MKDNiS logo Czarne 1

Program Ochrona zabytków
Zadanie pn. Drozdowo, dwór Lutosławskich, Muzeum Przyrody
(XIX w.): wymiana pokrycia dachowego wraz z rynnami,
wymiana świetlika oraz renowacja kominów w części willowej
muzeum dofinansowano ze środków
Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu

Córka

okładka Córka mini 

Izabella Lutosławska, generałowa Wolikowska (1889-1972) – pisarka, tłumaczka, publicystka –  to córka filozofa Wincentego Lutosławskiego i hiszpańskiej literatki Sofii Casanova Lutosławskiej. Jej życie to gotowy scenariusz na film, ale o tym przy innych okazjach…

Dziś znamy ją jako autorkę wspomnień „Roman Dmowski. Człowiek, Polak, przyjaciel” oraz opowiadania o 1920 roku „Bolszewicy w polskim dworze”, którego kolejne wydanie planowane jest w roku bieżącym.  W latach jej współczesnych rozgłos zdobyła jednak przede wszystkim jako autorka, bardzo poczytnych w tym czasie, powieści m. in. „Andrzej Korecki”, „Córka”, „Małżeństwo Zazy”, „Państwo Bobrowscy”. W przygotowaniu do wydania były też kolejne dzieła: powieść „Tak być musi”, „Podhale”, „Wnuki” – dzieje trzech pokoleń  rodziny zniszczone w czasie wojny oraz powieść „Pan Piotr” – której maszynopis został niedawno odnaleziony dzięki zaangażowaniu Krystyny Haertle – wnuczki Haliny Meissner, siostry autorki. 

Jak pisze znawczyni twórczości Izabelli Lutosławskiej, prof. Monika Bednarczuk: „Nader pozytywne sądy wywołała Córka, której  bohaterka – Zaza, czyli Zofia Barska, dorównywała popularnością protagonistom współczesnych seriali telewizyjnych. „Co to za Zaza, o której dziś po kraju w rozmowach się słyszy, jak o jakiejś powszechnie znanej (...) osobistości?” – pytał Adam Grzymała Siedlecki. Córkę, o której dziś wie wąskie grono badaczy literatury międzywojennej, komplementowano ongiś jako „wybitną”, „piękną i inteligentną”, nawet „najlepszą powieść polską XX stulecia” (!).

Serdecznie zapraszamy Państwa do lektury tej właśnie powieści. Jej fragmenty (wyd. IV z 1946 r.) będziemy zamieszczać  cotygodniowo – dziś rozdział pierwszy! Pozostałe będą zamieszczane w zakładce „Poczytaj książkę”.

ROZDZIAŁ I

CÓRKA 

- Czy narzeczony Marynki jest... brunetem? - zapytała pani Barska marszcząc brwi.

Stojąca przed nią córka trzepnęła się obu rękami po wąziutkich biodrach i wybuchnęła śmiechem.                                      

- Mamo! jaka ty jesteś śmieszna. O Boże, żebyś ty mogła zobaczyć swoją minę w lustrze! Ten mars na czole… nie, jeszcze życie jest coś warte, póki są takie czoła jak twoje. Ha, ha, ha! Moja biedna mamo…  czy brunet, ha, ha, ha!                                     

                Pani Barska udawała też wesołość, ale w istocie była zmieszana. Proste zapytanie, odpowiadające obawom kobiety doświadczonej - widać było dziś rażące... Zawsze w takich wypadkach cofała się w głąb siebie, skromnie, nie było mowy, aby chciała walczyć o swe przekonania. Najpierw dlatego, że przyjaciółki jej córki oraz Zaza były wysportowane i szczupłe, a ona była otyła, co uważała za upośledzenie duchowe, a po wtóre, że ona przeszła wojnę, której one prawie nie pamiętały, a wobec wojny, nawet dla kobiet siwych, wszelki problemat moralny na pozór maleje...

