi, że jej to wszystko jedno, bo głównie interesuje się tylko miskami. Nietrudno było zrobić coś ładnego z masą licznych kwiatów, wspaniałych roślin oranżeryjnych, doskonale upieczonych ciast. Ogrodnik popisywał się przepysznie przechowanymi jabłkami, kucharz olbrzymim sękaczem, ja sześcioma gatunkami mazurków, które oryginalnie, według własnego pomysłu, lukrowałam i przyozdabiałam, mając do rozporządzenia różne konfitury i cukry.
Wszystko o godzinie pierwszej już było gotowe. O drugiej mieliśmy już siadać do stołu. Pan Stanisław przywiózł nam pocztę, pani Paulina przerzucała z pośpiechem listy, szukając upragnionego od pana Mariana i ze smutkiem powiedziała: „Nie ma”.
Wtem otworzyły się drzwi i, zamiast listu, on sam wbiegł, i zaczął ręce matki całować, zrobiło się zamieszanie, lokaj przybiegł znosić rzeczy, oprócz pana Mariana bowiem przyjechało jeszcze czterech jego kolegów. Ja kazałam służącej zabrać wazę, aby nie ostygła zupa, powiedziałam kucharzowi, że się obiad opóźnia, a w pół godziny już przyszli wszyscy do stołu.
Pani Paulina przedstawiła mi swego najstarszego syna, pan Kazimierz powiedział: „Wiesz, pani Lignowska przybyła do nas na Prima Aprilis”. „A to tak jak ja, życzę, aby się tu z Pani tak jak ze mnie cieszyli” – mówił serdecznie, potrząsając mi rękę. Ale pan Stanisław dodał mrukliwie: „Aby tylko z Panią nie było tyle kłopotu co z tobą”. I znów widziałam, że pani Paulinie było przykro. A pan Marian nie robił sobie z tego nic, tylko powiedział, że na Wielkanoc nie robi się nikomu kłopotu, bo jest zwykle dość wszystkiego.
„A czy aby mazurki będą smaczne?” Pani Paulina spojrzała na mnie z uśmiechem i powiedziała: „No, w tym roku to nie tylko smaczne, ale nawet bardzo ładne”.
Pan Marian był z braci najwyższy, bardzo przystojny, elegancki, wesoły, wszystkich rozruszał, cały dom ożywił, młodsi bracia patrzyli w niego jak w tęczę, matka była uradowana jego przybyciem. Na pierwszy dzień świąt byliśmy wszyscy w Dolnym Dworze u państwa Stanisławów, gdzie był duży zjazd rodziny pani Stanisławowej. Przyjęcie było wspaniałe. Ale pierwsze moje wrażenie było przykre, bo gdy weszłam przy pani Paulinie podeszła ją witać pani senatorowa Jabłońska monstrualnie tłusta, a za nią jej brat niewidomy, a drugi głuchy i trzeci kulawy. Doprawdy wydało mi się to niesłychanie dziwne. Przy bliższym poznaniu panią senatorową bardzo polubiłam, niewidomy pan Woyczyński Stefan był miłym człowiekiem, rozumnym i wykształconym; głuchy zaś pan Jan niezmiernie wesołym, miał dużą trąbkę akustyczną, przez którą mógł słyszeć, co się doń mówiło.
Obiad przeciągnął się cokolwiek dłużej. Pani Paulina poszła odpocząć. Podwieczorku tego dnia nie było, a o piątej wszyscy prawie poszli do kościoła do Grobu, tonącego w kwiatach i świetle. Z kościoła cała rodzina poszła na cmentarz złożyć wieńce na rodzinnym grobie oprócz wieńca od pani Lutosławskiej, który już tam był położony. Ja powróciłam do domu, było mi smutno na myśl, że groby moich najbliższych, tj. matki i męża są opuszczone przeze mnie.
O pół do ósmej zjawił się ksiądz proboszcz po ukończeniu święcenia w całej swej parafii i Dolnym Dworze, mówiąc, że Górny Dwór zostawił sobie na deser. Gdy wszedł święcić, zawołał: „Ależ tu przedsionek niebieski, wszystko wspaniałe!” „Ale gdzież tam, Księże Proboszczu, moje ulubione baby nie udały się w tym roku”. „Niech się Pani Dziedziczka tym nie przejmuje, przecież Panu Bogu nawet baba się nie udała!” Księdza dowcip tak się podobał, że wszyscy po nim z trudem przybierali poważne miny przy święceniu. Zaraz podano kolację, złożoną już z dań rybnych i mięsa. Popijali wino. Pan Marian żartował i opowiadał księdzu proboszczowi, że jako syn marnotrawny powrócił specjalnie w Wielką Sobotę, by nie tylko mieć cielca, ale szynkę i mazurki, że przywiózł ze sobą kolegów, by na wypadek gniewu braci mieć obronę. Pana Józefa nazywał beniaminkiem. Proboszcz zapytał, czy też ktokolwiek z towarzystwa potrafi wyliczyć dwunastu synów Jakuba. Pani Paulina naliczyła pięciu po kolei, ja dojechałam do siedmiu, a pan Kazimierz wyrecytował bez zająknienia wszystkich po starszeństwie.
