Wracałyśmy do domu przed Nowym Rokiem, bo było to konieczne z powodu różnych rozrachunków ze służbą, z dostawcami i kancelarią browarną. Młodzi panowie wyjeżdżali, a pani Lutosławska była tak we wszystkim akuratna i drobiazgowa, że nie pozwoliłaby sobie na najmniejszą niedokładność w czymkolwiek. Pan Kazimierz żartował trochę z tego, bo sam nie był zbyt dokładny, a młodszy brat Józef oburzał się na niego i mówił: „Żeby ciebie mama nie obszywała, to chodziłbyś obdarty!".
Powrót był wesoły, bo jechaliśmy razem z państwem Stanisławami i młodszymi panami. W domu dużo zajęcia. Różne obliczania remanentów w śpiżami, piwnicach, na strychach. Co najmniej tydzień po parę godzin dziennie byłyśmy zajęte. Miałam zabawną przygodę raz z liczydłami. Pani Lutosławska poleciła mi zrachować i zsumować kwitariusz mięsny. Zabrałam się do tego u siebie przy pomocy liczydeł, które miałam po mężu. Zliczyłam wszystko dość prędko. Paru Lutosławska weszła do mnie, gdy ostatnią pozycję z brzękiem przesuwałam po drutach – nie chciała wierzyć, że rachunek jest dokładny, bo to narzędzie służy tylko do nauki dla dzieci – i sprawdziła sama, podpisując akuratnie liczbę pod liczbą. Chwała Bogu omyłki nie było, a odtąd obliczanie targowe z Izydorem robiło się daleko prędzej na liczydle, a brak zaufania do tego narzędzia wywołany był pewno tym, że to podobno rosyjski wynalazek i wtedy nazywano go „szczoty".
Jak tylko noworoczne zajęcia skończyły się, znowu nastąpiło wybieranie się do Warszawy na ślub pana Mariana. Wysyłano niektóre rzeczy jak twierdzili państwo Stanisławowie bez potrzeby, ale pani Lutosławska uważała, że nie tylko umeblowanie, poza sypialnią, należy do pana młodego, ale i pokój gościnny, a przynajmniej pościel gościnna, więc jechały: dwa materace z nowego włosia, kołdry i kapy, poduszki, dywaniki, bielizna na dwie zmiany, ręczniki. Pani Stanisławowa ubolewała, że w mieście z tym będzie tylko ambaras, niepotrzebny. Pani Paulina, uwzględniając to, kazała zrobić stolarzowi odpowiednią lekką skrzynię z suchych desek, zamykaną na zamek. Mając na strychu olbrzymie trzy skrzynie i różne kufry, pudła, zapasowe łóżka i różne sprzęty, uważała, że w każdym domu —gospodarstwie trzeba mieć odpowiednie miejsce do przechowywania na lato zimowych ubrań, zimowych kołder; oddawanie takich rzeczy do przechowywania w mieście było dla niej wstrętne z powodu, że nie lubiła by: „Kto wie, czyje razem wisiały". Pod względem porządku we wszystkim była do przesady akuratna i tak systematyczna, że nie trzeba było nigdy niczego szukać. Od lat całych wszystko miało swoje miejsce, zarówno w pokojach, jak też w składach i kuchni. Strych był sprzątany dwa razy do roku, w kuchni co miesiąc szczegółowy przegląd wszystkich naczyń, począwszy od haczyka do fajerek, aż do foremek do wycinania ciastek. Każdą rzecz uszkodzoną odkładało się do naprawy lub zastępowało nową. Ścierki w różnych gatunkach, numerowane nie kolejno lecz ilościami, różniły się gatunkami płótna i rozmiarami; było ich całe stosy. Za kuchenne odpowiadał kucharz i kucharka, kredensowe do talerzy, szkła, kurzu i obuwia – lokaj i pokojowa. Do tego należały jeszcze fartuchy i czapeczki: kucharza, lokaja i pokojowej oraz grube worki i płachty do suszenia mąki, do przykrywania chleba przy pieczeniu. Wszystko to zajmowało dwie skrzynie – jedną z czystymi, drugą do brudnych. Czyste dostawali po oddaniu zużytych. Prano je osobno, nigdy przy bieliźnie osobistej, tylko przy stołowej.
Wszystkie zajęcia gospodarskie były traktowane w domu pani Lutosławskiej poważnie i pedantycznie, ale utrzymanie bielizny stołowej w śnieżnej białości, całości i świeżości – to było coś obrzędowego. Osobno się prało każdy gatunek serwet, serwetek, obrusów, układano każdy tuzin związany wstążeczką własnoręcznie i obliczony w oddzielnej szafce w stołowym pokoju pod zegarem.
