MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

Pomimo że miałam dużo zajęcia, byłam zadowolona z pobytu państwa Szumańskich. Czas szybko schodził, szczególnie miłe były długie posiedzenia wieczorne w ogrodzie. Przychodził zwykle na kolację ksiądz proboszcz, zaczynały się dysputy o najbardziej żywotnych sprawach na dobie, o możliwości wojny na wschodzie, o wzroście potęgi japońskiej, o niedołężnym rządzie w Rosji, o masonerii, o Żydach, słowem, jak pani Szumańska twierdziła: przebudowywali świat, a głównie Europę. Pan Szumański twierdził, że Polacy w połączeniu z Francją będą jeszcze kiedyś przodować, bo mają najbystrzejsze umysły. Ojciec paulin z księdzem proboszczem byli zdania, że Polska musi powstać o własnych siłach, że prócz Pana Boga nikt inny jej nie dopomoże. Tu zaczynali się trochę gorączkować. Zbyt wielka pobożność żony i przesiadywanie jej długie w kościele drażniła pana Szumańskiego, więc często pokpiwał i różne anegdotki zabawne o dewotkach opowiadał, nie szczędząc przykładów z własnych przeżyć domowych. Księża trochę bronili, trochę śmieli się. Proboszcz mówił, że pierwszą gospodynię miał tercjarkę, która tak mu się dała we znaki, iż obecnie gospodaruje z siostrą i woli mieć na głowie ją wraz ze szwagrem i trojgiem siostrzeńców. Pod wpływem pani Szumańskiej skorzystałam z bytności ojca paulina i odbyłam u niego spowiedź z całego życia. Namówił mnie, bym po powrocie pani Lutosławskiej przyjechała do Częstochowy na rekolekcje. Po jego wyjeździe przyszła do mnie nieprzejednana moja nieprzyjaciółka panna Wanda i powiedziała mi, że niesłusznie miała do mnie żal za przyjazd do Drozdowa, że ona starała się, jak się wyraziła, mnie „wygryźć”. Że umyślnie nie robiła niekiedy tego, co do niej należało, żebym ja miała więcej zajęcia. Widocznie zrobiła to pod wpływem spowiedzi u ojca.

Po powrocie pani Lutosławskiej wszystko w domu wróciło do dawnego porządku. Państwo Szumańscy pozostali do końca wakacji; ona mnie ofiarowała się zastąpić, bym mogła jechać do Częstochowy. Tam odbyłam rekolekcje razem z sześcioma paniami mniej więcej jednego ze mną wieku. Osoby wykształcone, niezależne, dwie bardzo bogate wdowy, reszta nauczycielki. Po skończonych rekolekcjach zapoznałyśmy się wszystkie w refektarzu na przyjęciu u ojca przeora, który wraz z ojcem Siedleckim projektował założenie stowarzyszenia domu wychowawczego pod hasłem: „Bogu i Ojczyźnie”, na ten cel zbierali fundusze i członków do pracy. Byłam zachwycona, że chcieli mnie zaliczyć do swego grona.

Wróciłam do Drozdowa i miałam zamiar prosić o zwolnienie z obowiązku za parę miesięcy, a pani Szumańska miała wyszukać następczynię. Tymczasem pani Lutosławska rozchorowała się. Synowie młodsi i pan Jan wyjechali na studia. I znowu cały dom był pusty, a ze służbą i oficjalistami roboty dużo. Choroba żołądkowa przeciągała się. Pani Paulina zdrowa jadła mało, wystrzegała się różnych potraw i bardzo często grymasiła, a cóż dopiero w chorobie! Doktór przyjeżdżał co dzień, obie z panią Stanisławową starałyśmy się dogodzić wszelkimi sposobami. W końcu zaczęłam na własną rękę ryzykować, dla smaku rosół z kurczęcia gotować z dodatkiem przetartego kawałka mięsa, do kleiku z ryżu dodawałam parę łyżek smaku z wygotowanych jarzyn, do kawy ubite żółtko itp. Najwięcej jednak pomógł list pana Mariana, w którym doniósł matce, że ma zamiar starać się, a raczej już się stara o pannę Marię Zielińską, wnuczkę państwa Chmielewskich, których znała jeszcze będąc panną. Ucieszyła się niezmiernie. Dnia tego jadła z apetytem, nie grymasiła biorąc lekarstwo. Bardzo pragnęła, by pan Marian ożenił się młodo i mówiła do księdza proboszcza, że wtedy byłaby pewna, że będzie pracował tak jak ojciec i nie goniłby za rozrywkami i podróżami. Jeszcze miała czas jakiś poleżeć, ale już siadała w łóżku i wyszywała na kanwie pas do dzwonka kościelnego na moje utrapienie, myląc się często, a ja musiałam wyszukiwać brak lub nadmiar krzyżyka, pruć i nadrabiać. Roboty na kanwie były ulubione przez panią Lutosławską, ciągle wyszywała coś do kościoła, a że była bardzo akuratna i nie znosiła żadnej niedokładności, więc często wypruwała jakieś całe listki – widząc to, proboszcz mówił, że zapisze w inwentarzu kościelnym zamiast jednego antepedium dwa, bo drugie sprute. Z wielkim pośpiechem miała skończyć pas, by zaraz zacząć stułę. Proboszcz radził, żeby nie czekając, jak skończy robotę na intencję pana Mariana, zaczęła inną dla pana Jana.