                Córka śmiała się długo. Lubiła własny swój śmiech, bardziej wyzywający niż najtajniejsze jej myśli.

                A matka lubiła patrzeć na dołeczki, które się wówczas robiły na jej policzkach, i na błyszczące, choć nierówne zęby.

                Panna Zaza niedbale objęła matkę, jak kolegę, i zapytała:

ROZDZIAŁ II

MATKA

                Pani Barska spotkała na ulicy męża i była zupełnie rozstrojona. Właśnie wychodziła ze sklepu, miała obładowane ręce, gdy nagle tuż przed sobą zobaczyła jego czarną, młodą głowę. Nim zdołała coś pomyśleć, uśmiechnęła się, bo się do niego dawniej zawsze uśmiechała, a on widząc to podszedł, zdjął kapelusz i patrzał na nią z bliska.

- Dobrze ci? - zapytał spokojnie - dziecko zdrowe?

                Wyglądał tak, jakby o niczym nie pamiętał.

 - Dziękuję, zdrowe - odpowiedziała i dopiero usłyszawszy swój głos zrozumiała, że nie powinna była tego mówić, i uczuła najpierw gniew a potem ból w sercu.

                Odwróciwszy oczy, bez słowa więcej, chciała go wyminąć, ale on wziął ją za ramię i z powagą powiedział:

- Poczekaj, właśnie chciałem pisać do ciebie. Powodzi mi się, chcę ci dopomóc.

- Zabezpieczyłeś mnie, nic mi nie trzeba - powiedziała głucho - odejdź.

- Ale chcę pomóc - powtórzył - myślę o was.

- Myślisz o nas? - zawołała ze zdumieniem pani Barska.

- Tak.

                Wtedy spojrzała mu w oczy i zobaczył w jej wzroku ów dzień. Ależ to było dawno - czy ona tego nie rozumie? Dusza się zmienia, sumienie zostaje to samo.

ROZDZIAŁ IV

„TAK MUSI BYĆ”

W niedzielę po południu zapowiedział pan Barski swą wizytę. Żona jego pierwszy raz widziała Zazę stropioną. Najpierw wybuchnęła śmiechem, potem zapowiedziała, że nie zostanie w domu, potem fryzowała się szczególnie starannie, mówiąc, że chce się ojcu podobać, a wreszcie zrobiła matce scenę.

– Mówię, mamo, że to jest coś wariackiego. Mnie tam wszystko jedno, ale ty srogo pożałujesz podobnej historii. Co ty wiesz, czym jest mój ojciec dziś – może on dorobił się majątku na fałszerstwach? może jest notowany w policji? co ty wiesz?

Pani Barska, której miłe oczy były tego dnia powiększone, wpatrzyła się w córkę bez słów.

– Nie może być – szepnęła po chwili – co też ty mówisz... Dlaczego miałby być notowany przez policję?

– A czy ja wiem! Przecież jest przestępcą.

– Jakim przestępcą? – wykrzyknęła ze strachem pani Barska.

– Jezus Maria! Porozumieć się z tobą dziś jest trudno. No, zwyczajnym przestępcą, skoro porzucił ciebie przed moim urodzeniem i zostawił samą.

– Ach, to co innego.

A po jakimś czasie dodała nieśmiało.

– Zabezpieczył mnie przecież...

ROZDZIAŁ VI

W DOMU

W pierwszych dniach grudnia nastąpiła przeprowadzka. Przenosiny z ulicy Hożej na Bagatelę powinny być z natury rzeczy pogodne. Ale pani Barska miała wypieki na twarzy – od świtu stała niepewna w mieszkaniu odartym z firanek i pamiątek, i nikt, patrząc na nią, nie pomyślałby, że to ona się przenosi. Wyglądała na osobę obecną tu przypadkiem. Zaza w ogóle nie zajmowała się niczym, ale namówiła matkę, aby rozdać ubogim różne przedmioty, które uważała za niewłaściwe na nowym mieszkaniu.