Praczka i jej dwie pomocnice właściwie rzadko pomagały w ogrodzie, bo przy tym systemie prania oddzielnie wciąż były zajęte, tym bardziej, że praktykanci browarni i akcyźnicy korzystali również z pościeli, ręczników i stołowizny dworskiej. Obowiązkiem praczki przy składaniu do magla było przeglądanie uszkodzonej bielizny. Przynosiła ją do garderoby, a pani przeglądała i dawała pannie służącej do cerowania lub wycofywała z użytku. Pani Lutosławska łatania nie znosiła, więc o ile zacerować już było trudno, to szło na pieluszki dla biednych noworodków i chusteczki do nosa dla dzieci szkolnych, którym rozdawało się przy wydawaniu książek w sobotę. Sprytniejsi chłopcy umyślnie głośno pociągali nosem i mówili, że chusteczka się podarła lub, że ją zgubili. Często również, gdy kto z uboższych umarł – przychodzono prosić o pończochy lub koszulę. Raz, gdy wychodziłyśmy na spacer, dwie żebraczki z Łomży zastąpiły nam drogę i prosiły ze łzami o bieliznę dla zmarłego brata, bo umarł w szpitalu i nagi leży w kostnicy. Szarytek jeszcze wtedy nie było, a szpital był bardzo zaniedbany. Wzruszona pani Lutosławska czym prędzej kazała przynieść kosz ze starzyzną, wybrała parę sztuk, a między tymi dała również poszewkę ładnie znaczoną i podpinkę mówiąc: „To macie na wysłanie trumny". Wspominam o tym, bo w parę miesięcy, ku najwyższemu zdumieniu, pani Paulina została wezwana do sądu. Pana Stanisława nie było, ksiądz proboszcz radził, by dała upoważnienie panu Harasimowiczowi z powodu swej choroby. Tymczasem w sądzie okazało się, że to chodzi o rozpoznanie skradzionych rzeczy osobistych. Skończyło się na tym, że ja pojechałam na powtórnie naznaczoną sprawę. Pierwszy raz byłam w życiu w sądzie, musiałam oglądać między innymi skradzionymi rzeczami, znalezionymi u żebraczek, poszewkę i prześcieradło ze znakami pani Pauliny Lutosławskiej. Zeznałam, że to są rzeczywiście podarowane przy mnie rzeczy, co mogę nawet stwierdzić pod przysięgą. Nie żądano tego. Odtąd do kosza starzyzny kładziono ze znakami powycinanymi.
Z Warszawy nadchodziły listy od panów Jana i Mariana w rozmaitych drobnych sprawach: co do mebli i sprzętów, jakie matka uważa za potrzebne, podziękowania za przesłane, wszystko pisane było z humorem i dowcipem, widocznie chcieli obaj zabawiać i zajmować panią Lutosławską. Z Rygi panowie Kazimierz i Józef, przejęci swymi pierwszymi po bluzkach i kurtkach wizytowymi smokingami, w których mieli wystąpić na weselu brata, pisywali również często i z niecierpliwością oczekiwali rezultatu, czy aby władza gimnazjalna zgodzi się na dodatkowy urlop tygodniowy w roku kończenia ósmej klasy. Byli pierwszorzędnymi uczniami, więc nie było obawy, by im to mogło przeszkodzić, przeciwnie, pani Lutosławska otrzymała list od dyrektora, że synowie jej są tak celujący w nauce i sprawowaniu się, iż z zadowoleniem może jej prośbie zadość uczynić. „Mógłby, co prawda, napisać „życzeniu" - mruknął pan Bombiński, który był przy czytaniu tego zawiadomienia.
Wszystko było gotowe, wybrałyśmy się na parę dni wcześniej do Warszawy, aby jeszcze pani Lutosławska mogła załatwić resztę sprawunków i wybrać dywan do salonu dla pana Mariana, jako podarunek od siebie, oraz dopomóc mu w dozorowaniu ostatnich przygotowań w mieszkaniu. Dozorowałyśmy obie tapicerów, zawieszających firanki i portiery, przyjmowałyśmy nadchodzące wciąż paczki z podarunkami od rodziny i kolegów. Układałyśmy w bibliotecznej szafie książki z panem Janem, dużo pięknych bibelotów, sprzętów i sprzęcików. Pani Paulina jeździła co dzień do matki swojej i cieszyła się, że ją poznaje. Prawie zawsze towarzyszyłam jej, gdy składała wizyty u państwa Zielińskich i ich rodziny.
Poznałam wtedy przemiłą panią Chmielewską, babkę pani Marii, u której zbierała się co tydzień cała rodzina. Tam również poznałam siostrę pani Zielińskiej z córkami i synem, panią Bojasińską. Córki dwie były jeszcze młodziutkie panienki, ale syn podobał mi się bardzo. Był już wtedy profesorem, niezmiernie dowcipny i miły, przy tym roztargniony niezwykle. Przyznam się, że później ile razy byłam w Warszawie, odwiedzałam panią Chmielewską zarówno dla niej, jaki dla pana Józia, który u niej mieszkał. Raz na ulicy spotkałam go w jednym półbuciku czarnym, a drugim żółtym. Innym razem, gdy przyszłam do pani Chmielewskiej, zatrzymała mnie na obiad, siedziałyśmy z robótkami w jej pokoju, gdy ozwał się dzwonek, a służąca była zajęta w kuchni, więc poszłam otworzyć. Wchodzi pan Józef z teczką prosto ze szkoły, gdzie wykładał, ponieważ nie miał krawata przy stojącym kołnierzyku, wydało mi się to śmieszne i roześmiałam się z nim razem. „No, Józiu – powiedziała babcia – a może dokończysz toalety przed obiadem?". Podszedł do lustra gładząc włosy i spostrzegł brak krawata, śmiał się wtedy i dowcipkował, że tyle uśmiechów zebrał, myśląc, że to sobie zawdzięcza. Pewne podobieństwo widziałam w nim do pana Kazimierza; obydwaj mili, wesołego usposobienia, wykształceni, na swój sposób dowcipni i zaniedbani w ubraniu; obydwaj lubili dzielić się z mniej mającymi kolegami. Jednemu babka, drugiemu matka przypominały niedokładności w ubraniu.
Kilka te dni, jakie ślub pana Mariana poprzedzały, były niezmiernie wesołe i nastrój domów jednej i drugiej rodziny robił dziwnie miłe wrażenie. Oboje młodzi wizytowali wszystkich, wszędzie się nimi cieszono, wszędzie się podobali i robili wrażenie dobranej pary. To nawet w dzień ślubu słyszałam w kościele od tych, co do orszaku nie należeli.
Kościół wyjątkowo pięknie przybrany (OO. Karmelitów), cały tonący w zieleni i świetle. Proboszcz drozdowski pełen zadowolenia, w asyście dwóch miejscowych księży dawał ślub i z przejęciem udzielał błogosławieństwa. Cały orszak, niezbyt liczny, ale niezmiernie strojny, robił wrażenie gustowne – bogate stroje starszych pań, śliczne twarzyczki młodych druhen, a szczególniej młoda para, gdy odchodziła od ołtarza. Żałowałam, że nie było wtedy zwyczaju fotografowania się w ślubnym stroju, bo oni oboje stanowili obraz do upamiętnienia.