Wkrótce nadszedł telegram od pana Mariana, że przyjeżdża, podpisany: „Szczęśliwy!” Przyjemnie było patrzeć na rozradowane twarze matki i syna. Ona cieszyła się, że szczęśliwym trafem wybór jego padł na panienkę ze znanej jej rodziny, młodą i zamożną, a bardziej jeszcze cieszył ją stosunek syna, który pospieszył do niej, by swym szczęściem się dzielić. Mówiła mi, że gdy pierwszy syn zaręczył się w Hiszpanii i napisał o tym, byli przerażeni i martwili się, że cudzoziemka. Bóg łaskaw jest to kobieta wyjątkowa, wielkich zdolności, poetka, z rodziny arystokratycznej, przyjmowana na królewskim dworze, a mimo to miła, łatwa w obejściu, idealna żona i matka. My jednak dowiedzieliśmy się o tym dopiero po poznaniu jej ... Co do Mani Stasiowej, to ojciec chciał, by Staś jeszcze przy nim pracował i uczył się zarządu browaru, a on czym prędzej pragnął samodzielnej gospodarki, ożenił się z młodziutką jedynaczką, warszawianką – wprawdzie i Marian bierze miejską pannę bardzo młodą, ale on będzie mieszkał również w mieście, a ojciec jej jest przedsiębiorcą budowlanym i Marian przy nim będzie miał zaraz pracę, radę i przykład. Żałowała, patrząc na portret męża, że tego nie doczekał. Że dotąd z synami miał kłopot: „Pociechę zostawił mnie”. Witek właśnie pisze mi z Hiszpanii, że spodziewa się powiększenia rodziny. Pragnie syna, zamierza po powrocie przyjąć wykłady w uniwersytecie w Krakowie. Ma obecnie dwie przemiłe dziewczynki. O tych przemiłych córeczkach już dużo słyszałam, bo ich dziecinne listy przychodziły z Hiszpanii, a o panu Wincentym słyszałam po raz pierwszy w dość komiczny sposób w sklepie z obuwiem u szewca w Łomży. Szewc był dość zarozumiały, miał pretensję do elegancji, żonę warszawiankę, która zawsze wystrojona celebrowała za kontuarem, malowanym w kwiaty i owoce, a chłopak do zdejmowania z półek obuwia i przymierzania kupującym ubrany był w dość krzyczącą liberię. Na zażydzoną Łomżę magazyn państwa Narolewskich robił imponujące wrażenie. Przyszłam raz z mężem, by obstalować sobie półbuciki i prosiłam o szybkie ich wykonanie. Pani Narolewska pompatycznie oświadczyła: „Nie mogę prędzej aniżeli za tydzień, bo mamy pilną wysyłkę obuwia do Londynu”. „Do Londynu?” - powtórzyłam zdziwionym głosem. „Tak, proszę Pani, jeden z synów państwa Lutosławskich dla siebie i całej rodziny swojej zawsze u nas obstalowuje”. Wyszedłszy ze sklepu, pytałam męża, czy to może być prawda. „To najstarszy z synów, podobno uczony filozof i trochę dziwak”. „Ale Narolewski to chyba jego to zamówienie w złoconej ramie zawiesi w swoim sklepie” – pomyślałam. Wszystko związane z Drozdowem, jego browarem, jego właścicielami, w Łomży otoczone było jakąś glorią. Gdy się wybierało w jatce mięso, rzeźnik „cmokając” zachwalał: „Co to za smak, przecie ten wół tuczony w Drozdowie!”

Wkrótce po telegramie zjawił się pan Marian, by omówić z matką wszystko co do obchodu jego zaręczyn, kiedy będzie mogła wybrać się do Warszawy, do rodziców panny młodej z podziękowaniem za przyjęcie syna. Właśnie tego dnia był doktór. Pani Lutosławska czuła się doskonale, kazała przynieść z dużej piwnicy w ogrodzie starego miodu, by przy podwieczorku wypito zdrowie mającej zaręczyć się pary. Pan Marian w nocy odjeżdżał, więc nad zachodem słońca oboje biegaliśmy po całym ogrodzie, by z każdych, jakie w tej porze kwitną kwiaty, narzeczona jego mogła układać bukiety. Pan Marian sam je ścinał, chciał nawet ściąć kiść rycynusa, na co oburzył się ogrodnik Izydor mówiąc, że to nawet nie pasuje, żeby kawaler takie ziele pannie przywoził, co innego róże, lewkonie. Ja powiedziałam o tym pani Lutosławskiej i śmiałyśmy się, że Izydor jako bukiety uznawał tylko takie na drutach z papierową sztywną podstawką, które co rok ofiarowywał swej pani na imieniny i dostawał dziesięć rubli i szklankę dobrego wina. Bardziej jeszcze niżeli kwiaty były w tym czasie owoce; takich wspaniałych brzoskwiń, jakie w tym roku były w Górnym Dworze, ku wielkiemu strapieniu ogrodu Dolnego, podobno nie było w Warszawie.

Gdy już wszystko było zapakowane, pani Lutosławska zaniepokoiła się, czy aby nie było między kwiatami skabjozy, bo to nieodpowiedni kwiat dla panny młodej. Ja nie pamiętałam, czy je cięłam. Wtedy dopiero dowiedziałam się, że kwiaty te mają ludową nazwę „wdówka”.

Po wyjeździe pana Mariana pani Paulina szybko się ze zdrowiem poprawiała, była daleko weselsza, zaczęła zaraz szykować wyprawę dla syna. Do jego gabinetu przeznaczyła dwa fotele po ojcu, które postanowiła ozdobić pasami roboty krzyżykowej na kanwie, wybierała desenie, sprowadzała włóczki i jedwabie, wyszywałyśmy na próbę po parę listków i kwiatków; zanim się coś zdecydowało, pani Stanisławowa wróciła z zagranicy, projekt roboty na kanwie skrytykowała jako niemodny i odpowiedni tylko do kościoła. Pasy zostały odłożone. Pani Szumańska z tego skorzystała, bo właśnie przyjechała, by panią Lutosławską odwiedzić, a gdy się dowiedziała, że już przygotowana jest kanwa i jedwabie, zaczęła usilnie namawiać panią Paulinę i mnie, by zużytkować ten materiał na cztery kwadraty do wielkiego dywanu, który zamierzają panie jej znajome wykonać i ofiarować OO. Kapucynom w Łomży. Ponieważ obydwie spowiadałyśmy się u ojca gwardjana, staruszka, zgodziłyśmy się chętnie.

Siadałyśmy właśnie do podwieczorku, gdy nadszedł ksiądz proboszcz Mioduszewski, który lubił podżartowywać ze zbytecznej już, jego zdaniem, pobożności pani Szumańskiej. Sądzę, że jej mąż pewno żalił się przed nim na pewne opuszczenia obowiązków domowych. Pani Szumańska lubiła też czasami skrytykować pośpieszne odprawianie czytanej codziennej Mszy przez naszego proboszcza; gdy była w Drozdowie chodziła do kościoła bardzo wcześnie, po Mszy zostawała jeszcze długo. Ksiądz proboszcz żywego usposobienia, nie lubił marudzić, a często nie miał czasu; kiedyś powiedział, że gdyby zamiast swego brewiarza musiał odmawiać wszystkie koronki i nowenny pani Szumańskiej, to pół parafii miałby na sumieniu, że jej w porę obsłużyć nie zdołał. Nie wiem już dokładnie, ale na tym podwieczorku dowiedział się o dywanie tak dużym, by całe prezbiterium u Kapucynów zakrywał i powiedział, że on rad by mieć chociaż tylko na ćwierć tego, widocznie jednak z powodu, że ojciec Łukasz długą zwykle Mszę miewa, więc i dywan dostanie długi. Wtedy pani Lutosławska przyrzekła kupić dywan równie długi i szeroki jak ten, co będzie kupować dla syna, bo zamiast foteli ofiaruje mu dywan. Proboszcz bardzo się ucieszył, zadowolony dowodził, że raz w życiu jego maleńka złośliwość zamiast ukarania przyniosła mu nagrodę, że opowie to ojcu Łukaszowi i na odpuście u nich powie długie kazanie.