Rozeszli się wszyscy dość wcześnie. Podobno w Dolnym Dworze byli jeszcze po naszej kolacji starsi, tylko pan Kazimierz i Józef zostali w domu.
Rezurekcja o szóstej z rana odbyła się uroczyście jak zwykle. Zabawne były stroje straży przy Grobie, chłopcy porobili sobie hełmy z tektury z pióropuszami różnokolorowymi, a zamiast mundurów mieli napierśniki z deseniowych materiałów meblowych, kretonów, paru z nich miało jakieś chińskie rysunki z figurami, odwróconymi do góry nogami, co zauważyli młodzi panowie. Mówili o tym przy śniadaniu ku wielkiemu zgorszeniu pani Lutosławskiej.
Cały pierwszy dzień świąt był chyba najpracowitszy w moim życiu. Pomagałam pani Paulinie w rozdawaniu owych darów na miskach i talerzach, dodając do każdej miski chleb i piwo, w końcu biegałam parę razy do śpiżarni, by napełnić miski nadliczbowe; w ciżbie znanych i obliczonych znalazły się bowiem trzy babiny, które zapytane skąd się wzięły powiedziały nieśmiało: „My, biedne bardzo i chore, dowiedziałyśmy się, że tu jest taka dobra Pani, co daje ubogim i przeniosłyśmy się do Drozdowa; dwie z Piątnicy, a jedna z Łomży.” Ta z Łomży była bardzo stara, miała brudną na sobie koszulę i podarty kaftan. Pani Lutosławska zapytała, czy nie miała nic lepszego do włożenia w dzień święta. Okazało się, że ją jakaś jej koleżanka okradła, choć i to, co zabrała, było już podarte. Pani Paulina kazała zawołać pannę Wandę i powiedziała: „Proszę tu przynieść ze skrzyni ubogich koszulę, kaftan i spódnicę z tych dłuższych i większych, tylko prędko”, a babie dała zawartość miski, chleb i piwo zawinięte w fartuch pokojówki, mówiąc: „Dostaniesz inny”. Byłam do głębi wzruszona patrząc na to wszystko.
I znowu pani Lutosławska zostawiła mnie przy krajaniu przez kucharza na pański stół święconego, każdego gatunku po kilka półmisków i talerzy. Przerażona zapytałam, po co tyle. „A Pani myśli, że to tylko państwo będą na obiedzie? ” i zaczął mi wyliczać: „Z Dolnego Dworu przyjdzie co najmniej dziesięć osób, państwa z księdzem proboszczem także dziesięć, kasjer, rządca, piwowar, nadleśny jeden i drugi, rządca z Piątnicy, z Elżbiecina, z Wiktorzyna, nauczycielka z córką, buchalter z synem i mechanik Lewiński, taki jeszcze pana dziedzica wychowanek, to i czternaście, a kto wie, czy jeszcze się kto nie zjawi niespodzianie.” Przy stole siedziałam obok pana Kazimierza. Był niezmiernie zadowolony, że matka była zadowolona. Powiedział mi, że nie spodziewał się, bym ja, mieszkając w Łomży, będąc żoną urzędnika, mogła tak łatwo dostosować się do otoczenia życia na wsi w dużym dworze. Widziałam, że dobiera słów, by mi nie powiedzieć po prostu: „Sądziłem, że taka drobna mieszczanka z Łomży wszystkiemu będzie się dziwić”. Powiedziałam mu: „Spodziewał się Pan, że ze mną będzie coś jak z wołem i apteką. Otóż mnie nie dziwi u Państwa ani wasz dobrobyt, ani wasza wiedza i zdolności, bo miałam sposobność, będąc nauczycielką, widzieć ludzi bardzo bogatych, paru nawet mądrych i znanych. U Państwa podziwiam jeszcze coś ważniejszego, dobroć i skromność, by się z majątku swego nie pysznić i nie żyć zbytkownie. Bo pomimo, że jest tu wszystkiego tak dużo, tu nie ma zbytku. Matka Pańska woli dzielić się tym, co posiada, niżeli kupować stylowe meble, obrazy i perskie dywany.” Czujne oko pani Lutosławskiej zauważyło, że dłuższą chwilę zajęci byliśmy gawędą i odezwała się: „Kaziu, pan Żukowski nie wypił wina, a ja pełnym kieliszkiem wznoszę zdrowie naszych gości i pracowników, którzy mężowi memu pomagali tworzyć to, z czego korzystamy”. Pani Lutosławska z kieliszkiem w ręku powstała. Najstarszy z pracowników kasjer Bombiński, pierwszy podszedł, a po jego różowej, pogodnej twarzy spływały łzy i nie mówiąc ani słowa, całował tylko jej rękę, za nim Harasimowicz wypowiedział kilka słów, dziękując najpierw w swoim i Bombińskiego imieniu i przypominając, że