Na przyjęciu weselnym nie byłam. Pani Lutosławska wróciła z młodszymi synami po odprowadzeniu państwa młodych na kolej. Była zmęczona i wracać do państwa Zielińskich nie chciała już, a reszta towarzystwa bawiła się tam jeszcze i pan Kazimierz wrócił o drugiej. Pan Józef żartował, że się zakochał w pannie Zofii Bojasińskiej, a pani Paulina była zadowolona i mówiła mi, że ta panienka bardzo jej się podobała.
Na drugi dzień pan Zieliński zabrał panią Lutosławską i mimie na obiad, żeby jego żona nie czuła się tak osamotniona po odjeździe swej jedynaczki, ale sam podobno żałował, że tak prędko opuściła rodziców i tym się tylko pocieszał, że zostaje w Warszawie. Podczas obiadu nadszedł telegram z jakiejś zagranicznej stacji z pozdrowieniami i ucałowaniami rączek rodzicom, podpisany Marian i Maria Lutosławska. Pito ich zdrowie, zdrowie pani Lutosławskiej, ksiądz proboszcz życzył, by za rok mógł im ochrzcić wnuka, pani Zielińska protestowała: „Nie, Księże Proboszczu, niech chociaż dopiero za dwa lata". Umówili się, że na Wielkanoc, jak młodzi wrócą z poślubnej podróży, wszyscy przyjadą do Drozdowa na święta.
Wróciłyśmy do Drozdowa same, pan Jan wyjechał przed nami, bo państwo Stanisławowie zostali w Warszawie i mieli wyjechać na Rywierę, panowie młodsi towarzyszyli nam tylko do Czyżewa. Droga już się psuła, pomimo dobrych koni i wygodnego powozu pani Lutosławska umęczyła się jazdą tak, że przyjechawszy, natychmiast się położyła do łóżka i dwa dni odpoczywała. Był to koniec karnawału i gdyby nie Popielec pani Paulina leżałaby dłużej.
Cały okres postu do świąt przeszedł zupełnie bez żadnych zmian i wydarzeń w domu, jak dobry zegarek regularnie nakręcany. Wieczorami pan Jan wyręczał mnie w czytaniu, ja zaś wyrabiałam stosy paciorkowych błyszczących profitek do wszystkich świec w kościele, na ołtarze i do Grobu. Paciorki były złote i srebrne, długie i okrągłe, szklane i metalowe. Robiło się te profitki na cienkim druciku i na bawełnie, wyglądały bardzo ozdobnie i strojnie, ale ja tej roboty nie cierpiałam, jak również papierowych kwiatów. Robiłam to jednak chętnie, bo się podobały bardzo i księdzu, i pani Lutosławskiej. Nie wiem jednak czy Panu Bogu.
Prócz Listów i pism nie było żadnej rozmaitości, nawet w „Bibliotece Warszawskiej" wychodziła nudna jakaś powieść. Do głośnego czytania wybrała pani Paulina Kraszewskiego „Perełkę", zupełnie niezajmującą. Pan Jan, gdy ją czytał, ziewał, a ja pytałam go: „Kto zacznie ją rozsypywać mamie, Pan czy ja?". Pomimo, że i panią Lutosławską nie bawiło to czytanie, jednakże skoro się zaczęło, trzeba było skończyć. Tak samo do godziny dziesiątej trzeba było zawsze w stołowym dosiedzieć, chociaż się ziewało i spoglądało na zegar, przywieziony kiedyś przez pana Lutosławskiego z Londynu, nakręcany raz na tydzień o jednej porze. Gdy pani Lutosławska wyjeżdżała na dłużej, nakręcał go pan Bombiński, który również był punktualny i posiadał nieograniczone zaufanie pani Pauliny. Raz jednak przyznał się przede mną i „Niech Pani sobie wyobrazi, psiakrew, zapomniałem nakręcić go w sobotę i przypomniałem sobie dopiero w poniedziałek, a pani dziedziczka mówiła, że jak stanie, to potem trzeba go posyłać do zegarmistrza. Zmartwiłem się, lecę, aż tu patrzę, chodzi i dobrze pokazuje, poczciwy!". Poczciwy był naprawdę. Miał tylko przykrą wadę, bo wydawał jakiś cichutki smętny dźwięk, który czasami w długie wieczory i ciszę doprowadzał mnie do melancholii i bezgranicznego smutku, z którego trudno było się otrząsnąć. Ale przekonałam się, że chodził dużo dłużej niżeli dziesięć dni.
Były niekiedy wieczory nasze urozmaicone przez poczciwego psiaka, faworyta młodych panów. Wychował go ich nauczyciel, Niemiec; nazywał Frycem i nauczył różnych sztuczek. Fryc rozumiał tylko po niemiecku. Miał w stołowym pokoju swój siennik, co tydzień był kąpany i czesany przez praczkę Sokołowską, która otrzymywała za to czterdzieści groszy, a stary stolarz Prejs za konwersację z Frycem po niemiecku podczas tych zabiegów był częstowany kolacją i piwem. Fryc, zawinięty w flanelowe specjalne prześcieradło, gdy było zimno, spokojnie leżał przy piecu w pralni, a gdy wysechł pędził do stołowego i jakby rozumiał, że jest czysty, wskakiwał na fotel przy naszym stoliku i siadał, czekając aż dostanie ciastko lub cukierek. Z chęcią zjadał również suszone owoce i figi. Był tak wrażliwy na wszelką naganę słowną, że dziwnie się krzywił i spuszczał łepek, gdy usłyszał: „Pfuj, schäm dich!". Jak się znudził, przynosił jaką zabawkę, kładł ją na kolana lub do ręki i czekał, pomrukując, by mu ją rzucać. Na spacerach szalał z radości, szczególnie na Górkach i w ogrodzie. Żadnych innych stworzeń domowych nie było, nawet kot kucharza poza kuchnią nigdzie nie miał wstępu.