We wrześniu przyjechał znowu pan Marian i oboje z matką pojechali na zaręczyny, pierścionek razem z matką wybierali, a oprócz tego pani Lutosławska zabrała od siebie jakąś bransoletkę do przerobienia.

Po dziesięciu dniach pobytu w Warszawie powróciła, zadowolona niezmiernie, bo oboje rodziców przyszłej synowej znała z opowiadania, podobali się jej bardzo. Mówiła mi, że z ojcem rozmawiała dużo o przyszłej pracy syna, że państwo Zielińscy oboje nie wydaliby córki, gdyby nie mogła mieszkać w Warszawie i gdyby oni nie mieli jej pod swoją opieką, oboje są tak młodzi, niech sobie urządzą życie swobodne, beztroskie tymczasem. Po ślubie wyjadą na jakiś czas, a jak wrócą, obie matki zaopatrzą ich w nowo wynajętym mieszkaniu we wszystko. Ślub naznaczono w lutym, aby oboje bawili się przez karnawał, na resztę czasu do początku wiosny mieli wyjechać do Włoch i do Paryża, na Wielkanoc przyjechać wraz z rodzicami do Drozdowa. Przed tym jednak cała rodzina, tj. bracia z matką oraz państwo Stanisławowie zapraszali koniecznie, by państwo Zielińscy z córką, jako narzeczoną, przyjechali na parę dni w październiku i obejrzeli drozdowskie ogrody i park na Górkach w jesiennych szatach. Jesień w Drozdowie wyjątkowo uwydatniała różnorodne zabarwienie drzew i krzewów tak, że pięknością prawie przewyższała wiosnę, a ogrody pełne najwspanialszych gatunków jabłek i grusz, jesiennych kwiatów, niezmiernie starannie utrzymane, jeszcze nie robiły smutnego wrażenia.

Zaraz po powrocie pani Lutosławskiej ogrodnik dostał dyspozycję starannego jeszcze bardziej pilnowania porządku w ogrodzie, nadleśny miał nakazane oczyszczenie ścieżek, powtórne gracowanie głównych dróg. Zwykle w końcu września przenoszono stołowy i salon na górę, w tym jednak roku było tak ciepło, że postanowiono tylko śniadania podawać w górnym stołowym. Obiady, podwieczorki i kolacje przeplatane były posiedzeniami przed domem w ogrodzie.

Przyjazd państwa Zielińskich był dla nich całą podróżą. Z Warszawy musieli wyjechać bardzo rano; w Czyżewie oczekiwał ich pan Marian ze śniadaniem, przywiezionym z Drozdowa, w połowie drogi, w Zambrowie, przeprzężono konie i na czwartą przyjechali na obiad, który podano o pół do piątej. Na obiad pani Lutosławska nie chciała zapraszać nikogo, żeby po zmęczeniu podróżą gości nie męczyć, a po chwilowym odpoczynku, już szarą godziną, młodzi pobiegli obejrzeć szpaler, a starsi przeszli się główną aleją do furtki. Pani Zielińska obawiała się nietoperzy i sów, które zabawnie się odzywały w dziuplach starych orzechów na krokiecie, więc zwołano młodych i wszyscy wrócili do salonu. Państwo Stanisławowie przyszli na kolację. Wszystko, co było najpiękniejszego w nakryciu, najsmaczniejszego w śpiżarni, ogrodzie i cieplarni – zostało zużytkowane dla uczczenia młodej pary. Co do cieplarni, to więcej dała zapachu i piękna aniżeli smaku, bo dwa granaty i pięć fig, z którymi wystąpił stary Izydor były niezupełnie dojrzałe.

Wieczorem trochę grali, pani Lutosławska zaśpiewała Moniuszki „Słowika”, pan Marian z narzeczoną mieli grać na cztery ręce, ale pomylili się, a panienka tak wyglądała tym zmartwiona i zawstydzona, jak pensjonarka. Młodziutka też była bardzo jeszcze. Pan Jan zaczął grać i przytem ślicznie gwizdać. Wreszcie rozeszli się. Na dobranoc pani Paulina sama odprowadziła gości do przeznaczonych dla nich pokoi na górze. Panna Maria zajmowała pokój obok mego. Miałam drzwi zastawione szafą u siebie, a z tamtej strony były tylko zamknięte. Z początku dochodziły mnie głosy z pokoju rodziców, następnie matka z córką przeszły do jej pokoju i słyszałam niechcący rozmowę: „Mamusiu, ja się tutaj boję, te okna takie duże bez okiennic”. „Ależ Marychno, nie bądź dzieckiem!” „Mamusiu, a te drzwi mogą się w nocy otworzyć”. „Patrz, przecie klucz jest z tej strony i są zamknięte. Kładź się prędko, otworzę drzwi do naszego pokoju.” Po chwili słyszę popłakiwanie, otwierają się drzwi od pokoju rodziców i głos ojca: „Idź do matki, ja będę spał tutaj, kiedy się boisz!” Śmiać mi się chciało serdecznie, gdy pomyślałam, że starszy pan z popielniczką i papierosami przenosi się do pokoju, który obie z panią Lutosławską chciałyśmy ozdobić najbardziej po panieńsku, nawet toaleta była przybrana muślinem, kokardami z różowej wstążki, kwiaty wszędzie i najmniejsze jakie były mebelki. Biedny pan Zieliński z miłości dla jedynaczki pozbawił się bardziej solidnie urządzonego dla siebie mieszkania!

Na drugi dzień sam zadysponował lokajowi, by mu zmienił łóżko, ale nie kazał mówić pani Lutosławskiej.