dzięki pracy w Drozdowie u dziedziców mieli i mają nie tylko chleb, ale możność kształcenia dzieci, bo oto jego synowie już skończyli studia; najstarszy jest księdzem, drugi adwokatem, a najmłodszy aptekarzem. Tu jeden z panów Woyczyńskich, wuj pani Stanisławowej, chcąc przerwać przeciągającą się ceremonię wzruszonych pracowników, zawołał: „Panie Harasimowicz, trzeba było zamiast na aptekarza pokierować go na piwowara, Drozdowo miałoby z tego więcej pożytku.” Harasimowicz odpowiedział, że pan Szpikowski ma również trzech synów, a pewno choć jeden z nich zechce fachu swego ojca nauczyć się, by sławę drozdowskiego browaru w dalszym ciągu popierać. Szpikowski coś tam odpowiedział, że jego dzieci jeszcze za młode, by mógł decydować, który do czego będzie zdolny. Mocne wino i piwo już podniecało, głosy podnosiły się. Ksiądz proboszcz na podziękowanie za miłe i smaczne przyjęcie zręcznie, i zabawnie dziękował, życzył wszystkim, by jeszcze setną ucztę wielkanocną drozdowskim Marcowym zapijali, a zwróciwszy się do pani Lutosławskiej poprosił o pozwolenie opuszczenia już towarzystwa, bo idzie odprawić nieszpory. To dało hasło do powstania od stołu. Oficjaliści wyszli razem z księdzem, goście i domownicy na chwilę jeszcze przeszli do salonu, kto miał ochotę, popijał czarną kawę lub herbatę z cytryną.
Wreszcie rozeszli się wszyscy, nasi młodzi panowie odprowadzili gości z Dolnego Dworu do furtki ogrodowej. Zostałyśmy tylko z panią Lutosławską. Sądziłam, że to już koniec i że będzie miała chwilę odpoczynku, ale przyszli gospodarze starsi ze wsi, więc wyszła do nich i pogawędziła, dziękując za pamięć. Lokaj miał przygotowane na ten cel wino i małe szklaneczki specjalne, i częstował ich, a każdy pijąc, mówił: „Zdrowie Dziedziczki, daj Boże za rok w dobrym zdrowiu.” Każdemu odpowiadała „Dziękuję, daj wam Boże.” Potem przed gankiem rozległ się śpiew, byli to fornale browarni w liczbie dwudziestu czterech. Oni dostali kwity na piwo i pieniądze na muzykę z zastrzeżeniem, by nie tańczyli pierwszego dnia, tylko dopiero na drugie święto po południu. To już był koniec. Pani Paulina powiedziała, że czuje się zmęczona, że jutro u nas nikogo nie będzie, bo wszyscy pójdziemy do państwa Stanisławostwa na obiad i na kolację, a dziś wieczór spędzimy same, bo młodzi pójdą do Stasiów. Co prawda była już siódma, więc raptem dwie godziny tego odpoczynku. O dziewiątej zeszłyśmy do stołowego na herbatę, do której było trochę mięsiwa dla mnie, dla pani Lutosławskiej kaszka na maśle, ciasto, mazurki. Przyszedł pan Kazimierz z Józefem i razem posiedzieli do dziesiątej, bo to była uprzywilejowana godzina; pomimo zmęczenia nigdy nawet o pięć minut przed dziesiątą nie opuszczałyśmy posiedzenia w stołowym pokoju, przy bocznym owalnym stole, ostawionym staroświecką kanapą i fotelami. Było to posiedzenie wieczorne w zimowym stołowym. Latem na dole był drugi stołowy, obok salonu, i wyjście na ganek, ocieniony dwoma ślicznymi lipami. Używanie letniego stołowego i salonu zaczynało się 1-go czerwca, zimowego od 1-go września. Mebli nie przenosiło się - stołowy na górze miał swój kredens, krzesła, szafy, nawet zegary były w każdym inne. Tylko stół składany przenoszono oraz z owalnego stołu zimowego przenoszono na dół do salonu różne gry i parę książek, które zawsze na nim leżały. Były to staroświeckie wydania humorystyczne oraz ilustrowane przez Dorego „Pismo Święte”. Pani Lutosławska nie lubiła zmian; meble przeznaczone były do każdego pokoju i nawet dla wygody rzadko przenoszone z jednego do drugiego. Zarówno gościnne, jak i domowego użytku. Z tym trudno mi było oswoić się, bo niektóre były ustawione niedogodnie, ale gdy to zauważyłam powiedziała mi: „O ile ktoś przyjedzie na dłużej, a zechce coś sobie zmienić według swego gustu, to sam zmieni”. Pomyślałam, że gdybym była gościem, to bym tego nie zrobiła...