W tym czasie nie zaszło nic ciekawego ani w Drozdowie, ani w Łomży, a nawet listy były rzadsze i do pani Lutosławskiej, i do mnie. Miałam wielką chęć jechać sama do Warszawy i zobaczyć się ze swemi znajomemi paniami, należącymi do kola tajnej oświaty, do której również należałam, ale gdy powiedziałam o tym pani Paulinie, była przerażona i wykrzyknęła, że to nawet w dzisiejszych czasach niemożliwe, że to, co się robi dla oświaty ludu na wsi, grozi wielkiemi karami, więc muszę poprzestać na uczeniu paru ze służby czytania i pisania oraz pomocy jej w wydawaniu książek co sobota dzieciom szkolnym. Było mi przykro, ale i ksiądz Mioduszewski odradzał i dowodził, że przeszło kilka ich do socjalistów, że tu na miejscu jest dość dla mnie pola do pracy itp. Czasem jednak byłam zdania, że mam zbyt wiele dobrobytu i nudy.
W Dolnym Dworze od Bożego Narodzenia nie było nikogo, bo państwo bawili w Warszawie przez jakiś czas, potem wyjechali do Włoch, gdzie się spotkali z państwem Marianami. Pani Stanisławowa pisała do pani Pauliny, podziwiając ich, że są tak sobą zajęci i mało bywają w teatrach i muzeach, że: „Marychna nie zmienia często toalet, bo nie lubi mieć ze sobą bagaży. Niech sobie Mama wyobrazi, że wzięła ze sobą tylko trzy suknie, kostium podróżny, wizytową i wieczorową, a szlafroczek jeden!". Pani Paulina przeczytała mi ten ustęp listu i śmiejąc się spytała: „Co Pani na to powie, czy to wystarcza, by być dobrze ubraną?". Odpowiedziałam, że pewno mając dość pieniędzy, kupi sobie drugie tyle w Paryżu i przywiezie coś modnego i tańszego aniżeli u nas.
Dziwiłam się upodobaniu pani Stanisławowej do posiadania dużej ilości różnorodnych toalet, które zapełniały jej szafy całymi latarni, jako wyszłe z mody zabytki. Pani Paulina tłomaczyła, że nieprzyjemnie jest darowywać rzeczy niewłaściwe dla służby, ale ona ma dwie stare kobiety, którym oddaje z siebie wszystko, co zmienia, gdy już dla niej jest niepotrzebne z powodu małych uszkodzeń lub fasonu. Zadowolona była nawet, że widziała swój kapelusz i okrycie na dawnej pannie służącej, która prowadziła mleczarnię w Łomży. Była to Karolinka, która służyła u pierwszej żony pana Franciszka, a po jej śmierci opiekowała się synami i przywiozła ich do państwa Szczygielskich. Pani Paulina kochała bardzo swoją starszą siostrę i z Karolinką dużo o niej rozmawiała. Jak jeździłyśmy do Łomży do spowiedzi, Karolinka przyjmowała nas śniadaniem u siebie w pokoju. Stolik nakryty był pamiątkowymi serwetami i również pamiątkowym naczyniem: były tam talerzyki – co pan jej podarował, jak powrócił z Drezna, imbryk z Berlina, a cukierniczka aż z Paryża. Karolinka był to zabytek ceniony równie jak Bombinio, Zakrzesio, Prejs i Szczepan. Ceniono ich, podśmiewano się z nich i pamiętano o nich. Zakrzesio staruszek już był emerytem, ale nie mógł się z tym pogodzić i szwędał się w gospodarskim podwórzu. Raz, zmęczony, usiadł w południe pod śpichrzem i usnął. Panowie Kazio i Józio z nauczycielem zobaczyli to wracając ze spaceru, a że mieli ze sobą długą papierową tubę, której używali do jakiejś zabawy w Górkach, skierowali ją ku Zakrzesiowi i zawołali tubalnie: „Zakrzesiu!". Starowina obudził się, rozejrzał, a nie widząc nikogo, przeżegnał się i odmawiając pacierze, przyszedł do domu. Obiadu nie jadł i położył się do łóżka. Dano znać do dworu, że Zakrzesio chory i powiada, że pewno umiera, bo go już zawołano. Żył potem jeszcze kilka lat. Bombinio lubił z nim gawędzić, ale ponieważ Zakrzesio trochę był głuchy, krzyczał jeden do drugiego. Sama kiedyś słyszałam przez parkan i drogę około ogrodu, jak Zakrzesio pytał: „Czy Pan kasjer miał list od Dziedzica?". „Ale – jaki tam list psiakrew telegram – tysiąc rubli do Mediolanu zaraz". Bombinio był zirytowany, Zakrzesio zmartwiony.
Szczepan – dawny furman emeryt, mieszkał na wsi, a do dworu przychodził latem kosić trawniki, bo umiał to doskonale. Podczas nieobecności dziedzica tylko stara, przywiązana jeszcze do ojca służba martwiła się i wzdychała. Cały miody personel nic sobie z tego nie robił, co dzień kogoś ze stołowników brakowało, czasem kucharz meldował, że nie był nadleśny i buchalter przez parę dni z rzędu. Uważałam, że pani Lutosławska była tym zaniepokojona, wieczorem zapytała Bombinia: „Co tam u was słychać z kancelarią?". „Kiepsko, z przeproszeniem Pani Dziedziczki. Szkoda, że i pan Jan wyjechał, bo to proszę Pani myszy tańcują, jak w domu kota nie czują". I zaczął opowiadać, że kucharz i lokaj w Dolnym Dworze wyprawili zabawę jako w dzień św. Józefa i przywieźli z Łomży gości na kolację, a stara niania pani Stanisławowej nie mogła nic na to poradzić, bo jej nie posłuchali i w stołowym bawili się do białego dnia.