Rozumiała, że nic tak nie ujawnia ukrytej po domach szpetoty jak przeprowadzka: „ulica jest niemiłosierna – tylko bogactwo na niej błyszczy, żadne cnoty domowe nie zastąpią go...”.

Wyjmowała fotografie powiększone z dużych ram, spokojnie zwijała je w rulon, rzucała w głąb kosza stojącego na środku pokoju – a ramy na ziemię i nogą posuwała w jeden kąt.

Matka spojrzała kilka razy wzrokiem roztargnionym na nią, ale nic nie powiedziała.

Właśnie do pokoju wsunęła się drobna postać praczki. Mieszkała kilkanaście lat w tej samej kamienicy i nie pytając nigdy o nic wiedziała dużo.

– To już ze wszystkim? – spytała podnosząc oczy jaśniejące w twarzy pooranej zmarszczkami.

Pani Barska uśmiechnęła się do niej.

ROZDZIAŁ VIII

„BARDZO MILI LUDZIE”

Państwo Domżalscy, rodzice Janusza, zajmowali okazałe mieszkanie w centrum miasta. W ich domu wszystko było od lat ustalone, a jednak nie obca im była swoboda cygańska. Przekupce na ulicy, marznącej w deszczowe dni, miło było widzieć, jak o dwunastej w południe przed wojną, podczas wojny i w Polsce niepodległej, idzie ulicą przystojna, starzejąca się bardzo powoli pani Domżalska i trzyma w zgrabnych rękach paczki. Wracała ze sprawunkami – och, drobiazgi, paczki były eleganckie i rękawiczki obcisłe.

Karakułowe futro, już od połowy października doskonale wyczyszczone, lśniło na wysokiej postaci, a zapach perfum nie był tak silny, aby zagłuszał resztki zapobiegawczej naftaliny czy machorki.

Pana Domżalskiego, inżyniera, można znów było widzieć stale trzy razy na tydzień o godz. 8-ej wieczorem zdążającego do klubu – szedł mocnym krokiem, miał szerokie barki, kaszlał czasem dość głęboko, ale widać było, że się tym nie przejmuje, i robił wrażenie pogodnego, zadowolonego pod każdym względem mężczyzny.

W pierwszy czwartek każdego miesiąca było przyjęcie. Kogo tam nie bywało i kto tam nie bywa! Równie dobrze bawią się tam ministrowie, lekarze, adwokaci, rejenci, jak młode, śliczne panny, pijące często lepiej od oficerów sczerniałych w bojach wojny światowej. Trunki są zawsze wyborne. Lubią je goście i lubi je gospodarz z żoną. Pije się dużo. Nikt nikogo nie zabawia, a jest wesoło. Często nie pamięta się, kto jest panem domu, nie ma żadnego nacisku, swoboda jak w kawiarni i to jest zachęcające. Chodzi się po wszystkich pokojach i myśli, i mówi czasem rzeczy bardzo wyraźne; każdy mówi co chce. „Ile tu było oświadczyn, zdrad, obietnic, ile pokątnych pocałunków.

„To jest salon” – myśli rozpamiętując to nieraz pani Domżalska.

ROZDZIAŁ X

W SZPITALU

Pani Barskiej brakło tchu, gdy wróciwszy do domu w dwie godziny po odwiezieniu Zazy stanęła przed drzwiami męża. Służąca powiedziała jej, że pan spacerował niespokojnie po mieszkaniu, i rozumiała, że musi mu coś powiedzieć. Zapukała cicho i w tej chwili pan Barski, wyczekujący czujnie – otworzył. Przestraszył się trochę: niezwykła była bladość jego żony.

– Co się stało? Tak nagle? – pytał bezradnie, zmęczony wrażeniami tych godzin.

– Zaza będzie operowana. Ostry atak ślepej kiszki.