Cały pobyt państwa Zielińskich i narzeczonej pary był urozmaicany wyjazdami na spacery do dużego lasu, do sąsiednich folwarków; pan Jan na wycieczce do Elżbiecina urządził w polu podwieczorek z pieczeniem kartofli świeżo wykopanych. Na tym podwieczorku było już sporo gości z rodziny pani Stanisławowej, bo wieczorem u nich w Dolnym Dworze odbyła się uroczysta kolacja z szampanem, z przemówieniami, składaniem życzeń zaręczonym i gwałtownym trzaskaniem z batów przez miejscowych furmanów i fornali. Była tego cała armia; nie uspokoili się, aż pan Marian wyszedł z narzeczoną na ganek i stangret Jagodziński ucałował ich ręce składając życzenia. Był to zasłużony sługa, przyjęty jeszcze przez pana Lutosławskiego jako chłopiec stajenny, a następnie stangret pierwszorzędny. Jedyny woźnica, z którym pani Lutosławska nie obawiała się jazdy, nawet podczas złej drogi, przy większych jednak kałużach wychylała się przez okno karety i pytała: „Janie, czy my tu aby przejedziemy?” Z powagą odpowiadał: „Przejadziem, proszę Jaśnie Pani.” Był ze swego stanowiska niezmiernie dumny i z wysokości kozła lekceważąco spoglądał na przechodniów. Nie cierpiał, gdy ktoś go chciał wyprzedzić i niezmiernie wzbraniał się od zabrania kogoś po drodze. Pani Paulina, jadąc do Łomży, czasem spotykała którą z kobiet staruszek ze służby lub ze wsi i wtedy zatrzymywała go, by ją zabrać na kozioł albo na przednią ławeczkę. Zauważyłam, że starał się spiesznie mijać takie pasażerki, a czasem udawał, że nie dosłyszał rozkazu lub nie zdążył od razu przystanąć. Konie zawsze u niego były tłuste i zdrowe, podejrzewano, że dawał im jakieś zioła na apetyt.

U państwa Stanisławostwa był zjazd sąsiedztwa całego, bardzo wystawne przyjęcie. Pani Stanisławowa bardzo wspaniale przybrała stół do kolacji różnokolorowymi liśćmi jesiennymi i kwiatami. Przy talerzach stały kieliszki do różnych gatunków win odpowiednie i karty odręcznie malowane ze spisem potraw przy kolacji i okolicznościowymi wierszykami. Była to niespodzianka, karty miały stanowić pamiątkę uroczystości. Tymczasem na jednej z nich, zdaje się u pana Stanisława, był rysunek i wierszyk jakiś, który wzbudził nieukontentowanie, on był wymalowany jakby na tronie, a pięciu braci w szeregu i napis jakiś, że on ich wszystkich zna, kłopoty z nimi ma, że wszyscy coś studiują i forsy potrzebują. Coś tam jeszcze o jego dla nich pracy – powtarzam to mniej więcej, bo tylko to pamiętam, że pośród odczytywania, gdy przyszła na tę kartę kolej, zapanowało chwilowe milczenie, pan Zieliński odezwał się, że jednego z braci zabiera mu jego córka, a on postara się, by mu w kłopotach ulżyć, pan Marian podniósł kieliszek i wzniósł zdrowie gospodarza, przemówił coś żartobliwie, ale widziałam, że pani Lutosławska była niezadowolona i kieliszka nie podniosła z miejsca.

Po kolacji były tańce. Nawet grajka niewidomego sprowadzono z Warszawy, aby nikt się nie męczył z muzykalnych, parę razy tylko wyręczały go pani Wierzbicka i Lasocka, gdy był zmęczony. Tańczono do rana. Oboje narzeczeni tańczyli ślicznie i stanowili bardzo dobraną parę: prawie jednego wzrostu, młodzi, przystojni, wyglądali – jak ksiądz proboszcz twierdził – stworzeni dla siebie. Obie matki cieszyły się: jedna synem, druga córką, podchodzili do nich zebrani, winszowali, a pani Zielińska bardzo ładna, usłyszała niejeden komplement nie tylko dla córki, bo była wtedy od niej jeszcze ładniejsza. Tadeusz Woyczyński, który uchodził za wielkiego znawcę urody kobiecej, dowodził, że za dziesięć lat panna Maria dopiero dorówna matce.

Pan Zieliński ofiarował się odprowadzić panią Lutosławską do domu, a jak mówił i sam rad był się wcześniej położyć. Mnie proponowano, bym pozostała, ale byłam jeszcze w żałobie, a po wtóre wiedziałam, że pani Paulina woli, bym z nią razem poszła, lubiła czasami wieczorem jeszcze coś ze mną pomówić albo jaką zapomnianą wydać dyspozycję. Nigdy jednak nie pozwalała, bym jej pomogła przy rozebraniu się, a gdy panna służąca spała, nie kazała jej budzić. Tym razem jednak zdobyłam się na odwagę i powiedziałam: „Czy gdybym była córką Pani, również nie miałabym prawa, widząc zmęczoną matkę, pomóc do prędszego pozbycia się wizytowego stroju i włożenia szlafroczka?” Pocałowałam ją po raz pierwszy w rękę, a ona pierwszy raz ucałowała mnie i serdecznie przytuliła do siebie. Taki to był skutek radości, jakiej doznawała, patrząc na szczęście syna. A od tej pory między nami obiema pękły obręcze etykiety wzajemnej i stosunek był o wiele milszy. Wyniosłam z sypialni suknię i okrycie, zagrzałam na maszynce wodę, która była zimna, namówiłam na krople, które miała przepisane. Rozmawiałyśmy o kolacji i pani Lutosławska przyznała się, że była bardzo niezadowolona, bo wszystko było zbyt przesadne i po co szampan i tyle dań i gatunków win, wódek, zakąsek. Wszystko po miejsku: homary, kawior, ananasy, bażanty, jesiotr. Po co, gdy mamy tyle ryb własnych, drobiu, zwierzyny, jarzyn, owoców, węgrzyna, burgunda, miód i piwo. A już te karty ze spisem i sentencjami to już szczyt małpowania magnaterii miejskiej. U mnie będzie obiad dobry, ale odpowiedni do dworu szlacheckiego.

Ten szlachecki obiad w naszym starym dworze był jednak tak doskonały, że nawet pan Stanisław nie znalazł nic do zganienia i zaznaczył, że ten mamy stary kucharz to jednak lepszy od nowoprzyjętego u nich, który potrawy po francusku nazywa, a smacznie po polsku gotować nie umie.

U nas zakąski były domowej roboty: majonez ze szczupaka narwiańskiego, pasztet z zająca drozdowskiego, szynka domowego wędzenia, grzybki z własnego lasu, śliwowica, pomarańczówka, chlebówka i starka własnej roboty pani Lutosławskiej. Kupione były tylko sery i śledzie.