Pani Lutosławska wysłała list do państwa Stanisławów, a lokaja i kucharza poleciła rządcy wydalić, sprawdziwszy z nianią, czy wszystko oddają w porządku, co mieli w swoim zarządzie.
Oto jedyny ważniejszy wypadek w owym długim, samotnym naszym pobycie, drugi zaś dla pani Pauliny bardzo miły to ten, że w Łomży miejsce rejenta otrzymał mąż jej siostrzenicy Heleny, córki pani Smolikowskiej, która po długich korowodach z rodzicami, głównie z matką, wyszła za swego ciotecznego brata pana Röhra. Było z tego powodu u nas trochę w domu nadprogramowych, nieprzewidzianych zajęć i parę wyjazdów do Łomży, i zaopatrzenia na początek gospodarstwa, i wyszukanie z pomocą Karolinki kucharki i pokojowej. Nadchodziły święta, minął rok mego pobytu. Nie miałam żadnej przykrości, żebym jednak w głębi duszy była zadowolona – nie czułam tego. Brakło mi często trochę wesela, trochę swobody, trochę mniej akuratności – słowem wciąż trochę czegoś.
Nadchodziły znowu świąteczne zajęcia domowe, już mi znane, mogłam wiele więcej pomagać pani Lutosławskiej, a przygotowań dla gości proszonych było jeszcze daleko więcej. Państwo Marianowie przyjeżdżali w Wielką Sobotę i państwo Röhrowie również, pan Jan i dwaj młodsi z Rygi. Rodzice pani Marianowej z synami w drugie święto. Państwo Stanisławowie wracali dopiero na przewody. Służba u nas z tego powodu była niezadowolona, bo lokaj i kucharz żonaci mieli zawsze wolny dzień, gdy oba dwory zapraszały się wzajemnie, czasami tylko lokaje chodzili.
I znowu stawiało się stoły, miski dla ubogich, jeszcze więcej kwiatów, jeszcze wspanialsze ciasta i mięsiwo. Pani Lutosławska bardziej interesowała się wszystkim, pan Kazimierz ani na krok nas nie odstępował, ściągał rodzynki i migdały, dowcipkował. Śmiać mi się chciało i miałam ochotę pokazać mu mazurek z odciskiem jego stopy, bo przypadkiem, gdy już całą serię gotowych do pieczenia ustawiono przy piecu na ławce i koło ławki na podłodze, pan Kazimierz wdepnął w blachę i nie zauważył wcale. Kucharz po upieczeniu najstaranniej całą stopę ugarnirował białym lukrem w różne zakrętasy. Nie chciałam wcale pokazywać tego mazurka, ale na drugi dzień rano słyszę na schodach, już świeżo poprzedniego dnia froterowanych, żałosny głos Antosi pokojowej do lokaja: „O żeby to Józef sam te schody froterował, to by swoje kulasy wycierał i nie nanosił tu jakiegoś czarciego łajna, co teraz ani oddrapać nie mogę". „O la Boga! Co ty tam wygadujesz, toć ja się pilnuję mało zelówek nie zetrę, tak nogi wycieram. To pewno kucharzysko lazło tu po dyspozycje z kuchni i cościć przyklapło!". Do kucharza gdy doszło, zapytał: „A czy Józef już paniczom buty dziś czyścił?". „Nie, czyścił z grubszego Stefek, a ja tylko glancuję na fest". Stefek przyniósł buty, oglądają, a on się skarży, że to „cosik" takie, co odskrobać się nie dało, aże mokrom ścierkom szorował. Stary kucharz prosił, żeby koniecznie ten mazurek figurował pomiędzy innymi przez niego ozdobionymi, a z odpowiednią przemową zwrócił nań uwagę pani Lutosławskiej. Była w dobrym humorze, bo wszystko się udało, zadowolona z ilości, jakości, wyglądu całych stosów święconego, zabrała ten mazurek do stołowego, w żartobliwy sposób ofiarowała go panu Kazimierzowi, mówiąc: „Za karę twego wścibstwa możesz go sam spożyć!". Mazurek w smaku był pierwszorzędny, okroili go dookoła odbicia stopy i zajadali ze smakiem. Poszło to prawie w przysłowie – jak się piekło jakieś ciasto, które miało być podawane dopiero przy gościach, pan Marian albo Józef wołali: „Kaziu, przydepnij tam jedną blachę, ale wytrzyj najprzód dobrze but!".
Pani Marianowa chciała być przy rozdawaniu święconego, przyglądała się i starała pomagać. Wyglądała tak ładnie w pąsowym fartuszku i z wielką zręcznością krzątała się koło teściowej, radując jej oczy i serce. Przy dzieleniu się jajkiem z oficjalistami pani Paulina specjalnie wzięła za rękę panią Marianową i przedstawiała swoją synową, a Bambinio, nie namyślając się, życzył młodziutkiej pani Marychnie, żeby na przyszłą Wielkanoc przywiozła pierwszego wnuka. To wywołało gorący rumieniec na twarzyczce i pewne zażenowanie. Pani Paulina zwolniła jej rękę i dalszą kolejkę chodziła już tylko z synem. Pani Marychna cofnęła się do swojej matki, a tam siedziała senatorowa z mężem i powtórzyli jej również życzenia Bombińskiego, dodając jeszcze, że oni oboje czują się nieszczęśliwi z powodu, że państwo Stanisławostwo są bezdzietni. Pani Marianowa była bliska płaczu, tak ją to żenowało.