Wracam do owej pierwszej Wielkanocy. Doczekawszy się dziesiątej poszłyśmy w końcu na zasłużony odpoczynek. Drugie święto u nas było znowu od rana dość ruchliwe, bo młodzi panowie pobiegli rano do Dolnego Dworu by tam oblać parę młodych pań, a powróciwszy sami również oblani, zmieniali ubranie i pani Lutosławska była niezadowolona. Na domiar jej złego humoru pan Marian słuchając napomnienia, nie okazał skruchy, ale i mnie oblał, gdy mu podawałam cukier do kawy, a matce tłomaczył, że to przecież tradycyjny zwyczaj, że ojciec sam ich kiedyś oblewał, że on pamięta dobrze te czasy, gdy był jeszcze mały, jak cały stołowy był zalany wodą w drugie święto i z pokorą całując matkę w rękę, prysnął jej na drugą z gumowej żabki trochę wody. Skutek był ten, że tą mokrą ręką, śmiejąc się, wzięła go za ucho i kazała uspokoić się. Uważałam, że ten najstarszy syn miał dużo humoru i wdzięku i umiał matkę rozbroić.
Panowie zostali na wieczór, my z panią Pauliną powróciłyśmy do domu wcześnie, odprowadził nas pan Marian. Ja poszłam do siebie, oni rozmawiali z sobą bardzo długo, aż zatelefonowali z Dolnego Dworu po pana Mariana. Potem na wieczorną herbatę wrócili Kazimierz i Józef i przyprowadzili księdza proboszcza, bo tam – jak powiedzieli – nie mieli co robić, wszyscy grali w karty. Wreszcie proboszcz uważał, że po tak rannym wstaniu należy się wczesny spoczynek jemu i całej parafii. Żartował z tego, że na Rezurekcji miał w tym roku innowierców: byli to dwaj koledzy pana Mariana, Rothertowie, którzy z ciekawością przyglądali się całej uroczystości. Dwaj drudzy, katolicy, Karpiński i Lepert.
W trzecie święto wszyscy z Dolnego Dworu byli u nas na obiedzie. Wielkanoc była późna, kwitły już przelaszczki. U państwa Stanisławów stół był ubrany hjacyntami, chciałam, żeby tu było inaczej. Zapytałam pana Kazimierza, czy matka nie weźmie za złe, gdy własnym gustem nasz stół zupełnie inaczej ozdobię. Obydwaj z panem Józefem bardzo mi przyklasnęli, radzi byli i pomogli w wykonaniu.
Posłali do lasu paru chłopców po przelaszczki. Miałam płaskie kwadratowe i podłużne żardinierki, które specjalnie do drobnych kwiatów obstalowałam u zduna w Łomży. Ułożyliśmy w nich przelaszczki. Gałązkami borówek gdzieniegdzie ubrany był obrus i tylko klosze z owocami i mazurkami były wysokie. Całość była naprawdę bardzo ładna i wszystkim się podobało. Ubranie stołu i mazurki były moim tryumfem, bo było parę gatunków innych aniżeli corocznie, na co zwrócił uwagę pan Marian, któremu najwięcej smakowały właśnie te inne.
Cały obiad przeszedł wesoło. Potem przy czarnej kawie zaczęto się bawić w dewinetki i ekiwoki, starsze towarzystwo w salonie, młodsi w stołowym trochę się oblewali ku rozpaczy lokaja i pokojówki. Wreszcie wybrali się na poszukiwanie pierwszych fijołków do ogrodu. Wtem nadszedł posłaniec z Łomży i przyniósł telegram z wiadomością, że matka pani Pauliny uległa atakowi paraliżu i siostra wzywa do natychmiastowego przyjazdu panią Paulinę. Telegram przeczytał pan Józef, poszedł z nim do matki. W godzinę potem zostałam do niej wezwana. Siedziała przy biurku, oczy miała zapłakane, ale z całym spokojem objaśniała mi książki rachunkowe, w których zapisywało się bardzo szczegółowo rozchód każdodzienny; ilość osób, wydatki na prowadzenie domu, wydatki na utrzymanie ogrodu, robocizna, przychód, kwitariusze na mięso, na ryby. Słowem była tego cała gromada. Zadrżałam z przerażenia, jak się z tym uporam. Pomyślałam, że na każdym kroku mogę się pomylić, obawiałam się, czy służba nie będzie słuchać, czy nie będą wyzyskiwać mojej nieświadomości. Cóż jednak było do powiedzenia w takiej chwili? Panna służąca jechała z panią, jej obowiązkiem było przyjmowanie mleka i wydawanie go służbie, oficjalistom i dla państwa do śniadania. Nie miałam o tym pojęcia, ile komu się należy. Widziałam, że przychodziło parę kobiet z garnuszkami i dostawały po litrze. Jedne brały zbierane wieczorowe, inne zaś świeżo udojone. Dwór był pełen służby różnej hierarchii. Gotowało się zwykle na trzy stoły: państwa, oficjalistów i służby folwarcznej. Pierwszy stół miał osób, jak się zdarzyło, mniej lub więcej, natomiast oficjalistów było stale ośmiu, a raz na tydzień dwunastu, bo przyjeżdżali akcyźnicy. Folwarcznej służby było: chłopaków ogrodowych dwóch, przy furmanie i stróżu dwóch, dziewczyn przy kucharzu jedna, do pomocy kucharce folwarcznej dwie. Kucharka folwarczna miała nadzór nad trzodą świń, drobiem i była obowiązana do pieczenia chleba razowego i pytlowego na dwa stoły. Oprócz tego była stała praczka i jej pomocnica, która opierała państwa oraz oficjalistów nieżonatych, fartuchy kucharza, lokaja i pokojówki.