Stół dla odmiany przybrałam tylko owocami, na środku taca pełna śliwek dobranych w różnych kolorach, pośrodku melon rozcięty w formie kwiatu wpół rozwiniętego, a że mieliśmy melony w dwóch kolorach, żółtym i zielonym, wyglądało to bardzo ładnie. Dwa klosze pełne gruszek, jabłek i winogron, a obrus przybrałam rajskimi jabłuszkami na długich ogonkach jak wiśnie, z wieloma listkami barwinku, rozrzuconymi koło serwisu na dwóch końcach stołu, talerze z przekąskami przybrane były fryzowaną sałatą i gronkami berberysu bez pestek. Niestety, krzak tego wspaniałego berberysu - jedyny, który przypadkiem znalazłam w zaroślach ogrodu, został nazajutrz wycięty, bo jego kwiaty były rozsadnikami rdzy na pszenicy. Oburzona byłam tym wyrokiem, bo to był berberys bezpestkowy, niezmiernie rzadki i konfitura z niego prześliczna.

Nasi goście jednogłośnie chwalili obiad i zajadali ze smakiem, podany był o trzeciej, po powrocie wszystkich z długiego spaceru w parku w Górkach.

Niestety, wieczorem pan Zieliński otrzymał telefon z Warszawy. Wzywano go z powrotem z powodu jakiegoś nieodpowiedniego transportu materiałów, które nadeszły do budowy wielkiego gmachu pod wezwaniem „Rosja”. Na owe czasy był to jeden z okazalszych budynków Warszawy, przy którym jako inżynier i pan Marian był zajęty. Skrócili więc swój pobyt i następnego dnia wyjechali razem z panem Janem. Ponieważ było już chłodno, pani Lutosławska kazała kucharzowi upiec sporo kurcząt i kuropatw, zrobić pasztet i cały kosz upakowałyśmy, żeby mieli przekąski w domu gotowe.

Po wyjeździe miłych gości zostałyśmy same i pierwszy obiad już odbył się na górze, bo dół wydawał się ciemny i chłodny. Zaczęły się jesienne mgły i długie wieczory. Państwo Stanisławowie w początku listopada wyjechali do Warszawy. Pani Lutosławska w ogóle nie lubiła wyjazdów, nawet w najpiękniejszą pogodę, a cóż dopiero w listopadzie! Ten miesiąc był więc dla mnie wtedy pierwszym tak monotonnie spędzonym, bo i roboty domowe zupełnie ustały, w ogrodzie nawet żwirowane ścieżki rozmiękły, do kościoła jeździłyśmy zamkniętym powozem. Proboszcz rzadziej bywał. Najmilszą rozrywką było czytanie i przybycie wieczorem poczty. O godzinie ósmej zwykle przywoził ją mleczarz do kancelarii browarnej, a tam segregował ją pan Bombiński i odsyłał lub czasem sam przynosił w specjalnie na to przeznaczonej teczce. Do pani starszej był całą duszą przywiązany i wszystko, co jej dotyczyło, wykonywał uroczyście, z przejęciem i pietyzmem. Również stary buchalter, gdy przychodził ze sprawozdaniem jakim lub wynikiem ogólnego budżetu kwartalnego, czynił to z atencją, wydawał się uszczęśliwiony i rozradowany, że panią starszą widzi, że z nią rozmawia i przestępuje próg domu, który był kiedyś zarówno mieszkaniem, jak też i biurem założyciela, i twórcy tego pierwszego ośrodka wielkiego przemysłowego majątku. Gdy ich bliżej poznałam opowiadali mi, że obaj jako młodzi chłopcy, gdy śp. Franciszek był jeszcze kawalerem, pracowali u niego w kancelarii jako pomocnicy i że on ich głównie wykształcił. „Bo to, proszę Pani, był gienjusz!”- twierdził buchalter Harasimowicz. „Co tam jeńjusz, to był rachmistrz, to był kupiec, to był wielki pan i dobry pan, opiekun i znawca ludzi!” – wołał pan Bombiński. Tych dwóch ludzi o niczym nie umiało tak dobrze i z taką radością opowiadać, jak o czynach i życiu pana Franciszka Lutosławskiego. Rozumiałam ich, przeżyli młodość pod okiem mądrego człowieka, który ich wychował, sobie i im na pożytek. Oni również chcieli synom swoim wpoić te same zasady i zamiłowanie pracy. Pani Lutosławska ceniła ich przywiązanie do jej męża i do siebie; zawsze miała jakieś miłe zapytania o dzieci, o powodzenie gospodarki, żonie kasjera posyłała kwiaty i nowalie, trzymała do chrztu ich córkę. Buchalterowi dopomagała kształcić synów, bo dwóch uczyło się razem z jej synami. Buchalter był wdowcem, mieszkał cały tydzień i stołował się u nas – na niedzielę jeździł do Łomży, gdzie mieszkała jakaś jego kuzynka, a córka chodziła do gimnazjum. Kasjer miał wygodne mieszkanie i całe gospodarstwo domowe, ogródek z drzewami owocowymi i kwiatami blisko starego dworu. Obydwaj z buchalterem przechodzili przez ogród pani starszej, główną aleją, przez furtkę do Dolnego Dworu. Aleja ta prowadziła przez park i była najbliższa, druga dalsza, poza szpalerem, ciągnęła się do drugiej furtki, tzw. kościelnej. Kasjer i buchalter, gdy przy dalszej alei dojrzały pyszne renklody, lubili, po obiedzie wracając do kancelarii, tamtędy przechodzić i parę czasem zerwać, co doprowadzało do pasji starego również jak oni ogrodnika Izydora. Dziwiłam się, bo naprawdę powinni byli uważać się za kolegów. Tak samo bowiem z ogrodowego chłopaka pan Lutosławski wykształcił go na ogrodnika, posławszy na parę lat do Ulricha. Izydor miał dwóch synów, obaj zostali ogrodnikami; starszy po skończeniu nauki u Ulricha był w wojsku i dostał się do cesarskich ogrodów w Krasnym Siole, młodszy zaś był po ojcu czas długi w Drozdowie.

Oprócz kasjera i buchaltera poznałam również mechanika Lewińskiego, także dawnego wychowanka i ulubieńca pana Franciszka; ten był młodszy, najinteligentniejszy. Lubił czytać, pracował gorliwie nie tylko mechanicznie, ale i umysłowo. Był bardzo skromny, nie narzucał się nigdy, niezmiernie delikatny w obejściu. Piwowara, rządcę i nadleśnego najmniej znałam, bo z nimi nie miałam bliższych stosunków: mieszkali dalej, widywałam ich czasem na przyjęciu odpustowym u księdza proboszcza. Zauważyłam, że między paniami były stosunki dość naprężone, że pani kasjerowa miała się za coś wyższego od piwowarowej, piwowarowa zaś imponowała strojem i wyjazdami na kuracje do Ciechocinka, a nawet do Szczawnicy, z przesadą wypytywano ją, co tam poza zabiegami cały dzień robiła. Odpowiadała: „Jakby Panią tak kąpali, a potem wygnietli i wypłukali, to do żadnego zajęcia nie byłoby ochoty, aby co dobrego zjeść, wypić i w chłodzie posiedzieć albo się przespać.” Znać było, że wszystkim powodziło się doskonale i dostatnio. Zapraszali mnie do siebie, ale nie bywałam nigdy na przyjęciach, czasem zachodziłam tylko dlatego, by nie posądzali mnie o jakąś niechęć czy pyszałkowatość.