Pogoda nie dopisała w owym roku. Po obiedzie, który się ciągnął długo, było dość nudnawo, salon letni był za chłodny, zimowy za ciemny, towarzystwo rozdzieliło się na grupy, młodsi poszli do pokoju przy święconym i wymyślili sobie jakieś gry, starsi odpoczywali. Na siódmą wszyscy wybrali się do Dolnego Dworu, pozostała tylko pani Lutosławska z panem Zielińskim, siostrą panią Smolikowską i ze mną, nawet proboszcz nie dotrzymał nam towarzystwa. Pani Smolikowska była już cokolwiek cierpiąca, sprzeczała się z panią Pauliną, była niezadowolona, że córka wyszła za mąż za bliskiego kuzyna, słowem, pomimo kulinarnych przysmaków i dobrego wina, humory były zupełnie nieświąteczne.
Resztę świątecznego tygodnia już swobodnie spędziłam razem ze wszystkimi u nas i w Dolnym Dworze. Omawiano wyjazdy kuracyjne na czerwiec i połowę lipca, następnie do pierwszego września mieli bawić w domu trzej synowie pani Lutosławskiej po skończeniu nauki; Kazimierz i Józef w Rydze w gimnazjum, pan Jan w Jenie czy też Lipsku. Pan Stanisław oponował, by od razu gospodarstwo objął w Drozdowie. Wszystko toczyło się przy nich, obserwowałam, że słuchają w milczeniu, z pobłażliwymi uśmiechami. O projekcie pana Józefa, że pojedzie na wakacje do swego kolegi Kiersnowskiego wiedziałam, bo pytał mnie, czy to są moi krewni. Pan Kazimierz zdradził brata, że on w siostrze kolegi zakochany i pewno wróci zaręczony, a co do siebie to – jeżeli przyjadą z Hiszpanii Wickowie, zostanie w Drozdowie, bo bardzo lubi Sofitynę i jej córki. „A brata najstarszego czy Pan nie kocha?". „Kochaliśmy go jak ojca, ale się teraz tak zmienił pod każdym względem, a mama boi się jego wpływu na nasze przekonania, ponieważ stał się bezwyznaniowcem". „Może został masonem – pomyślałam – oni zawsze mądrych ludzi chcą sobie zdobywać". „Zobaczy Pani, jak Wicek przyjedzie, to mama będzie chciała nas gdzie wysłać – mówił dalej kochany pan Kazio – tylko o mnie to niech będzie spokojna, gorzej z Józiem i z Janiem". „Boże drogi – pomyślałam – jakie to są w rodzinach różne komplikacje i różnice charakterów, a wszyscy jednakowo byli wychowani. Ci dwaj najmłodsi wyłącznie mieli nauczycieli wybieranych przez pana Wincentego. O panu Wincentym powiedziała pani Stanisławowa: „Sofityna powinna zostać świętą za życia, że jeszcze z Wickiem może wytrzymać". Ciekawa byłam tych ludzi zobaczyć, bo pani Lutosławska o nim prawie nie mówiła, o niej zaś z wielkim uznaniem i jak najmilej się odzywała.
Wszystko wróciło do zegarowego trybu naszego życia, jak zwykle po wyjeździe ostatniego gościa, po wyprawieniu młodszych synów, obejrzeniu ich garderoby, bielizny, obuwia, po przekonaniu się, że już nie wiem który raz: Kazio jest nieporządny, chusteczką od nosa wyciera pióro i co kwartał parę chustek gubi, a parę sztuk innej bielizny rozdaje, ubrania niemożliwie plami i nie zwraca na to uwagi. Gdy odjeżdżali, dałam im butelkę mydliku wygotowanego ze spirytusem, małą szczoteczkę i gąbkę jako radykalny środek bezwonny do czyszczenia. Józef śmiał się i mówił, że się to na wiele nie przyda, bo Kazio sam nie czyści ubrania nigdy, a lokaj państwa Rothertów lubi sobie trynknąć nienajgorzej i poczuwszy taki tentujący zapach, do licha jeszcze się struje.
Bardzo mi zawsze było pusto i smutno bez tych dwóch młodych, dobrych i miłych chłopców, z którymi mieszkałam przez ścianę o zastawionych dwoma szafami drzwiach. Czasami, gdy późno wrócili z Dolnego Dworu i było coś zabawnego albo ważnego do powiedzenia, pan Kazimierz wchodził do szafy po swojej stronie i pytał: „Czy Pani śpi?". Jeżeli się odezwałam, opowiadał nowinę, a pan Józef gderał na brata, że nie może do rana wytrzymać.
Czułam się zawsze więcej obca, chociaż wiedziałam, że pani Lutosławska bardzo mnie polubiła, bo nawet Józef mi powiedział: „Mama boi się, że Pani może jeszcze wyjść za mąż". Wyjść za mąż nie zamierzałam, ale w Drozdowie było mi często duszno i nudno. Uznawałam całą dobroć, szlachetność i wszystkie cnoty pani Lutosławskiej, ale to zegarowe ułożenie nie tylko zajęć, ale całego życia, nieraz było przyczyną zabawnych przypadków, na przykład: jest pochmurno i podobnie do deszczu, przed podwieczorkiem mamy wyjść na spacer; proponuję na pół godziny wcześniej: „Może teraz Pani wyjdzie". – „Nie, bo jeszcze nie czwarta". A za pół godziny w kaloszach, z parasolem, poszłyśmy, by dwa razy przejść po szpalerze. Takich przykładów było wiele.
W dodatku od państwa Goszczyńskich otrzymałam listy, że wszyscy tam, nawet bliżsi sąsiedzi, dziwią się, że u starszej osoby zgodziłam się być towarzyszką zamiast wrócić w ich strony, bawić się w kółku znajomych, wesołych ludzi. Żartowali, że Łomżyńskie to deskami zabity kąt, że jeden dwór od drugiego daleko, że sąsiedzkie stosunki etykietalne, że Lutosławscy to ludzie mądrzy, ale dumni, a cała ich rodzina jest do mnie przywiązana itp.