– Biedactwo! Ślepa kiszka! Była dziś bardzo mizerna.

– Tak – cicho odpowiedziała żona i połknęła ślinę czując okropną suchość w ustach.

– Kiedy to będzie? Chyba nie dziś?

– Powinno być dziś, ale nie – sama nie wiem, czy to lepiej – chcą jeszcze badać, chciałam zostać, nie pozwolili, ale ja i tak zaraz tam idę – rozwarła ręce ruchem rozpaczliwym i Barski zrozumiał, że przechodzi męczarnie.

Pani Barska nie mogła sobie wyobrazić takich katuszy.

Dziecko zostawione na łasce obcych ludzi, którzy będą ją krajać, tę młodą, dziecinną postać. Będzie się lała krew – będzie rana i ból. A jeśli śmierć?

Pani Barska nie była z tych, którzy ze strachu nie myślą o śmierci. Owszem, modlitwa często naprowadza myśl pojmującą, spokojną, na tory śmierci. Ona je znała, ale – Boże miłosierny – myślała o swojej śmierci, lecz nigdy, przenigdy o śmierci dziecka. Tego jednego objąć nie może wyobraźnia matki.

ROZDZIAŁ XII

W PEŁNYM ŚWIETLE

W dniu, w którym opuszczała szpital po rozmowie z doktorem, powiedziała nagle do matki:

– Mamo, ty naprawdę mi nie utrudniasz życia!

Pani Barska patrzała na nią.

Utrudniać jej życie! Czuła się odmłodzona od kilku dni, patrząc na rumieńce córki. Ma cerę jak płatki kwiatu i znika już cierpienie z jej oczu, wraca życie. Jak bystro w tej chwili patrzy na nią i na doktora! Zdrowa. Utrudniać jej życie!...

Doktór żegnał się i mówił do pani Barskiej:

– Dobrze jest, tylko trzeba długiego czasu w spokoju i przebywania raczej w domu, pod opieką pani.

A widząc oczy Zazy utkwione w siebie, doktór machnął ręką i potrząsnąwszy rękoma obu kobiet wyszedł, budzący zaufanie, spokojny – niezapomniany dla tych, których miał pod swoim nożem.

Pani Barska zafrasowała się.

– Widzisz, on nie bierze tego tak lekko, a przecież to sława. – Mówi tylko to, co trzeba – chce, żebyś przebywała raczej w domu.

– Uhum – mruknęła Zaza, z głową leżącą bezwładnie, jakby odpoczywała po czymś.

ROZDZIAŁ XIV

RUBIN Z PERŁĄ

Pani Barska żegnała córkę ze wzruszeniem. Pierwszy raz rozstawała się z nią na dłużej i rodzaj instynktu macierzyńskiego, który nie ostrzegł jej nigdy przed Locem, mówił jej, że podróż ta i pobyt wśród rodziny Barskich odegra wielką rolę w życiu Zazy.

Zaza była już zdrowa i mogła jechać spokojnie. Cały miesiąc ostatni przeważnie spędziła w towarzystwie Januszów Domżalskich i zazdrosna jej ciekawość – była w zupełności zaspokojona.

– Nic z tego nie będzie – powiedziała raz z powagą przy obiedzie...

– O czym mówisz? – zapytał ojciec swym uprzejmym głosem. A matka, znając ją lepiej i wiedząc, że przed chwilą wróciła z „zakąski” na mieście z Januszostwem, co weszło niejako w codzienny zwyczaj – roześmiała się.

– Zaza ma na myśli młodą parę Domżalskich.

– Jak to? – czoło pana Barskiego zmarszczyło się, a Zaza doznała onieśmielenia – przecież dopiero co się pobrali?

ROZDZIAŁ XVI

ZAMIARY I NIESPODZIANKI

Zaza pożegnała się wcześnie po dobrej kolacji, zjedzonej w pokoju stołowym, który ją zachwycił, i poszła na górę, odprowadzona do samych drzwi przez stryja.