Ze śpiżarni wydawało się również do browaru: oliwę do maszyn, świece łojowe, tudzież smar do beczek tzw. pech. Śpiżarnia wydawała się dla mnie niezmiernie trudnym obiektem. Były tam: skrzynie dwie ogromne, beczki, faski, półki wiszące u sufitu trzy, na ścianach półki, szafki i duża tablica z całą masą haczyków, a na nich mniejsze i większe woreczki z napisami. Oprócz tej ogólnej śpiżarni były jeszcze dwa, tak zwane zachowanka i olbrzymia szafa do konfitur, a na strychu oddzielny skład na mąkę różnych gatunków i kaszę. W lodowni były aż trzy zamykane zagrody: na mięso, mleczywo, na beczułki z zapasami potrzebującymi chłodu. Piwnic było pięć: do kartofli duża, do owoców dwie, do włoszczyzny i podręczne dla kucharza, który miał również jeszcze przy kuchni małą komóreczkę oraz ciepłą stancyjkę za piecem do wyrabiania ciast.
Ponieważ pani Paulina Lutosławska nie wiedziała, kiedy wróci, a wyjeżdżała śpiesznie, była zmartwiona bardzo, więc oddała mi książki i klucze mówiąc: „ W Imię Boże, niech tam Pani sobie z tym radzi”. Po jej odjeździe przydźwigałam książki, zeszyty i cały koszyk kluczy do swoich pokoików, a chociaż było późno, zaczęłam odczytywać rozchód dzienny, wagi i miary wydawane, zapasy mięsa, jakie pozostały i popłakiwałam z obawy, aby wszystkiemu podołać i nie narobić błędów w tych książkach tak akuratnie prowadzonych. Przy tym nie chciałam stracić powagi wobec służby i nie zdradzić się z brakiem swej świadomości.
W domu już wszyscy spali, tylko pan Marian był w Dolnym Dworze i wracał do domu o pół do drugiej. Zauważył u mnie światło, zapukał, a wszedłszy zapytał: „Co Pani tak markuje po nocy?” Powiedziałam mu, że muszę się przygotować do jutrzejszej kampanii dyspozycyjnej, bo bez jego matki jestem jeszcze jak tabaka w rogu. „Jak mi Pani da szklaneczkę piwa, to pomogę na jutro zadysponować obiad”. Poszłam z nim po piwo, zabrał szklankę i butelkę, wrócił do mnie i naprawdę pomógł mi dużo. Podziwiał przy tym, że matka tak systematycznie prowadziła rachunki i że tym sposobem oszczędzała dużo wydatków, jakie by browar ponosił, stołując akcyźników i pomocników, a co do gospodarstwa uważał, że tylko brak zdrowia pani Stanisławowej usprawiedliwia ją, że na barkach pani Pauliny zostawia wszystkich nawet rzemieślników przygodnych i niespodziewanych interesantów, którym wypadało dać posiłek. Całą godzinę przesiedział. Był tak serdeczny, pocieszał mnie, że wszystko będzie dobrze, wypisał mi kwity na wszelki wypadek do kancelarii na ospę, poślad i drzewo, bo uważał, że tego może zabraknąć. Tak się łatwo orientował. Odchodząc żartował, że jak jutro Rothertowie zobaczą moje czerwone oczy, to pomyślą, że żałuję ich odjazdu, więc radzi wyspać się i być dobrej myśli.
Takie było moje pierwsze spotkanie się z panem Marianem. A potem każdy jego przyjazd do Drozdowa był bardzo miły, wnosił tyle życia i wesołości.