Ksiądz Mioduszewski w tym czasie był niezmiernie zadowolony, bo założyli z panem Stanisławem sklep wiejski udziałowy z oficjalistami i starszą służbą. Pan Stanisław i pani Stanisławowa przeznaczyli doskonały lokal na sklep, na skład i mieszkanie sklepowej. Ksiądz proboszcz sprowadził sklepową uczciwą i dobrze wychowaną osobę, znaną mu od dawna. Niestety, była to stara panna dawnego autoramentu, przesadna i egzaltowana, obawiała się wciąż wszystkiego, co jej może ubliżyć, obawiała się, czy jej kto nie oszuka, czy wszystko jest estetycznie ułożone, czy dość czysto posprzątane. W niedziele po sumie biedny proboszcz musiał być w sklepie, bo inaczej panna Kownacka płakała rzewnymi łzami. Pieniądze wieczorem co dzień odnosiła do księdza, żeby kto nie ukradł. Słowem, zaczęły się różne nieprzewidziane zajęcia dla państwa Stanisławów i proboszcza. Pani starsza trzymała się na uboczu, dala pieniądze na udział, ale kupowała wszystko w dużych ilościach na zapas. Wieś nie miała wielkiego zaufania do pańskiego sklepu, ale powoli coraz dogodniej było kupić niejedno na miejscu, niedzielne zaś targi były bardzo duże i nawet do kościoła ludzie się liczniej zjeżdżali. Do pomocy pannie Kownackiej przyjęto pomocnicę, panna służąca pani Stanisławowej w niedziele również przychodziła, lecz i tego nie wystarczało, bo jakiś gospodarz z Kosaków, który spieszył się do domu, zwymyślał samą panią Kownacką za to, że w przódy zważyła komuś z Niewodowa i nazwał ją starą pomiotłą. Biedaczka dostała histerycznego ataku. Proboszcz i oboje państwo Stanisławowie byli u nas w Górnym Dworze na obiedzie, wpadł służący z plebanii, po proboszcza, że sklepowa umiera. Biedny proboszcz porzucił obiad w połowie, pani Stanisławowa wyrzekła się deseru, pan Stanisław posłał Józefa lokaja i pozostał, czekając na wiadomość, czy posyłać po doktora. W dwadzieścia minut wpada zadyszany Józef i melduje: „Proszę Jaśnie Pana, już się skończyło. Ksiądz proboszcz z jaśnie panią wraca dokończyć obiadu". „A panna Kownacka? Ośle jeden!" - woła pan Stanisław; na to otwierają się drzwi i wchodzi pani Stanisławowa z księdzem proboszczem, oboje śmieją się wesoło, opowiadają, że od razu przeszło, pozostała tylko złość na tego chama. I tylko za to, że prawdę powiedział – zakończył proboszcz. Pani Paulina była niezadowolona, obiad z przerwami, bieganina, odpoczynek poobiedni o godzinę skrócony – obliczałam w duchu złośliwie...
A jednak, gdy wieczorem zostałyśmy same, powiedziała mi, że zupełnie na serio to zajęcie się tym sklepem jest nową zabawką Manieczki, a dla proboszcza niepotrzebnym i niewłaściwym obowiązkiem, nadanym sobie samowolnie. Według mnie proboszcz ma dosyć pracy, o ile chce naprawdę czuwać i rządzić parafią, a szukanie go do posług kościelnych przy zajęciu w sklepie jest zupełnie nieodpowiednie.
W parę dni potem na kolację zaprosiła nas pani Stanisławowa. Był piątek, ja robiłam rachunek z ogrodnikiem, pani Lutosławska poszła wcześniej, zaraz po podwieczorku. Było już dobrze szaro, gdy biegłam i nagle obiema nogami wpadłam do dość głębokiego dołka przy drodze. Wyskoczyłam zdziwiona i wszedłszy do przedpokoju szukałam miotełki, mówiąc do służącego: „Proszę mnie oczyścić z piasku, bo wpadłam w jakiś dołek przy drodze". Pan Stanisław wyszedł i witając się ze mną, opowiadał, że sprowadził śliczne wielkokwiatowe lipy i dziś sadzili, ale gałgany widać nie dokończyli. Obie panie dopytywały się, czy się nie stłukłam, ale ja zamiast o sobie, powiedziałam o sukni, że całe szczęście, że w dołku było sucho i nie pobrudziłam się. To rozśmieszyło wszystkich. Już mieliśmy siadać do stołu, gdy rozległ się głos proboszcza: „Co to za wilcze doły pokopaliście przy drodze?". Pan Stanisław zaśmiewał się, oczyszczając sutannę proboszczowską. Pani Paulina zaczęła syna strofować: „Jak można na noc zostawiać dołki tak blisko drogi, przecież mógłby kto nogę złamać". ,,No, mam szczęście —mówił pan Stanisław – pani Lignowska w dołku to tragikomedia, ksiądz proboszcz to melodramat, no, ale żeby panna Kownacka – to już byłaby tragedia!".