Potem Stefanostwo Barscy siedzieli jeszcze godzinę w gabinecie i rozmawiali o bratanicy.

– Dziwna jest – powiedział Stefan – ma coś ostrego w sobie, a jednocześnie jest bardzo ładna.

Pani „Anna nie przywyka do tego, aby mąż wyrażał sądy o kobietach. Mało zastanawiał się nad nimi; podobała mu się zawsze własna żona. Teraz przeszło jej przez myśl, że kobieta „dziwna”, to jest kobieta pociągająca – i nie wiadomo czemu ukłuła ją zazdrość. Jeśli Zaza była zaskoczona kobiecym i ponętnym wyglądem Anny, to trzeba przyznać, że i Anna zobaczyła w Zazie kogoś zupełnie innego, niż się spodziewała. Ta pewność siebie młodziutkiej panny, latami całymi żyjącej w warunkach wydziedziczenia i mieszczańskiej ciasnoty; typowa twarz Barskich, rzeźbiona przez długie pokolenia; wdzięk jakiś ironiczny; inteligencja w oczach; niezależność obejścia oraz typu – wszystko to oszołomiło panią Annę. Nawet dobry człowiek, postanowiwszy z miłosierdzia dopomóc bliźniemu, czuje urazę do obdarowanego, jeśli ów na czole ma wypisane coś innego prócz nędzy. Anna była przygotowana na przygarnięcie, czułe nawet, dziecka skrzywdzonego przez jednego z Barskich; wzruszała ją myśl o tym i zaciekawiała osoba Zazy. A teraz miała wrażenie, jakby jej ktoś nagle wytrącił z ręki miłosierdzie i najlepsze zamiary, a zostawił niedoznawany prawie nigdy chłód i zbyt jaskrawą niespodziankę.

– Bardzo ładna – odpowiedziała – ale nie wzbudza we mnie uczuć rodzinnych. Jestem tym zaskoczona.

ROZDZIAŁ XVIII

PRZYBYCIE

Pan Zbigniew Bobrowski przyjechał na podwieczorek do Różanki o najlepszej na wsi porze. Już praca dnia ma się ku końcowi, a wieczór będzie długi. Gość zwiastuje rozrywkę, na którą zasłużył gospodarz, wstający czasem o świcie, oraz jego domownicy, choć wśród nich bywają ludzie nałogowo leniwi.

Pani Anna była tego dnia zmęczona i bledsza niż zwykle. Cały dzień spędziła na gospodarstwie, teraz siedziała wygodnie w fotelu. Widać było, że pragnie zmiany, odpoczynku. Nosiła białą suknię, od razu przyciągającą wzrok. Zaza opowiadała o młodych Domżalskich i choć sam sposób jej mówienia dowodził atmosfery obcej zupełnie Stefanostwu Barskim – nie mogli jej słuchać inaczej niż wesoło.

– Marynka całe życie czeka jak te panie w oknach na przedmieściach. Najpierw na męża czekała od urodzenia a teraz na zdradę. Ona ma we krwi ,,rendez–vous", a że zgubiła niedawno darowany jej przez teścia sygnet, nie wie sama, czy szuka swego herbu, czy przyjaciela, – ale naprawdę marzy o zdradzie.

Na to właśnie wszedł Zbigniew Bobrowski i Zaza zmieniła ton. On usłyszał jej ostatnie słowa, po przywitaniu siadł przy pani Annie i powiedział głosem spokojnym:

– Kto marzy o zdradzie? Bo my w tym powiecie marzymy częściej o stałości.

ROZDZIAŁ XX

ROMANÓW

Pan Zbigniew Bobrowski nie był typowym ziemianinem. Toteż dom jego duży, zakrawający na pałac, nie nosił śladów wieńców dożynkowych ani myśliwskich trofeów, ani znamion próżności czy pychy.