Jakoś wszystko szło nieźle; ogrodnik miał targi dobre, rosyjskie święta przyniosły duży dochód, inspektowe ogórki, sałata i rzodkiewka, szczypior, i pierwsze szparagi rozchwytano. W okolicy wtedy tylko Drozdowo i Jeziorko przysyłały na targ owoce, warzywa, i kwiaty. Reszta dworów miała ogrody prowadzone tylko na swój użytek.
Gdy młodzi panowie wyjechali prawie równocześnie z panem Marianem, zostałam sama i pierwszy stół skasowałam, uważając, że ten drugi jest zupełnie dobry, tym bardziej, że pani Stanisławowa i ksiądz proboszcz zabierali mnie na obiady prawie co dzień. Po dwóch tygodniach wróciła pani Lutosławska. Matka jej została przy życiu, ale władzy w nogach nie odzyskała. Była również zdziecinniała; ale wyglądała bardzo dobrze, bawiła się różnymi łamigłówkami, oglądała obrazki, grała w loteryjkę. Przeniosła się do starszej córki na stałe. Przy niej miała pozostać panna Wanda, gdy pani Lutosławska znajdzie dla siebie inną pannę służącą, tymczasem przy matce zostawiła dawną ich szwaczkę, która jeszcze wyprawę szyła dla „panny Pauliny”. Była to zacna staruszka, przywiązana do dwóch rodzin w Warszawie: Szczygielskich, rodziców pani Pauliny i pierwszej żony pana Lutosławskiego, Marii, oraz Chmielewskich, z wnuczką których ożenił się pan Marian.
Bardzo ciche i spokojne płynęło życie w Drozdowie. Trochę pomagałam w gospodarstwie, trochę czytałam głośno. Najnowszą powieścią Prusa był wtedy „Faraon”, Sienkiewicza „Krzyżacy”. „Tygodnik Ilustrowany”, „Bluszcz”, „Biblioteka Warszawska” oraz „Kurjer Codzienny”, to były ulubione pisma, oprócz tego parę miesięczników francuskich. Ja prenumerowałam niemiecki tygodnik „Rundschau in der Welt” oraz „Frauenfleiss” oraz „Robótki Kościelne” – to były zajęcia i rozrywki. Ja nazywałam to, że pracowicie się próżnuje i często się nudziłam w cichości ducha. Bardzo rzadko wyjeżdżałyśmy w sąsiedztwo. Pierwszym domem, który poznałam w okolicy, było Jeziorko państwa Rzętkowskich. Kiedyś na równi z drozdowskim bogaty i uprzemysłowiony. W czasie, gdy go widziałam był już ruiną dawnej wielkości i zamożności, której ślady pomieszane z nędzą robiły przesmutne wrażenie. Dwór, kiedyś ładny, stylowy, z oranżerią ozdobnie połączoną z salonem, dziś już służył jako skład, w którym stały worki ze zbożem, jakieś paki i uprząż, parę nadłamanych mahoniowych foteli, stylowa staroświecka kanapa z resztkami tłoczonej pozłacanej skóry, ze ścian zwieszały się strzępy kosztownego obicia. W pokoju, do którego wprowadzono nas, właścicielka majątku leżała sparaliżowana. Tam zgromadzone były najwspanialsze resztki zbytku, stylu i piękności: prześliczne łóżko, adamaszkowo jedwabna, ale podarta kołdra, poduszki powleczone webą cieniutką z haftami dość brudne, a na stolikach i etażerkach pełno ślicznych kryształów, filigranów, porcelanowych bibelotów różnych marek i gatunków, mocno zakurzonych i ustawionych niedbale. Podwieczorek podano doskonały: na srebrnych koszykach kilka gatunków ciastek, filiżanki z najpiękniejszej porcelany ponadtłukiwane, na niedobranych spodkach, łyżeczki inkrustowane złotem, pogięte, obrus holenderski o cudnym wzorze, wypalony w paru miejscach, kawa i herbata w najlepszym gatunku, słowem połączenie ubóstwa z przepychem na każdym kroku. Córka, panna Maria, już starsza osoba i syn, stary kawaler, powłóczący nogami diabetyk z miną smakosza i sybaryty. Pannę Marię poznałam bliżej w parę lat. Była to bardzo dobra i miła osoba, ale ta pierwsza wizyta była dla mnie taka smutna i przygniatająca, że z ulgą wyjeżdżałam. Panią Paulinę także zauważyłam zasępioną, a gdy mijałyśmy za bramą zabudowania dworskie i mieszkania służby z dachami dziurawymi, z oknami pozatykanymi słomą i szmatami, powiedziała: „No, tego bym już nie zniosła”. Pomyślałam: pewno, że ona by nie zniosła. Wolałaby chyba ulubioną kawę wypić w gorszym gatunku, a służbie kazałaby szyby powprawiać. Sama widziałam, jak kazała przywieźć z Łomży całą furę gomółek glinki i wydawała kobietom z czworaków, by sobie pobieliły izby. Pan Stanisław irytował się mówiąc, że raz na rok wydaje całej służbie wapno do bielenia, a specjalnemu mularzowi płaci za poprawianie pieców i kominów. „Mama uczy ich zbytku i niedługo może zacznie sprowadzać tapety”. Pani Lutosławska z całym spokojem odpowiedziała: „Tego się nie obawiaj, bo ja nie lubię pluskiew ani u siebie, ani u mojej służby!”