Ponieważ pan Marian napisał, że oboje z żoną zrobią matce niespodziankę i wpadną w słoneczne popołudnie na kwiaty do jej ogrodu, Pani Lutosławska czym prędzej wysłała list, żeby koniecznie telegrafował o konie, bo może w Czyżewie nie dostać wygodnej dorożki. W owe czasy był tylko jeden dorożkarz Polak, Łukasz, który miał dobre konie i wygodny powóz. Reszta to byli Żydzi, brudni, obszarpani, zarówno sami, jak i ich wehikuły, z nieszczęśliwymi końmi, smaganymi wciąż podczas jazdy. Niestety, list z przestrogami nie zdążył w porę i na drugi dzień po jego wysłaniu, gdy piłyśmy podwieczorek w ogrodzie, zajechała dorożka z rudym Żydkiem na koźle i obojgiem roześmianych i wesołych gości. Zabawny był powitalny okrzyk matki: „Bój się Boga, Marianie, jak ty ją wiozłeś?". „A wie Mama, ot, przeważnie na kolanach, bo siedzenie z jej strony było djablo niewygodne!". I dopiero po tym dialogu nastąpiły radosne powitania i troskliwe wypytywania, czy bardzo zmęczeni, głodni itp. Z prawdziwą przyjemnością patrzałam na tych dwoje tak ładnych i wesołych ludzi, wnosili z sobą do naszego klasztornego życia i ciszy tyle prawdziwej wiosennej radości, harmonizując swym wyglądem z całym przepychem kwiatów, zieleni, blasku słońca i rozśpiewanych ptaków.
Bawili całe trzy dni, jeździli do lasu sami we dwoje małą bryczuszką, żeby móc objechać wszystkie drożyny leśne, któremi kiedyś jako młody chłopak biegał pan Marian. Chodziliśmy wszyscy razem na Górki; państwo Stanisławowie wtedy byli jeszcze na kuracji i wrócili w parę dni po wyjeździe młodej pary. Tak się złożyło, że i z sąsiedztwa nikt nie przyjechał, ale to nie przeszkadzało, a nawet dogadzało matce i dzieciom. Ostatniego dnia ich pobytu, podczas spaceru w ogrodzie pani Marianowa z matką szła ścieżką na górnym tarasie, a pan Marian w dole wracał z browaru, rozstawił ręce i zawołał: „Marychno! Hop!". Zbiegła pędem i on ją chwycił w powietrzu. Ten skok jednak podobno był przyczyną, że wnuka doczekała się pani Lutosławska dopiero w trzecim roku po ślubie państwa Marianów. Często o tym mówiono i przypominano, nawet ową bryczuszkę do jeżdżenia po lesie zupełnie z wozowni usunięto.
Coraz łatwiej było przy domowych zajęciach tak systematycznie prowadzonych, coraz dla mnie monotonniej. Chciałam coś robić poza tym, co było moim obowiązkiem, bo obowiązkowe zajęcie nie wystarczało mi. Pani Paulina przy gospodarstwie często lubiła zająć się sama, a zajęcie to polegało głównie na dyspozycji. Służba liczna, wyćwiczona, spełniała wszystko akuratnie. Chciałam koniecznie pomagać nauczycielce – godziny były nieodpowiednie, bo wtedy miałam głośne czytanie. Chciałam uczyć parę dziewczynek robótek, okazało się, że tylko córka ogrodnika mogła mieć czas na to. Słowem były przeszkody i obawa, bo w tym czasie wszelkie stosunki wsi ze dworem i księdzem były strzeżone przez tzw. straż ziemską. Miałam wprawdzie swój patent, podpisany przez słynnego Apuchtina, lecz powiedziano mi, że zanim pani pozwolenia przeczytają, to ja zapłacę co najmniej dziesięć tysięcy rubli. Tak twierdził pan Stanisław i proboszcz. W sobotę wydawano w sekrecie dzieciom książki do czytania, biblioteczka była zaopatrzona dla pozoru nawet w rosyjskie książki i to stanowiło jedyne moje zetknięcie się ze wsią. Należałam do tajnej oświaty i moja kierowniczka od czasu do czasu pisała, bym koniecznie coś starała się działać. Miałam często wyrzuty sumienia, że nie pracuję społecznie. Pani Lutosławska była dla mnie bardzo dobra, ale onieśmielała mnie, bo zawsze była ceremonialna, nie tylko ze mną, ale ze wszystkimi i dużo się trzeba było domyślać, jak zrobić. Rodzeni synowie nieraz narzekali.
Pani Stanisławowa powiedziała mi kiedyś, bym od mamuni nigdy nie oczekiwała żadnej pochwały lub wyraźnego znaku niezadowolenia. Kto ją znał jednak, łatwo spostrzeże zmianę wyrazu twarzy i leciuchny uśmiech. Tym uśmiechem witała mnie co dzień przy śniadaniu. Bardziej jednak niż uśmiech lubiłam jej oczy, które wyraźnie błękitniały, gdy się z czego cieszyła lub patrzała na coś pięknego. Rumieniła się często z różnych powodów, nawet gdy usłyszała lub przeczytała coś niezupełnie przyzwoitego albo zbyt rubasznego.
Pod wielu względami nie mogłam jej zrozumieć. Przy wielkiej pobożności i dobroci serca nie była wyrozumiała na błędy młodych, dziewcząt szczególnie. Lubiła mieć ładne pokojówki i panny służące, a nie znosiła, gdy do nich lgnęli chłopcy ze wsi lub oficjaliści. Na niewinne nawet rozmowy lub żarty oburzała się, a zawsze przypisywała winę kobiecie: „że upoważnia". Z tego powodu były u nas zabawne sceny. Do pomocy kucharza była niejaka Tereska, naprawdę wyjątkowej urody szatynka, nieposzlakowanego sprawowania, a na pokojową, znając upodobanie do ładnych twarzy, nastręczono dziewczynę równie ładną, ale zupełnie nieobytą i nic nieumiejącą. Praczka Sokołosia uczyła ją zachowania się przy pani dziedziczce i tego, by nie pozwalała na żadne zalecanki do siebie. Otóż raz przed samym obiadem Zośka z lokajem pobili się na schodach tak dokładnie, że oboje pokaleczeni nie śmieli stawić się przez dwa dni przed obliczem pani. Skończyło się jednak, że lokaj został, a Zośka została wydalona – bo – lokaj miał zonę i dzieci. Byłam tym sądem oburzona, ale pani Lutosławska i proboszcz dowodzili, że zrobiono sprawiedliwie.