Był to dom człowieka lubiącego wygodę i mającego o niej dobre pojęcie. Z hallu po zręcznych schodach, wysłanych wschodnim chodnikiem, szło się na piętro, gdzie była sypialnia południowa a za nią większa od sypialnego – łazienka i garderoba. Naprzeciw duży gabinet o trzech oknach weneckich, wychodzących na małe jezioro.

W naszym kraju widok wody stojącej pod oknami jest niebezpieczny: odbija ona szare chmury, mnoży posępność dni. Nie błyszczy woda w jeziorze tak dumnie i tak wesoło jak rzeka. Lepiej na nią patrzeć z odległości.

Zbigniew nie lubił swego gabinetu, choć w okolicy miał on sławę najkulturalniejszego pokoju, bo mieścił pierwszorzędną bibliotekę.

ROZDZIAŁ XXII

FIOŁKI

W Różance otwierano szeroko drzwi frontowe i zostawiano je otwarte na parę godzin: – wchodziło ciepło do mrocznych sieni. Dwudziesty kwietnia.

Jest to rzewna chwila przedwiosenna w domu na wsi, toteż Stefan Barski stał na trawniku i słuchał z rozkoszą, jak trzeszczały zawiasy drzwi i okien, otwieranych w całym domu ku słońcu.

Była dwunasta w południe. Anna pochylona szukała fiołków, a Zaza z gołą głową, w białym swetrze patrzała na bramę wjazdową – wiedząc, że źródło nowin będzie z tej strony.

– Panny powinny się zaręczać tylko na Wielkanoc – rzekł nagłe Stefan – stając przed paniami.

– Dlaczego? – zapytała Zaza.

ROZDZIAŁ XXIV

FRANUŚ

Nazajutrz padał deszcz w Różance. Zazie wszystko wydawało się jeszcze jaskrawsze dziś, przy szarym dniu, niż wczoraj. W nocy śniła jej się suknia ślubna tak piękna, że wysilała myśl, by sobie przypomnieć każdy jej szczegół, a jednak nie mogła.

– Widać z suknią ślubną we śnie jest tak jak z miłością – nie wiadomo, z czego się składa – mówiła sobie Zaza słuchając niby najmilszego dźwięku odgłosu wiosennej ulewy.

Anna dwa razy zbliżała się do okna i powiedziała za każdym razem to samo:

– Jak te fiołki będą pachniały po deszczu!

Właśnie Stefan wracał z pola, miał jeszcze krople deszczu na rzęsach i Anna patrząc na niego pomyślała nagle, że kiedyś przyjdzie chwila podobna do obecnej – chociaż to będzie podobieństwo tylko pozorne. Ale cóż to będzie takiego? Och, gdyby wytężyła wzrok, to wie, że dosięgłaby oczyma ową przyszłość. Ale jej jest dziś dobrze, cały dom oddycha nowiną, oczy Zazy płoną – po co myśleć o tym, co będzie kiedyś? Anna zawsze raczej mruży oczy – nie lubi patrzeć na odległość.

– Więc to jest twoje zmartwienie dzisiaj, że tam pachną fiołki, a ty ich nie możesz zrywać, co? – zwrócił się do żony, ale ona skinęła głową:

ROZDZIAŁ XXVI

ODEJŚCIE

Państwo Barscy po wyjeździe Zazy prowadzili ciche życie. Pan Leon czuł się znacznie gorzej od kilku tygodni i nie opuszczał prawie swych pokojów. Żona wchodziła po kilka razy na dzień do niego, pytała o dietę, której skrupulatnie pilnowała, rozglądała się dyskretnie widząc meble i obrazy nieznane przedtem, ślad obcego życia. Od owego dnia, gdy nad głową dziecka zamienili porozumiewawcze spojrzenie, było im z sobą nieporównanie lepiej.