Zaręczyny pana Mariana były dla jego matki taką radością, że w domu wszyscy to odczuwali: była daleko zdrowsza, krzątała się wesoło koło wyprawy dla syna, chodziła do cieplarni, oglądała kwiaty przeznaczone do przyszłego mieszkania państwa młodych, odczytywała listy, w których pan Marian opisywał z radością i coraz większym zachwytem swoją wybraną i jej dom.

Zabrałam się wtedy do haftowania dla pani Pauliny sukni na uroczystość wesela. Hafty wtedy były bardzo modne, szczególnie na sukniach balowych. Barwnych kwiatów pani Lutosławska nie nosiła, więc wybrałyśmy z panią Stanisławową szarotki, cały deseń układałyśmy wspólnie. Ponieważ chciałam, żeby pani Lutosławska łatwiej się zdecydowała, zrobiłam akwarelą szarotki na tle lila, drugie znowu na popielatym, bo te dwa kolory projektowała na suknię. Zwyciężył kolor liliowy. Szarotki haftowałam cienką sznelką białą i szarą do cieniu, wyszły jak żywe, łudząco naśladowane. Suknia była robiona u Herzego, wzbudziła ogólne pochwały i przyniosła mi duże obstalunki haftów, których tylko parę mogłam przyjąć i zarobiłam sobie na ładną suknię gotową również u Herzego.

W drugiej połowie listopada zaczęłyśmy szykować gwiazdkę dla służby i ubogich. Pomimo złej drogi pojechałyśmy do Łomży. Pani Lutosławska wybrała: barchany w różnych kolorach, odpowiednich dla starych, młodych i dzieci, dwie sztuki półpłótna, sztukę perkalu, gotowe fartuchy, pończochy ciepłe, chusteczki wełniane, całą masę różnych pierników i zabawek. A po powrocie czuła się tak zadowolona przez parę dni rozmierzając i układając, co dla kogo przeznacza, co rozda zaraz, co pójdzie do skrzyni dla ubogich, co trzeba uszyć. W garderobie panna służąca szyła na maszynie, ja z panią Lutosławską fastrygowałyśmy, krawiec miejscowy przykroił dla chłopców bluzki, spodenki zabrał do uszycia, a dla reszty kobiet i dzieci szyło się w domu. Nigdy nie widziałam, by coś bardziej radowało panią Paulinę, jak szykowanie święconego na miskach i nakładanie torebek gwiazdkowych. Powiedziała mi, że nawet to jej sprawia ulgę, bo uważa się za dłużną biedakom i chce się z nimi choć trochę dzielić tym, co ma.

Jednego wieczoru przyszedł list z Hiszpanii od najstarszego syna, synowej i dwóch małych wnuczek. W liście była fotografia amatorska pani Wincentowej z najmłodszą córeczką na ręku i dwoma starszemi przy sobie. Zdjęcie było zrobione w ogrodzie pod wysoką juką rosnącą wprost z ziemi oraz jakimś kwitnącym kaktusem. Dziewczynki w białych sukienkach, cała grupa w słońcu robiła pośród zimowego wieczoru wrażenie ciepłego lata, a w liście przesłane kwiatki pnącego jaśminu jeszcze nie były zupełnie suche i cudnie pachnące. Listy wnuczek czytała pani Lutosławska głośno; pełne były zachwytu nad małą siostrzyczką, nad morzem, muszelkami, kamuszkami, które wyglądają jak najsmaczniejsze cukierki i nad gniazdem jaskółek, ulepionym na ganku, gdzie właśnie siedzą, pisząc do babuni, a jaskółki poćwierkują, karmiąc swoje malutkie, jeszcze zupełnie brzydkie dzieci.

Pani Lutosławska opowiadała z zachwytem o tych wnuczkach i o synowej i dodała: „Pozna je Pani, bo może zdecydują się latem przyjechać do mnie na dłużej, bo ojciec ma zamiar osiedlić się w Krakowie, chociaż jeszcze nie jest zdecydowany i myśli również o Ameryce”. Westchnęła, dodając: „Niech Bóg ma je w opiece!” Ucałowała fotografię i poszła do siebie. Widziałam, że była wzruszona. Panna służąca mówiła, że często po odebraniu listów od synów modli się na ich intencję.

Pani Lutosławska w ogóle była bardzo religijna, co dzień odbywała rozmyślania, zawsze z tych samych książek św. Ignacego Lojoli i „Naśladowania Chrystusa”. Przed wyjściem z domu, nawet na spacer lub do zajęć gospodarskich, żegnała się, w sypialni miała śliczną kropielnicę, zawieszoną pod dużą fotografią siostry i rodziców. Wodę nalewało się do niej tylko w Wielką Sobotę i w sobotę przed Zielonymi Świątkami, ale chociaż kropielnica była sucha, pani Lutosławska idąc na spoczynek dotykała jej, żegnała się, modląc się na dobranoc za ojca i siostrę. Miała również uprzywilejowany ołtarzyk. Była to wąska, filigranowa półeczka z czarnego dębu, zrobiona przez pana Jana, gdy był jeszcze dziesięcioletnim chłopcem. Na tej półeczce stały dwie figurki Matki Boskiej; jedna z Lourdes gipsowa, druga jeszcze mniejsza ze złoconego brązu, przywieziona z Hiszpanii, dwa wazoniki z cieniutkiej porcelany, w które własnoręcznie zerwane wkładała kwiatki. Latem przynosiła je z ogrodu, w zimie z cieplarni lub z pokojowych kwitnących kwiatów. Do tej półeczki była specjalna szczoteczka, którą chowała do pudełka w swojej toalecie. Jeżeli wyjeżdżała gdzie, to zapowiadała, żeby półeczkę przy sprzątaniu zasłonić, ale nic na niej nie poruszać. Dla zmarłych miała kult wielki, zapisane rocznice śmierci, imienin, urodzin, i to nie tylko rodziny, ale przyjaciół i paru starych sług. Ofiary na Msze św. składała, oprócz własnej parafii, u Kapucynów w Łomży i u Św. Krzyża w Warszawie. Ksiądz proboszcz miał u siebie wynotowane dnie i gdy mu wypadł pogrzeb lub ślub w tym dniu, zwykle zapraszał z sąsiedztwa jakiegoś kolegę lub emeryta z Łomży, bo kapucynom nie wolno wtedy wyjeżdżać, a nawet wychodzić poza mury klasztornego ogrodu. Domownicy co kwartał mieli swoje dni, w których powinni byli iść do spowiedzi. Czy chodzili, pani Lutosławska nie sprawdzała. Mówiła, że to już należy do ich sumienia, a jej obowiązkiem jest przypomnienie i danie czasu.