Po paru tygodniach wybrała się pani Paulina do Boguszyc do państwa Wierzbickich. W drodze pani Lutosławska powiedziała mi, że bardzo ten dom lubi, a szczególnie panią Bronisławę, którą zna od dziecka prawie. Jest to siostra pana Jabłońskiego z Pniewa, ale przyrodnia, że była to jedynaczka, której właściwie należało się Pniewo, jako majątek jej matki, że po śmierci ojca brat ją spłacił, gdy wyszła za mąż, że przy tym były nieporozumienia rodzinne ze szwagrem, więc nie utrzymują obecnie stosunków serdecznych ze sobą. Boguszyce zrobiły na mnie wrażenie bardzo miłe - ani śladu zbytków, ani śladu zaniedbania i nieporządku: piękny dwór staropolski, dostatni i gościnny, wesoły, spotkałam tam nauczycielkę pannę Włodek, córkę obywatela z Ciechanowskiego, którą znałam jako dziecko, a z ojcem jej tańczyłam, bo był to zawołany tancerz i pysznie prowadził mazura. Bez pana Włodka bale się nie udawały, wszyscy w okolicy całej go zapraszali. Złośliwi twierdzili, że przetańcowuje swój majątek, byli jednak i tacy, którzy nie tańcząc go tracili w owych czasach.
Oboje państwo Wierzbiccy na pozór tworzyli niedobraną parę: on wysoki, bardzo przystojny, gdyby miał podgoloną czuprynę i kontusz mógłby pozować na Kmicica w czasie gdy już się ustatkował i gospodarzył z Oleńką; ona małego wzrostu, wybitnie mądrej i myślącej twarzy, nie była ładna, ale niezmiernie interesująca, swobodna w obejściu z gośćmi, serdeczna, umiejąca z każdym porozmawiać ciekawie. Bawiłyśmy parę godzin, które upłynęły szybko. Żałowałam, że Boguszyce nie były tuż pod Drozdowem, tak jak Kalinowo, które leżało tuż za laskiem, nazwanym Górkami i rządzonym jak park. Górki te znałam z czasów, gdy mieszkałam w Łomży i jeździłam z mężem na majówki, z czasem zabronione, ponieważ nie każde towarzystwo umiało uszanować zasadzone w parku piękne gatunki drzew i krzewów. Sama widziałam, jak łamano gałęzie młodych kolorowych klonów i srebrnoiglastych świerków do majenia wozów. Raz nawet majówka oficerska, dla zabawy, szablami pościnała wierzchy młodych świerków w długiej alei. To widocznie przebrało miarę cierpliwości właścicieli i skargę wnieśli do gubernatora, który wydał rozporządzenie, by przeznaczono na miejsce wycieczek zamiejskich las rządowy po drugiej stronie Łomży.
Coraz ciszej, coraz spokojniej płynęło życie. W końcu czerwca przyjechać mieli obydwaj młodsi synowie po ukończeniu gimnazjum w Rydze, mieli wstąpić do uniwersytetu w Zurichu lub w Krakowie. Pan Stanisław uciekł z Drozdowa, bo gdy zaczynały kwitnąć trawy i zboża, dostawał febry siennej. Pani Lutosławska wybierała się na kuracje do Marjenbadu z panią Stanisławową i jej matką, otyłą panią senatorową, z którą się lubiły bardzo, chociaż powierzchownie stanowiły niezmiernie różne typy. Jedna szczupła, prawie chuda, poważna, mało mówiąca - druga zamaszysta, ruchliwa, śmiejąca się i gadająca, ciekawa. Jedna jadła powoli, mało i była wybredna, druga nawet na noc stawiała sobie filiżankę śmietanki i owoce lub ciastka. Patrząc na obydwie myślałam, że łączy je obie tylko duchowe pokrewieństwo. Obie były bardzo dobre, uczynne i religijne. Pani Lutosławska mówiła o niej „Kochana Senatorusiowa”, ona zaś zalecała mi, bym dbała o panią Paulinę i namawiała, by lepiej się odżywiała i mniej pracowała. Pani senatorowa lubiła bardzo ubierać się strojnie, pani Lutosławska w najlepszym gatunku, ale bardzo skromnie. Senatorowa przerabiała często i zmieniała swoje toalety, pani Paulina najlepiej czuła się w sukniach, do których przywykła.