Pani Barska zawsze miała współczucie dla choroby i cierpienia, a widok pożółkłej twarzy męża, którego pamiętała jako pięknego mężczyznę, ściskał jej serce jakimś niepokonanym smutkiem. Nie chciała przyznać się przed samą sobą, ale widziała znamię śmierci na wychudłym czole, pod gęstwiną czarnych włosów.

Dni były w kwietniu długie... Pani Barska zajęła się bezrobotnymi, jeździła do baraków zamiejskich, wyszukała parę rodzin z małymi dziećmi, nieszczęsnych, i wzięła na siebie ich utrzymanie oraz troskę o ich odzież. Dziwiła się sama; jak to wszystko mało kosztuje, a obie rodziny witały ją już z daleka jak zbawczynię.

– Nie wiem czemu – mówiła do męża w ciepłe popołudnie kwietniowe – ale ulżyło mi ogromnie, odkąd wiem, komu daję tę pomoc, i widzę, że jest skuteczna. Bardzo ci jestem wdzięczna, że nie żałujesz na to...

– Och, taki drobiazg.

– Ja też uważam, że to mało kosztuje, a przecież decyduje prawie o życiu tych ludzi. Mój Boże! już mi mało tych dwóch rodzin, 5 osób razem, chciałabym więcej.

– Dobrze – powiedział bardzo łagodnym głosem Leon Barski – a ile byś chciała?

ROZDZIAŁ XVIII

PRZYBYCIE

Pan Zbigniew Bobrowski przyjechał na podwieczorek do Różanki o najlepszej na wsi porze. Już praca dnia ma się ku końcowi, a wieczór będzie długi. Gość zwiastuje rozrywkę, na którą zasłużył gospodarz, wstający czasem o świcie, oraz jego domownicy, choć wśród nich bywają ludzie nałogowo leniwi.

Pani Anna była tego dnia zmęczona i bledsza niż zwykle. Cały dzień spędziła na gospodarstwie, teraz siedziała wygodnie w fotelu. Widać było, że pragnie zmiany, odpoczynku. Nosiła białą suknię, od razu przyciągającą wzrok. Zaza opowiadała o młodych Domżalskich i choć sam sposób jej mówienia dowodził atmosfery obcej zupełnie Stefanostwu Barskim – nie mogli jej słuchać inaczej niż wesoło.

– Marynka całe życie czeka jak te panie w oknach na przedmieściach. Najpierw na męża czekała od urodzenia a teraz na zdradę. Ona ma we krwi ,,rendez–vous", a że zgubiła niedawno darowany jej przez teścia sygnet, nie wie sama, czy szuka swego herbu, czy przyjaciela, – ale naprawdę marzy o zdradzie.

Na to właśnie wszedł Zbigniew Bobrowski i Zaza zmieniła ton. On usłyszał jej ostatnie słowa, po przywitaniu siadł przy pani Annie i powiedział głosem spokojnym:

ROZDZIAŁ XXX

„DO ROMANOWA”

Zbigniew po odejściu Zazy przez czas długi nie myślał o niczym. Był fizycznie ogłuszony jak człowiek, którego nagle przewrócono, a potem musi sam wstać. Szum w uszach, mgła na konturach drzew – która była mgłą na własnych oczach; zimno w mózgu – wszystko to nie było jeszcze cierpieniem.

Gdy wreszcie przyszedł nieco do siebie, zaniepokoił się przede wszystkim o Zazę.

– Jak mógł jej pozwolić odejść! Jakież to grubiaństwo, po wyznaniu.

I chciał prawie biec, aby jak najszybciej stanąć przy niej.

Oczy tego dziecka odtrącone... – zacisnął zęby. – Trzeba zapomnieć o wszystkim, prócz jej cierpienia. Że widzi ją nagle inną? To tylko pycha męska, ona jest ta sama, tylko do głębi nieszczęśliwa, a jego nie ma przy niej. Że już im będzie inaczej i gorzej z sobą? Trudno – on nie jest z tych, którzy kochają tylko na dobrą dolę.

Additional information