Komunikowanie codzienne w owe czasy nie było jeszcze dozwolone tak, jak dziś. Kto komunikował, nie czynił tego bez uprzedniej spowiedzi, do której pani Paulina przygotowywała się przez parę dni i w tym czasie nie czytywała ani gazet, ani powieści, słowem odbywała rekolekcje, bo i mówiła bardzo mało. Uważałam, że nawet ulubioną kawę mniej słodziła i wystrzegała się drobnych grymasów przy jedzeniu i narzekania na dolegliwości lub niewygody.

Kucharz i lokaj dowodzili, że jakby pani dziedziczka jeździła co tydzień do spowiedzi, to byłoby to dla nich bardzo pożądane, bo trzy dni przed Komunią i trzy dni potem dobra jest jak anioł, a choć się co przytrafi przesolić albo kurzu trochę zostawić – nic człowiekowi nie powie. Tego, że się człowiekowi nie powie, dla mnie było nieznośne. Często chciałam zrobić jej jaką przyjemność lub dogodność i wychodziło całkiem na opak. I nie mnie jednej to się przytrafiało. Często państwo Stanisławowie przywozili jej z zagranicy jakąś porcelanę kosztowną lub wazon do kwiatów, za który bardzo serdecznie dziękowała i chwaliła, a w gruncie rzeczy nie lubiła, na przykład żardynierki z saskiej porcelany bardzo ładnej, ale dużej, wolała zwykłą białą, a wspaniałą schowała do dużego oszklonego kredensu, który synowie nazywali „szafą z kosztownościami”. Było w niej pełno różnych naprawdę pięknych pamiątek, a obok chińskiej filiżanki i filigranowej hiszpańskiej tacki, stała figurka Matki Boskiej, przywiezionej przez starą Jasię, pannę służącą matki pani Lutosławskiej. Gdy raz któryś z synów powiedział: „Jakim sposobem to wspaniałe dzieło sztuki dostało się do tego przybytku?” – odpowiedziała, że jest to dar, pochodzący również jak inne z dobroci serca, a że nie jest tak artystyczny, ze względu jednak na to, iż wyobraża sobie Najświętszą Matkę Boską, nie można chować jej w kąt. Figurka stała jeszcze dość długo, wreszcie przyszła mi myśl, aby zapytać, czy nie pozwoliłaby pani postawić jej u praczki, która miała półkę z krzyżem, stawiała tam kwiaty, ja podarowałam jej serwetę, ale brakło tam figurki Matki Boskiej i stawia na maj papierowy obrazek. Pani Stanisławowa żartowała, że oni wszyscy, którzy cierpieli z powodu pietyzmu matki dla poświęconej brzydoty, powinni mi ofiarować piękną Madonnę. Rzeczywiście z różnych podróży dostałam aż trzy ładne reprodukcje: Rafaela, Michała Anioła i Velasqueza.

Do połowy grudnia wszystkie przygotowania świąteczne zostały skończone, bo wyjeżdżałyśmy obie na święta do Warszawy. Wobec tego dary dla dzieci, dla służby i ubogich były zapakowane z napisami co, i dla kogo. Pan Bombiński w dzień Wigilii miał wszystko rozdać. Rybak dostał kwit, ile ma dostarczyć ryby, rzeźnik – mięsa, ogrodnik – jabłek. Kucharz na drugi stół, kucharka na trzeci – co mają gotować, a na Nowy Rok obie miałyśmy powrócić. Byłam bardzo uradowana tym wyjazdem, bo w Warszawie miałam znajomych i przyjaciół, a pani Lutosławska coraz więcej ze mną rozmawiała i okazywała mi, że jest zadowolona z mego pobytu u niej i usług.

Z panem Kazimierzem i Józefem razem zatrzymałyśmy się u pana Mariana na Smolnej, gdzie miał wynajęte mieszkanie i już zaczynał je meblować. Obaj z panem Janem byli niezmiernie gościnnymi gospodarzami, ja z panem Kazimierzem objęliśmy dział kuchenny i szykowaliśmy co dzień śniadania. Do posługi był chłopiec zręczny i sprytny, słowem wszystko jak najdogodniej i jak najweselej. Dla pani Pauliny w salonie, dla mnie w sypialni przyszłych państwa młodych, nawet kwiatów nie brakło. Stołowy był punktem zebrań towarzystwa domowników i gości, którzy odwiedzali panią Lutosławską.

Tak pracowitego dnia jak wigilia 1897 roku w całym życiu dotychczas nie miałam: rano z panią Pauliną pojechałam do kościoła, wróciłyśmy na śniadanie, zaraz potem pojechałyśmy z wieńcem na Powązki, razem z młodszymi panami, na grób jej ojca i braci. Następnie załatwiałyśmy parę sprawunków, pani Paulina dla swojej matki kupiła kilka zabawek i książek obrazkowych, a u Wedla dużą piękną kurę, która przy naciśnięciu znosiła białe cukrowe jaja i gdakała. Tak wszędzie było pełno w sklepach, że już o szarej godzinie wróciłyśmy się przebrać jak najspieszniej. Pani Lutosławska była zmęczona, namówiłam ją, by trochę odpoczęła, naparzyłam kwiatu pomarańczowego, dałam kropli, które co dzień zażywała, pół godziny leżała po nich.

Pan Marian podzielił się z nami opłatkiem i na Wigilię poszedł do narzeczonej, pani Paulina z panami, we czworo pojechali do siostry – pani Smolikowskiej. Poleciła mi, bym tam również przyjechała na godzinę ósmą koniecznie, bo powracając, mamy jeszcze wstąpić na chwilę do państwa Zielińskich. U pani Smolikowskiej mieszkała matka, pani Szczygielska, która po paraliżu zupełnie zdziecinniała i razem z prawnukami cieszyła się zabawkami. To dla córek było przykre, bo prawnuki śmiały się ze staruszki, odbierały jej zabawki i drażniły. Widziałam, że to było dla pani Lutosławskiej bolesne.