Martwiłam się tym, że znowu parę tygodni będę sama gospodarować, ale już byłam pewniejsza siebie, bo ten wyjazd nie był taki niespodziewany. Zapisywałam sobie różne rozporządzenia, na przykład: ilość różnych przetworów z owoców, jakie będą dojrzewały, zalewanie jaj na użytek zimowy, przetapianie miodu, niektóre nadprogramowe zajęcia domowe w tym sezonie, na przykład okurzanie i sprzątanie strychów do mąk, wieszania bielizny, wykadzanie piwnic owocowych i mycie w nich półek. Nie potrzebowałam tego robić sama, ale musiałam pamiętać, by to zostało dobrze wykonane.
Pomocą i pociechą podczas nieobecności pani Lutosławskiej miał być dla mnie przyjazd państwa Szumańskich, rejentostwa z Łomży, których znałam. Przyjechali z rodziną, pani Szumańska bardzo miła, pobożna niezmiernie, pragnęła, by córki zostały zakonnicami, synowie księżmi, on dobrotliwie podkpiwał z żony, bo właśnie najstarsza córka wyszła za mąż, a synowie starsi nie zdradzali najmniejszego powołania do szczytnego stanu kapłaństwa. Pierwszy tydzień po wyjeździe pani Lutosławskiej było doskonale. Obiady dysponowała pani Szumańska, on ze starszymi synami chodził do lasu, do kąpieli, na ryby, jeździli konno, z proboszczem grali w szachy lub krokieta. Jak miałam czas, przyłączałam się do towarzystwa, lub też z dwojgiem ich najmłodszych dzieci pilnowałam rozmaitych robót gospodarskich. Pani Szumańska chodziła zwykle po obiedzie do kościoła. Po tygodniu oboje wyjechali, on miał pilne akty w swojej kancelarii, ona tygodniowe rekolekcje, które prowadził u OO. Kapucynów ksiądz Kazimierz Siedlecki, paulin z Częstochowy. No, i wtedy miałam w domu urwanie głowy, zaczęły się skargi całej służby; na dzieci skarżył się ogrodnik, że mu psocą w inspektach i przy gołębiach, które miał nad budynkami szklarni; średni oberwał jakieś wpół dojrzałe gruszki, kucharzowi zrzucił półkę, na której obsuszał gomółki do piwa i powpadały w piasek. Najgorszą zaś sprawą było to, że wieczorem przyszła do mnie praczka, stara głucha Sokołosia, która wraz z córką i dwoma pomocnicami zamieszkiwała pokój nad sutereną. Z tajemniczą miną oświadczyła, że ma ze mną do pomówienia, bo na takie „zberezieństwa” ona nie może zezwolić. Przez to mogłaby u pani dziedziczki stracić kawałek chleba – a i mnie byłoby wstyd, kiedy ja teraz panią zastępuję. Oto te oba studenty z Warszawy wieczorami przychodzą pod okno i namawiają dziewuchy na spacery, że ich przewiozą łódką na Narwicy, że im zagrają, że potańcują – wiadomo, jak to chłopaki kuszą. Struchlałam na myśl, co by powiedziała pani Lutosławska, która przestrzegała bardzo zachowania się służby i nie pozwalała na żadne nocne spacery, a parę razy do roku urządzała im zabawy od godziny szóstej do dziesiątej, na których kucharz Franciszek wcale dobrze na skrzypcach przygrywał. Dostawali wtedy piwo, ser i chleb z miodem, odchodząc dziękowali, przygrywając jaśnie pani na dobranoc. Poradziłam Sokołowskiej, by nie mówiła nikomu, że się skarżyła, a że w pralni nigdy mydlin nie brakuje, niech naszykuje ze dwa kubełki przy oknach w swoim pokoju i jak panowie przyjdą, wylała na nich, to im się odechce spacerów. Tylko musi mi dać słowo, że nie powie ani słowa, że ze mną o tym mówiła. Projekt ten przypadł jej do gustu, wykonała go doskonale, na drugi dzień do śniadania studenci się nie zjawili, a lokaj powiedział mi, że wcale w domu nie nocowali. W parę dni potem przyjechała pani Szumańska i opowiadała, że się przestraszyła, bo w nocy obydwaj wrócili do domu przemoczeni do nitki, że mieli wypadek gdy ich przewozili łódką z Kalinowa do Łomży. Wkrótce przyjechali z panem Szumańskim i ojcem paulinem na parę dni. Spoglądali na mnie badawczo, lecz ani słówkiem nie zdradził nikt w domu tego wypadku, a pani Paulina dowiedziała się o tym w parę lat dopiero.
cdn