Zaledwie zdążyłam się ubrać, przyjechał po mnie pan Kazimierz, pani Lutosławska obawiała się, że nie dostanę dorożki, że się spóźnię itp. Wigilia u państwa Smolikowskich była liczna. Jeszcze wtedy pani Smolikowska miała wyższe kursa dla panienek po ukończeniu pensji. Oprócz całej rodziny, tj. zamężnej córki pani Kurtzowej z mężem i dwojgiem dzieci, i nauczycielką, był jeszcze siostrzeniec pana Smolikowskiego, Röhr, który starał się o rękę młodszej córki, ku wielkiemu niezadowoleniu rodziców, którzy nie życzyli sobie tego związku.

Ponieważ tak dużo słyszałam o pani Smolikowskiej od jej dawnej pomocnicy w prowadzeniu i założeniu pensji p. Jakackiej, byłam niezmiernie ciekawa i pragnęłam ją poznać. Wyobrażałam sobie, że jest podobna do siostry. Tymczasem podobieństwa nie było ani śladu, ani zewnętrznego wyglądu, ani charakteru i usposobienia. Panią Lutosławską otaczał zawsze dziwny spokój i jej dom, choć duży, był prowadzony systematycznie jak zegarek o jednej nakręcany godzinie, służba wytresowana; u pani Smolikowskiej Wilia spóźniona, stół wspaniale nakryty, a jednak przy kolacji okazały się braki jakieś i to gniewało pana domu: syn się spóźnił z przybyciem, matka gorączkowo obawiała się jakiegoś wypadku, wysłała jednego z lokai, który wrócił po przybyciu syna mocno podniecony. Kolacja trwała długo, dań było dużo, przywiezione szczupaki narwiańskie, o smaku których dużo mówiono, okazały się niedosmażone...

Po Wigilii przeszło całe towarzystwo do sali rekreacyjnej, ładnie udekorowanej na choinkę olbrzymią. Tu narobiły dzieci państwa Kurtz dużo kłopotu, bo z niczego nie były zadowolone. Chłopiec dostał fortepianik mały, ale bardzo kosztowny, na którym mógł wygrać parę melodii, ale to mu nie dogadzało, że nie mógł przy nim usiąść jak przy prawdziwym. Miał już osiem lat i skarżył się do mnie dziwnie starym głosem: „Babcia myśli, że jestem smarkacz, ja tego fortepianu nie zabiorę, niech się sama nim bawi!” Dziewczynka dostała maszynkę do szycia, ucieszyła się bardzo, czym prędzej zaczęła szyć jakąś szmatkę i przekłuła sobie paluszek. Wrzasku było co nie miara, obaw, bieganiny po środki opatrunkowe. Wreszcie prababcia w swoim fotelu przy osobnym stoliku założonym podarkami, zaczęła bawić się kurą i wydawać okrzyki serdecznej radości. Do niej przybiegły dzieci, wnuki i prawnuki. Był to jedyny moment prawdziwie rozrzewniający i śliczny. Staruszka otoczona miłością, dostatkiem, pogodzona ze swoim bezwładem starości i nieodczuwająca już żadnych trosk życiowych.

Pani Paulina czuła się zmęczona, ale zaraz po wieczerzy przyjechał pan Marian, wniósł dużo ruchu i wesołości i koniecznie prosił, żeby na chwilkę wstąpiła do państwa Zielińskich; głównie chciał, by zobaczyła choinkę, a raczej dwie choinki, bo jedną miała panna Maria ubraną przez matkę zabawkami i ozdobami z lat jeszcze dziecinnych, a drugą mniejszą od narzeczonego, istne cudo: osnute złoconemi przewodnikami elektrycznymi, ośnieżoną, iskrzącą się soplami lodu, w których tkwiły lampeczki i obwieszoną ślicznymi cukrowymi owocami i mnóstwem u dołu niespodzianek, przy rozdawaniu których było śmiechu niemało, tak były dowcipnie dobrane i zupełnie ładne. Tak pięknej choinki jeszcze nigdy nie widziałam, było to śliczne cacko i wywołało wielki zachwyt. Szkoda, że nie było trwałe, bo bateria, urządzona w oprawie drzewka, wyczerpała się dość szybko. Panna Marychna wyglądała cudnie, sama śliczna i ślicznie ubrana, promienna radością i szczęściem.

Bawiliśmy krótko, bo narzeczeni z matką pojechali jeszcze do kogoś z rodziny, a my z panią Lutosławską, chociaż już było dość późno, wstąpiliśmy na Warecką do rodziny pani Stanisławowej, senatorostwa Jabłońskich. I tam zastałyśmy jeszcze całe towarzystwo przy choince i bakaliach. Pani Lutosławska została zaproszona na obiad pierwszego dnia świąt z obydwoma młodszymi synami, ja prosiłam o parogodzinny urlop, by móc odwiedzić swoich znajomych i dawną swą uczennicę, która z matką mieszkała w Warszawie.

Do kościoła pojechałyśmy do Wizytek, stamtąd zabrano panią Lutosławską do senatorostwa, a mnie do moich przyjaciół, bo i oni czekali również przed kościołem.

Tu muszę wspomnieć, jak pan Marian był niesłychanie uprzejmy i uważający. Ponieważ przypuszczał, że mogę wcześniej wrócić do domu, wręczył mi klucz od zatrzasku, a gdyby to było później, powiedział, żeby drzwi nie zakładano łańcuchem. Byłam wdzięczna za to i mówiłam pani Lutosławskiej, a ona z rozrzewnieniem powiedziała: „On najpodobniejszy do ojca swego we wszystkim!”

Reszta świąt do Nowego Roku przeszła niezmiernie szybko. Pani Lutosławska parę razy zwolniła mnie na cały dzień, bym mogła odwiedzać swoich znajomych. Towarzyszyłam jej rano do kościoła, robiła przy powrocie sprawunki, odwoziłam ją do domu. Odpoczywałyśmy, przebierały, a następnie razem z synami jeździła do siostry i matki, do przyszłej synowej. Czasami wieczorami zostawałyśmy w domu, a wtedy wcześnie kładła się na spoczynek. Najczęściej wtedy przychodziła pani Majkowska, bliska kuzynka, a ja z panami Józefem i Kazimierzem raz pojechałam do teatru, drugi raz pani Stanisławowa zabrała mnie do filharmonii.

 fot.7 fot.8

fot.9

Additional information